Dobra. Na czym to... Ach, tak.
Kiedy doczłapaliśmy się z lotniska
do Firy, stolicy wyspy – podziwiając po drodze miejscowe winnice
(zasługują na wzmiankę – teraz jej nie będzie, ale są
niezwykle ciekawe) – skierowaliśmy swe kroki do niewielkiego
muzeum (trochę ubarwiam; najpierw pozwiedzaliśmy okolicę,
zdobyliśmy ruiny weneckiej twierdzy, skosztowaliśmy miejscowych
smakołyków, nie daliśmy się zabić niezwykle wrednemu osłu... et
cetera, et cetera) w którym przechowywane są pozostałości po
dawnej cywilizacji.
Fira jest miejscowością turystyczną,
więc w teorii każdy turysta może samodzielnie odkryć te cudeńka,
ale niestety, antyczne malunki – bo to one są chyba najładniejsze
– zwykle przegrywają z inną, niekoniecznie śródziemnomorską
triadą (pszenica, oliwa, ryba – tak przypominam; na tej triadzie
żywieniowej wyrosły wszystkie wielkie śródziemnomorskie
cywilizacje): wino, kobiety, śpiew (w moim wieku to właściwie
wino, kobiety i śpię). Ale każdy ma swoje priorytety.
Minojskie freski z Akrotiri |
Kobiet ze sobą nie mieliśmy, śpiewać
nam się nie chciało, a wino się skończyło – weszliśmy więc
do muzeum. Polecam. Freski zachowały się przez te tysiąclecia
wręcz idealnie, podobnie jak inne delikatne przedmioty użytkowe,
prezentowane tu ex situ, czyli nie na wykopaliskach. Naprawdę można
było się zachwycić.
Potem wystarczyło tylko dostać się
na stanowisko archeologiczne Akrotiri. Zapewne w sezonie nie ma z tym
większego problemu, ale w lutym? Na większości wysp w tym czasie
nie funkcjonuje transport publiczny, na szczęście na Santorynie
była jego namiastka. Znaleźliśmy dworzec autobusowy oraz – z
pewnym trudem – pojazd udający się w tamtą stronę. Ponieważ
kasa była zamknięta za bilety zapłaciliśmy komuś, kto wyglądał
na szefa tego interesu – miał wąsy, głośno krzyczał i biegał
od autobusu do autobusu. Wsiedliśmy. Autobus odjechał, hm,
punktualnie – to znaczy wtedy, kiedy kierowca skończył pogawędkę
z owym wąsatym zarządcą – konduktorem. Kierowca usiadł za
kółkiem, odpalił silnik, włączył radio, zapalił papierosa,
napił się kawy, odebrał telefon i pojechaliśmy.
Naprawdę nie wiem, jak na niezwykle
krętej drodze udało mu się dotrzeć do celu. Na kawę, telefon i
papierosa potrzeba na raz około trzech rąk, a do tego dochodzą
zakręty i zmiana biegów. Na pewno pojazd miał sprawne hamulce.
Kilkukrotnie przekonaliśmy się o tym na własnych twarzach.
Wyglądało to tak: któryś z
nielicznych pasażerów wstawał i krzyczał. Kierowca, nie
przestając rozmawiać przez telefon, pić kawę i palić papierosa
ostro naciskał na hamulec. Stojący przewracał się i zsuwał po
podłodze w stronę drzwi. My uderzaliśmy twarzami w fotel przed
nami. Następnie leżący już przy drzwiach wysiadał, kierowca
ruszał, więc uderzaliśmy w nasz fotel potylicami. Kawa się nie
wylewała.
Podobnie przedstawiała się sprawa,
jeśli ktoś chciał wsiąść. Machał do kierowcy, a ten – bach –
na pedał hamulca. My – trach nosem w fotel. Wsiadający miał
przygotowane drobne na bilet, ale skoro kierowca miał zajęte ręce
telefonem, papierosem i kubkiem, to machał tylko – czymś, nie
wnikajmy czym – żeby pasażer przechodził dalej. Oczywiście,
rzeczony nie dochodził do miejsca – kierowca ruszał z piskiem,
delikwent wywracał się na podłogę, a my uderzaliśmy
potylicami... I tak da capo al fine.
Byliśmy też jedynymi, którzy
zapłacili za bilet.
I jak tu się dziwić, że w Grecji
był kryzys? (byliśmy tam jeszcze przed krachem)
W końcu dotarliśmy na miejsce.
Szczęśliwi, podekscytowani i lekko obici. Ruszyliśmy na teren
wykopalisk (niedaleko Akrotiri jest jedna z atrakcji wyspy, Czerwona
Plaża – cóż, kolega na jej widok stwierdził: wielka mi
atrakcja). Ogrom stanowiska w porównaniu z widocznym we współczesnej
Grecji (i całym basenie Morza Śródziemnego) na każdym kroku
"jakoś-to-będzizmem" sprawił, że pośród ludów
mogących wznieść miasto zostali Minojczycy i Pelagezowie. Greków
skreśliliśmy.
Antyczne miasto okazało się
przegenialne. Gruba warstwa popiołów zrobiła swoje – budynki,
także piętrowe, zachowały się wspaniale. Wielka szkoda, że nie
można było zobaczyć owych malowideł z Firy in situ – czyli na
miejscu. Dla lepszej ochrony zostały pozdejmowane ze ścian. Jest
jednak nadzieja, że może kiedyś uda się je ujrzeć. Jak nam
powiedziała pani muzealniczka – dotychczas odkopano jedynie 15
procent miasta. A i tak to co widzieliśmy było imponujące.
Miasto z Epoki Brązu |
O jednym dotychczas nie wspomniałem –
o szkieletach. Pompeje czy Herkulanum to istne cmentarze ofiar
wulkanu, a tu – w erupcji po wielokroć potężniejszej – nic.
Miasto zostało zasypane, ale bez ludzi. Co się mogło stać?
Ruiny |
W poprzednim wpisie wspominałem o
potężnych trzęsieniach ziemi tuż przed erupcją – tych, które
zniszczyły pałace na Krecie.
To tylko przypuszczenia, ale...
Ziemia się zatrzęsła, możliwe, że wulkan zaczął dymić, więc
miejscowi – rybacy, kupcy, piraci – załadowali żony, dzieci i
sąsiadów na łódki i uciekli na morze. Czy przetransportowali
gdzieś pierwszą partię uchodźców, wrócili po następną i
następną? Możliwe – raczej nie wydaje mi się, żeby całą
populację udało się na raz zaokrętować – ale kto wie.
Archeolodzy twierdzą, że w mieście widać było przygotowania do
ewakuacji: ułożone towary, wyprzątnięte kufry... Wizja
jednorazowej ucieczki jest dużo bardziej romantyczna – może
wsiedli na statki godzinę przed erupcją? Może widzieli z pokładów
łodzi katastrofę? Jeśli tak, mogłaby to być ostatnia rzecz jaką
ujrzeli. Fala uderzeniowa z pewnością zatopiłaby większość
floty. Może z pobliskiej wyspy patrzyli na kataklizm? Kiedy trochę
się uspokoiło wrócili, i zobaczyli, że już niczego nie ma, że
dawna, bogata ziemia zamieniła się w pogorzelisko a zamiast
tkwiącej pośrodku góry była tylko morska kipiel. Może popłynęli
na Kretę – gdzie po przejściu tsunami ujrzeli obraz jeszcze
straszniejszy niż na rodzinnej ziemi? Nie wiadomo. W każdym razie
zniknęli razem z wyspą – która w dużym stopniu pogrążyła się
w otchłani morskiej – jak Atlantyda.
Stolik |
Po nich przyszli Grecy i założyli w
tym samym miejscu wioskę Akrotiri – którą, ponieważ wulkan
nadal jest aktywny – może czekać taki sam los (o ile wcześniej
archeolodzy jej nie rozbiorą szukając antycznego miasta).
Sporo jest zaginionych miast –
niektóre już odnaleziono, inne nadal są legendą – ale dużo
więcej jest takich, o których przepadła nawet pamięć. Choć
Akrotiri jest mocnym kandydatem na Atlantydę chyba jest jednak
miastem z tej drugiej kategorii – zapomnianym, po którym nie
został nawet ślad we wspomnieniach. Może dawni mieszkańcy
zaginęli a ich sąsiedzi, sami w kłopotach, nie mieli sił by
przekazać tradycję o takim miejscu? Albo sami ocaleni, odcinając
się od tragicznej przeszłości skazali swoją Ojczyznę na takie
damnatio memoriae? Ta druga opcja wydaje się nieprawdopodobna, ale
kto wie.
My na pewno nie wiedzieliśmy. Z
antycznego miasta wróciliśmy do współczesności. Trzeba było
dostać się do portu – tam czekał prom na kolejne wyspy. Żadnego
autobusu akurat nie było – może i dobrze – więc ruszyliśmy na
piechotę. Mieliśmy kawałek do przejścia, ale zdążyliśmy. Po
drodze trafił się malowniczy zachód słońca i miejscowe wino
(kobiet i śpiewów nadal nie było). Była już noc, kiedy prom
odbił od nabrzeża i ruszył w stronę wyspy Milos i miejscowości o
nazwie Adamas.
Zachód słońca nad kalderą |
Ale, jak mówiłem, to inna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz