Tłumacz

1 czerwca 2020

Akrotiri - Atlantyda cz. 2

    Dobra. Na czym to... Ach, tak.
   Santoryn i poszukiwania Atlantydy.
  Kiedy doczłapaliśmy się z lotniska do Firy, stolicy wyspy – podziwiając po drodze miejscowe winnice (zasługują na wzmiankę – teraz jej nie będzie, ale są niezwykle ciekawe) – skierowaliśmy swe kroki do niewielkiego muzeum (trochę ubarwiam; najpierw pozwiedzaliśmy okolicę, zdobyliśmy ruiny weneckiej twierdzy, skosztowaliśmy miejscowych smakołyków, nie daliśmy się zabić niezwykle wrednemu osłu... et cetera, et cetera) w którym przechowywane są pozostałości po dawnej cywilizacji.
   Fira jest miejscowością turystyczną, więc w teorii każdy turysta może samodzielnie odkryć te cudeńka, ale niestety, antyczne malunki – bo to one są chyba najładniejsze – zwykle przegrywają z inną, niekoniecznie śródziemnomorską triadą (pszenica, oliwa, ryba – tak przypominam; na tej triadzie żywieniowej wyrosły wszystkie wielkie śródziemnomorskie cywilizacje): wino, kobiety, śpiew (w moim wieku to właściwie wino, kobiety i śpię). Ale każdy ma swoje priorytety.
Minojskie freski z Akrotiri
   Kobiet ze sobą nie mieliśmy, śpiewać nam się nie chciało, a wino się skończyło – weszliśmy więc do muzeum. Polecam. Freski zachowały się przez te tysiąclecia wręcz idealnie, podobnie jak inne delikatne przedmioty użytkowe, prezentowane tu ex situ, czyli nie na wykopaliskach. Naprawdę można było się zachwycić.
   Potem wystarczyło tylko dostać się na stanowisko archeologiczne Akrotiri. Zapewne w sezonie nie ma z tym większego problemu, ale w lutym? Na większości wysp w tym czasie nie funkcjonuje transport publiczny, na szczęście na Santorynie była jego namiastka. Znaleźliśmy dworzec autobusowy oraz – z pewnym trudem – pojazd udający się w tamtą stronę. Ponieważ kasa była zamknięta za bilety zapłaciliśmy komuś, kto wyglądał na szefa tego interesu – miał wąsy, głośno krzyczał i biegał od autobusu do autobusu. Wsiedliśmy. Autobus odjechał, hm, punktualnie – to znaczy wtedy, kiedy kierowca skończył pogawędkę z owym wąsatym zarządcą – konduktorem. Kierowca usiadł za kółkiem, odpalił silnik, włączył radio, zapalił papierosa, napił się kawy, odebrał telefon i pojechaliśmy.
   Naprawdę nie wiem, jak na niezwykle krętej drodze udało mu się dotrzeć do celu. Na kawę, telefon i papierosa potrzeba na raz około trzech rąk, a do tego dochodzą zakręty i zmiana biegów. Na pewno pojazd miał sprawne hamulce. Kilkukrotnie przekonaliśmy się o tym na własnych twarzach.
   Wyglądało to tak: któryś z nielicznych pasażerów wstawał i krzyczał. Kierowca, nie przestając rozmawiać przez telefon, pić kawę i palić papierosa ostro naciskał na hamulec. Stojący przewracał się i zsuwał po podłodze w stronę drzwi. My uderzaliśmy twarzami w fotel przed nami. Następnie leżący już przy drzwiach wysiadał, kierowca ruszał, więc uderzaliśmy w nasz fotel potylicami. Kawa się nie wylewała.
   Podobnie przedstawiała się sprawa, jeśli ktoś chciał wsiąść. Machał do kierowcy, a ten – bach – na pedał hamulca. My – trach nosem w fotel. Wsiadający miał przygotowane drobne na bilet, ale skoro kierowca miał zajęte ręce telefonem, papierosem i kubkiem, to machał tylko – czymś, nie wnikajmy czym – żeby pasażer przechodził dalej. Oczywiście, rzeczony nie dochodził do miejsca – kierowca ruszał z piskiem, delikwent wywracał się na podłogę, a my uderzaliśmy potylicami... I tak da capo al fine.
   Byliśmy też jedynymi, którzy zapłacili za bilet.
   I jak tu się dziwić, że w Grecji był kryzys? (byliśmy tam jeszcze przed krachem)
  W końcu dotarliśmy na miejsce. Szczęśliwi, podekscytowani i lekko obici. Ruszyliśmy na teren wykopalisk (niedaleko Akrotiri jest jedna z atrakcji wyspy, Czerwona Plaża – cóż, kolega na jej widok stwierdził: wielka mi atrakcja). Ogrom stanowiska w porównaniu z widocznym we współczesnej Grecji (i całym basenie Morza Śródziemnego) na każdym kroku "jakoś-to-będzizmem" sprawił, że pośród ludów mogących wznieść miasto zostali Minojczycy i Pelagezowie. Greków skreśliliśmy.
   Antyczne miasto okazało się przegenialne. Gruba warstwa popiołów zrobiła swoje – budynki, także piętrowe, zachowały się wspaniale. Wielka szkoda, że nie można było zobaczyć owych malowideł z Firy in situ – czyli na miejscu. Dla lepszej ochrony zostały pozdejmowane ze ścian. Jest jednak nadzieja, że może kiedyś uda się je ujrzeć. Jak nam powiedziała pani muzealniczka – dotychczas odkopano jedynie 15 procent miasta. A i tak to co widzieliśmy było imponujące.
Miasto z Epoki Brązu
   O jednym dotychczas nie wspomniałem – o szkieletach. Pompeje czy Herkulanum to istne cmentarze ofiar wulkanu, a tu – w erupcji po wielokroć potężniejszej – nic. Miasto zostało zasypane, ale bez ludzi. Co się mogło stać?
Ruiny
   W poprzednim wpisie wspominałem o potężnych trzęsieniach ziemi tuż przed erupcją – tych, które zniszczyły pałace na Krecie.
  To tylko przypuszczenia, ale... Ziemia się zatrzęsła, możliwe, że wulkan zaczął dymić, więc miejscowi – rybacy, kupcy, piraci – załadowali żony, dzieci i sąsiadów na łódki i uciekli na morze. Czy przetransportowali gdzieś pierwszą partię uchodźców, wrócili po następną i następną? Możliwe – raczej nie wydaje mi się, żeby całą populację udało się na raz zaokrętować – ale kto wie. Archeolodzy twierdzą, że w mieście widać było przygotowania do ewakuacji: ułożone towary, wyprzątnięte kufry... Wizja jednorazowej ucieczki jest dużo bardziej romantyczna – może wsiedli na statki godzinę przed erupcją? Może widzieli z pokładów łodzi katastrofę? Jeśli tak, mogłaby to być ostatnia rzecz jaką ujrzeli. Fala uderzeniowa z pewnością zatopiłaby większość floty. Może z pobliskiej wyspy patrzyli na kataklizm? Kiedy trochę się uspokoiło wrócili, i zobaczyli, że już niczego nie ma, że dawna, bogata ziemia zamieniła się w pogorzelisko a zamiast tkwiącej pośrodku góry była tylko morska kipiel. Może popłynęli na Kretę – gdzie po przejściu tsunami ujrzeli obraz jeszcze straszniejszy niż na rodzinnej ziemi? Nie wiadomo. W każdym razie zniknęli razem z wyspą – która w dużym stopniu pogrążyła się w otchłani morskiej – jak Atlantyda.
Stolik
   Po nich przyszli Grecy i założyli w tym samym miejscu wioskę Akrotiri – którą, ponieważ wulkan nadal jest aktywny – może czekać taki sam los (o ile wcześniej archeolodzy jej nie rozbiorą szukając antycznego miasta).
   Sporo jest zaginionych miastniektóre już odnaleziono, inne nadal są legendą – ale dużo więcej jest takich, o których przepadła nawet pamięć. Choć Akrotiri jest mocnym kandydatem na Atlantydę chyba jest jednak miastem z tej drugiej kategorii – zapomnianym, po którym nie został nawet ślad we wspomnieniach. Może dawni mieszkańcy zaginęli a ich sąsiedzi, sami w kłopotach, nie mieli sił by przekazać tradycję o takim miejscu? Albo sami ocaleni, odcinając się od tragicznej przeszłości skazali swoją Ojczyznę na takie damnatio memoriae? Ta druga opcja wydaje się nieprawdopodobna, ale kto wie.
   My na pewno nie wiedzieliśmy. Z antycznego miasta wróciliśmy do współczesności. Trzeba było dostać się do portu – tam czekał prom na kolejne wyspy. Żadnego autobusu akurat nie było – może i dobrze – więc ruszyliśmy na piechotę. Mieliśmy kawałek do przejścia, ale zdążyliśmy. Po drodze trafił się malowniczy zachód słońca i miejscowe wino (kobiet i śpiewów nadal nie było). Była już noc, kiedy prom odbił od nabrzeża i ruszył w stronę wyspy Milos i miejscowości o nazwie Adamas.
Zachód słońca nad kalderą
   Ale, jak mówiłem, to inna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...