Poprzednie wpisy opowiadały o
niezwykle niegościnnej podmokłej amazońskiej dżungli nizinnej –
i jeszcze tam wrócę – ale teraz delikatna odskocznia, kilkaset
metrów wyżej: selva alta. Dżungla górska.
|
Jaskinia z widokiem na dżunglę
|
Co nieco już o niej było, we wpisach poświęconych inkaskiemu miastu Patallaqta
(szerzej znanemu jako Machu Picchu) oraz preinkaskiemu (i to grubo –
jedno z najstarszych znanych skupisk ludzkich na Półkuli
Zachodniej) stanowisku archeologicznemu Kotosh, ale, że jestem
biologiem, to lubię lasy (nawet tak ponure jak podmokła dżungla
amazońska).
|
Inkaska droga
|
Wspominałem też, że selva alta jest bardziej
przyjazna Człowiekowi niż amazońska: nie wszystko próbuje zabić,
i tak dalej (ale motyle i tak są większe od kolibrów; biedne małe
ptaszki są terroryzowane przez owady). W teorii, ponieważ nie jest
podmokła i regularnie podtapiana, zdawać by się mogła łatwiejszą
do przebycia. W praktyce to na dwoje babka wróżyła.
Podróżnikowi nie grozi utknięcie w błocie, może suchą stopą
przeprawić się z punktu A do punktu B, zresztą dżungla górska
stanowiła część Tahuantinsuyu, Imperium Inków – więc
przecinały ją także Qhapac Ñan, inkaskie drogi (wpisane na Listę
Dziedzictwa UNESCO) po których chyżo mknęli dzierżąc w dłoniach kipu, szybkobieżni posłańcy chasqi. Ba, nawet dziś dżunglę
górską gdzieniegdzie przecinają nawet koleje.
|
Dżungla górska
|
Musi się
natomiast podróżnik częściej niż w Amazonii przedzierać przez
kolczaste chynchy, nieraz pokonując spore różnice w terenie. No i
– skoro las nie jest podmokły, a rzeki bardziej górskie – może
zapomnieć o łatwym transporcie łodziami. Nie oznacza to, że rzeki
w dżungli górskiej nie wylewają – robią to, tylko dużo
bardziej nieregularnie, gwałtownie i niszczycielsko (powodzie w
Amazonii odbywają się cyklicznie, ale za to w leniwym rytmie cumbii). Przy wpisie o Machu Picchu wspominałem czemu to miasta
wznoszono na niebotycznych wzgórzach. Aguas Caliente, leżące u
stóp Patallaqty jakiś czas temu zostało w dużej mierze zabrane
przez wody świętej rzeki Urubamby – ludność i turystów
ewakuowano helikopterami. W zeszłym roku taki los spotkał
miejscowość Santa Teresa, malowniczo (trochę ubarwiam) położoną
pomiędzy plantacjami (raczej niewielkie sady) kawowców i kakaowców
(tudzież kokainowców i bananowców).
|
Urubamba - święta rzeka
|
|
Santa Teresa przed powodzią
|
Ponieważ dżungla górska
także od wieków – podobnie jak amazońska – była
wykorzystywana przez Człowieka. Myślę, że nawet intensywniej, niż
nizinna – łatwiej było tu uprawiać ziemię, choć zapewne była
mniej żyzna niż w Amazonii.
Także dzisiaj tak jest, choć
profil upraw zmienił się znacznie po Konkwiście. Pojawiła się
mianowicie kawa i kakao.
Jak to, ktoś powie, kawa – owszem,
pochodzi z Etiopii i Arabii Szczęśliwej, ale kakao? Przecież jest
amerykańskie. Zgadza się – ale do hiszpańskiego podboju kakaowce
rosły tylko w Meksyku (i okolicach) – dopiero konkwistadorzy
rozwieźli je po całym Świecie, także do Peru (ciekawostka: dziś
najwięcej kakao produkuje się w Afryce a najwięcej kawy w Ameryce;
tylko herbata nie dała się zbałamucić i dalej przodownikiem w
produkcji jest rodzima Azja). Gdyby ktoś – będąc w Cuzco –
miał chwilę czasu na starym mieście znaleźć może nawet Muzeum
Kakao – Muzeum Kawy też, ale za małą czarną nie przepadam, a
czekolada wytwarzająca endorfiny zawsze i wszędzie, więc o kawie
zamilczę – gdzie może zdegustować kakao i czekoladę z różnych
rejonów kraju. I – by Jove – w zależności od warunków uprawy
ma nieco inne walory smakowe.
No ale smak kakao czy czekolady zna chyba
każdy (albo przynajmniej powinien), natomiast to nie wszystko, co
otrzymuje się z tych poczciwych nasion. Z łupin na przykład można
zrobić napar, taką średnią w smaku herbatkę, można na kakao
zrobić nalewkę (nie jakieś modne likiery, tylko ordynarnie –
wymacerować to w pisco), prawdziwy hit drzemie gdzie indziej.
Przekonałem się o tym właśnie w dżungli górskiej, kiedy trafiłem
na jedną z niewielkich kakaowcowych plantacji.
|
Kakaowiec |
Po zbiorach – a
te trwają cały rok, kakao kwitnie i owocuje non stop – wyjęte z
owocu nasiona trzeba poddać obróbce – odsączyć, obsuszyć,
obłupać ze skórki. Miejscowi badylarze suszą nasiona na
rozciągniętych na ziemi plandekach, ale myśmy trafili do
prawdziwej fabryki – z halami produkcyjnymi z drewna, folii i
blachy falistej.
Sam proces powstawania kakao jest w sumie dosyć
prosty i dobrze znany – więc skupię się na jednym elemencie,
tym, którego efekt był zaskakujący i urzekający. Otóż nasiona
muszą najpierw odcieknąć (oraz, tak mi się zdaje, lekko nadgnić
i podfermentować) żeby można je było zacząć suszyć. W wyniku
tej operacji wycieka z nich lekko żółtawa lepka ciecz. Ponieważ
do dalszej obróbki trafiają tylko gorzkie (bo kakao jest lekko
gorzkawe, dopiero Europejczycy zrobili z niego słodkość) nasiona
płyn jest właściwie odpadem. Ale ponieważ nie jest trujący, jego
także można spożywać. Jak smakuje?
Powiem tak: jakiś geniusz
wrzucił ten płyn do zamrażarki i uczynił był zeń sorbet. A
kiedy przebywasz w dżungli, jest dosyć wilgotno i gorąco, każda
schłodzona substancja sprawi ci radość (oraz może wywołać
anginę, ale to inna bajka). Ten kakaowcowy sorbet był do tego
delikatnie słodki, w taki bardzo miły sposób, może lekko miodowy.
Co ciekawe – nie czuło się w nim praktycznie nic ze smaku kakao.
Kompletny odlot, innymi słowy. Jeśli ktoś będzie miał okazję
skosztować takiego cymesu – brać, jeść i prosić o
dokładkę.
|
Kakaowcowy sorbet
|
Tego dnia – było to w okolicach Tingo Maria –
nie był to jedyny gastryczny orgazm. Na plantacji kakaowca dostępne
były także inne specjały, między innymi wypatrzony przez Janka
(wiecie którego) likier z camu-camu. Camu-camu to typowo dżunglowy
owoc, w kształcie trochę jak nasz berberys, czerwony i kwaśny –
właściwie niejadalny na surowo (to jest, można, ale naprawdę
wykrzywia). Często za to przerabiany na wyśmienite, orzeźwiające
soki, czy w tym wypadku kwaskowaty likier. Smaczny, nie powiem, ale
troszkę zbyt ciężki jak na dżunglowy upał. Ale od czego ludzka
zaradność? W jednej ręce trzymałem kubeczek ze zmrożonym
delikatnym sorbetem, w drugiej butelkę z kwaskowatym likierem –
wystarczyło zmieszać, i voila! Wspaniale się to komponowało. Ba,
nawet nazwę można temu nadać, zrobioną z nazw składników:
kakamu. Brzmi nieźle – prawie jak kakadu czy Cocomo.
|
Kolekcja likierów - z camu-camu ten różowy
|
|
Myrciaria dubia czyli camu-camu
|
Wypiliśmy
więc po kakamu – z gromkim okrzykiem kausaipa! (co w języku
keczua znaczy "na zdrowie") i ruszyliśmy dalej – akurat
tak się przypadkowo złożyło, że wprost do miejscowej atrakcji
turystycznej – wodospadów Santa Carmen. Zapowiadało się
naprawdę miłe popołudnie.
|
Wodospad Santa Carmen
|
A co do podbijania dżungli przez
Inków – górską dżunglę zajęli, ale w Amazonii nie osiągnęli
zbyt wielkich sukcesów – zażarte walki nie przyniosły
rezultatów. Jest to pośredni dowód na to, że jednak Franciszek de Orellana miał rację mówiąc o wielu ludnych osadach nad Amazonką.
Nieliczni dzisiejsi Dzicy niekoniecznie mogliby tak chwacko stawać
przeciw armiom Sapa Inki. Potwierdzają to archeolodzy.
|
Panorama Tingo Maria
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz