Tłumacz

20 sierpnia 2021

Selva alta

    Poprzednie wpisy opowiadały o niezwykle niegościnnej podmokłej amazońskiej dżungli nizinnej – i jeszcze tam wrócę – ale teraz delikatna odskocznia, kilkaset metrów wyżej: selva alta. Dżungla górska.

Jaskinia z widokiem na dżunglę

    Co nieco już o niej było, we wpisach poświęconych inkaskiemu miastu Patallaqta (szerzej znanemu jako Machu Picchu) oraz preinkaskiemu (i to grubo – jedno z najstarszych znanych skupisk ludzkich na Półkuli Zachodniej) stanowisku archeologicznemu Kotosh, ale, że jestem biologiem, to lubię lasy (nawet tak ponure jak podmokła dżungla amazońska).

Inkaska droga

    Wspominałem też, że selva alta jest bardziej przyjazna Człowiekowi niż amazońska: nie wszystko próbuje zabić, i tak dalej (ale motyle i tak są większe od kolibrów; biedne małe ptaszki są terroryzowane przez owady). W teorii, ponieważ nie jest podmokła i regularnie podtapiana, zdawać by się mogła łatwiejszą do przebycia. W praktyce to na dwoje babka wróżyła.
   
Podróżnikowi nie grozi utknięcie w błocie, może suchą stopą przeprawić się z punktu A do punktu B, zresztą dżungla górska stanowiła część Tahuantinsuyu, Imperium Inków – więc przecinały ją także Qhapac Ñan, inkaskie drogi (wpisane na Listę Dziedzictwa UNESCO) po których chyżo mknęli dzierżąc w dłoniach kipu, szybkobieżni posłańcy chasqi. Ba, nawet dziś dżunglę górską gdzieniegdzie przecinają nawet koleje.

Dżungla górska

    Musi się natomiast podróżnik częściej niż w Amazonii przedzierać przez kolczaste chynchy, nieraz pokonując spore różnice w terenie. No i – skoro las nie jest podmokły, a rzeki bardziej górskie – może zapomnieć o łatwym transporcie łodziami. Nie oznacza to, że rzeki w dżungli górskiej nie wylewają – robią to, tylko dużo bardziej nieregularnie, gwałtownie i niszczycielsko (powodzie w Amazonii odbywają się cyklicznie, ale za to w leniwym rytmie cumbii). Przy wpisie o Machu Picchu wspominałem czemu to miasta wznoszono na niebotycznych wzgórzach. Aguas Caliente, leżące u stóp Patallaqty jakiś czas temu zostało w dużej mierze zabrane przez wody świętej rzeki Urubamby – ludność i turystów ewakuowano helikopterami. W zeszłym roku taki los spotkał miejscowość Santa Teresa, malowniczo (trochę ubarwiam) położoną pomiędzy plantacjami (raczej niewielkie sady) kawowców i kakaowców (tudzież kokainowców i bananowców).

Urubamba - święta rzeka
Santa Teresa przed powodzią

    Ponieważ dżungla górska także od wieków – podobnie jak amazońska – była wykorzystywana przez Człowieka. Myślę, że nawet intensywniej, niż nizinna – łatwiej było tu uprawiać ziemię, choć zapewne była mniej żyzna niż w Amazonii.
    Także dzisiaj tak jest, choć profil upraw zmienił się znacznie po Konkwiście. Pojawiła się mianowicie kawa i kakao.
    Jak to, ktoś powie, kawa – owszem, pochodzi z Etiopii i Arabii Szczęśliwej, ale kakao? Przecież jest amerykańskie. Zgadza się – ale do hiszpańskiego podboju kakaowce rosły tylko w Meksyku (i okolicach) – dopiero konkwistadorzy rozwieźli je po całym Świecie, także do Peru (ciekawostka: dziś najwięcej kakao produkuje się w Afryce a najwięcej kawy w Ameryce; tylko herbata nie dała się zbałamucić i dalej przodownikiem w produkcji jest rodzima Azja). Gdyby ktoś – będąc w Cuzco – miał chwilę czasu na starym mieście znaleźć może nawet Muzeum Kakao – Muzeum Kawy też, ale za małą czarną nie przepadam, a czekolada wytwarzająca endorfiny zawsze i wszędzie, więc o kawie zamilczę – gdzie może zdegustować kakao i czekoladę z różnych rejonów kraju. I – by Jove – w zależności od warunków uprawy ma nieco inne walory smakowe.
    No ale smak kakao czy czekolady zna chyba każdy (albo przynajmniej powinien), natomiast to nie wszystko, co otrzymuje się z tych poczciwych nasion. Z łupin na przykład można zrobić napar, taką średnią w smaku herbatkę, można na kakao zrobić nalewkę (nie jakieś modne likiery, tylko ordynarnie – wymacerować to w pisco), prawdziwy hit drzemie gdzie indziej. Przekonałem się o tym właśnie w dżungli górskiej, kiedy trafiłem na jedną z niewielkich kakaowcowych plantacji.

Kakaowiec

    Po zbiorach – a te trwają cały rok, kakao kwitnie i owocuje non stop – wyjęte z owocu nasiona trzeba poddać obróbce – odsączyć, obsuszyć, obłupać ze skórki. Miejscowi badylarze suszą nasiona na rozciągniętych na ziemi plandekach, ale myśmy trafili do prawdziwej fabryki – z halami produkcyjnymi z drewna, folii i blachy falistej.
    Sam proces powstawania kakao jest w sumie dosyć prosty i dobrze znany – więc skupię się na jednym elemencie, tym, którego efekt był zaskakujący i urzekający. Otóż nasiona muszą najpierw odcieknąć (oraz, tak mi się zdaje, lekko nadgnić i podfermentować) żeby można je było zacząć suszyć. W wyniku tej operacji wycieka z nich lekko żółtawa lepka ciecz. Ponieważ do dalszej obróbki trafiają tylko gorzkie (bo kakao jest lekko gorzkawe, dopiero Europejczycy zrobili z niego słodkość) nasiona płyn jest właściwie odpadem. Ale ponieważ nie jest trujący, jego także można spożywać. Jak smakuje?
    Powiem tak: jakiś geniusz wrzucił ten płyn do zamrażarki i uczynił był zeń sorbet. A kiedy przebywasz w dżungli, jest dosyć wilgotno i gorąco, każda schłodzona substancja sprawi ci radość (oraz może wywołać anginę, ale to inna bajka). Ten kakaowcowy sorbet był do tego delikatnie słodki, w taki bardzo miły sposób, może lekko miodowy. Co ciekawe – nie czuło się w nim praktycznie nic ze smaku kakao. Kompletny odlot, innymi słowy. Jeśli ktoś będzie miał okazję skosztować takiego cymesu – brać, jeść i prosić o dokładkę.

Kakaowcowy sorbet

    Tego dnia – było to w okolicach Tingo Maria – nie był to jedyny gastryczny orgazm. Na plantacji kakaowca dostępne były także inne specjały, między innymi wypatrzony przez Janka (wiecie którego) likier z camu-camu. Camu-camu to typowo dżunglowy owoc, w kształcie trochę jak nasz berberys, czerwony i kwaśny – właściwie niejadalny na surowo (to jest, można, ale naprawdę wykrzywia). Często za to przerabiany na wyśmienite, orzeźwiające soki, czy w tym wypadku kwaskowaty likier. Smaczny, nie powiem, ale troszkę zbyt ciężki jak na dżunglowy upał. Ale od czego ludzka zaradność? W jednej ręce trzymałem kubeczek ze zmrożonym delikatnym sorbetem, w drugiej butelkę z kwaskowatym likierem – wystarczyło zmieszać, i voila! Wspaniale się to komponowało. Ba, nawet nazwę można temu nadać, zrobioną z nazw składników: kakamu. Brzmi nieźle – prawie jak kakadu czy Cocomo.

Kolekcja likierów - z camu-camu ten różowy
Myrciaria dubia czyli camu-camu

    Wypiliśmy więc po kakamu – z gromkim okrzykiem kausaipa! (co w języku keczua znaczy "na zdrowie") i ruszyliśmy dalej – akurat tak się przypadkowo złożyło, że wprost do miejscowej atrakcji turystycznej – wodospadów Santa Carmen. Zapowiadało się naprawdę miłe popołudnie.

Wodospad Santa Carmen

    A co do podbijania dżungli przez Inków – górską dżunglę zajęli, ale w Amazonii nie osiągnęli zbyt wielkich sukcesów – zażarte walki nie przyniosły rezultatów. Jest to pośredni dowód na to, że jednak Franciszek de Orellana miał rację mówiąc o wielu ludnych osadach nad Amazonką. Nieliczni dzisiejsi Dzicy niekoniecznie mogliby tak chwacko stawać przeciw armiom Sapa Inki. Potwierdzają to archeolodzy.

Panorama Tingo Maria

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...