Tłumacz

14 sierpnia 2020

Świątynia Skrzyżowanych Dłoni

  W Huanuco, w Andach, znajduje się drugi pod względem wieku znany nauce ośrodek kulturowy na Półkuli Zachodniej. Nazywa się Kotosh i słynie ze Świątyni Skrzyżowanych Dłoni. Trzeba przyznać, że jest mniej imponujący niż Caral, póki co dzierżący w tym rejonie Świata palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o starożytność konstrukcji.
   Jest też dużo mniej ekscytujący.
   Oraz nieznany.
Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni
   Bardzo niewielu turystów, naukowców czy popularyzatorów nauki tu dociera. A jeśli już dotrą – to jeśli nie wiedzą, czego szukają skwitują to jak niejaki Erich von Daniken, który, owszem, Huanuco odwiedził, ale zaszczycił je tylko jednym zdaniem w swoich książkach – że nie ma tam nic ciekawego.
   Faktycznie, trudno dostrzec tam ślady kosmitów (widocznie dopiero później przylecieli by uczyć miejscowych jak budować megality, uprawiać kukurydzę, strzyc lamy et cetera, et cetera) czy Atlantów – malowidła poprzedzające rewolucję neolityczną poukrywane są w jaskiniach, same ruiny wyglądają jak... niezbyt imponujące ruiny, ogólnie, takie to trochę mało atrakcyjne.
  Choć owszem, zdarzają się tam niewielkie tajemnice – ale o tym za chwilę. Bo – żeby było ciekawiej narracyjnie – jeszcze tam nie dotarliśmy.
   Na razie siedzieliśmy na dachu parchatego hostelu w Tingo Maria i piliśmy rum. Hostel kiedyś nazywał się "California", jak z piosenki The Eagels, i taki właśnie miał klimat – choć pokoje były malutkie a schody wąskie i strome (poza tym nikt nie tańczył i nie podawał różowego szampana w lodzie, a "smells of colitos" pozostawię in pectore). Zaszło już słońce i główna ulica-bazar miasteczka powoli się wyludniała. Wkrótce też – szybciej niż byśmy chcieli – wilgotny skwar dnia przeszedł w orzeźwiający chłód podgórskiej nocy. Nagle na dole – pomiędzy zamkniętymi już budkami straganów rozległy się krzyki:
   - Złodziej! Złodziej! Łapaj złodzieja!
   Wyjrzeliśmy – z dachu mieliśmy niezłą panoramę na miasteczko – i rzeczywiście: pomiędzy straganami lawirował w panicznej ucieczce niewysoki Latynos, goniony przez niewielki tłum (niewielki tłum to taki oksymoron, jak – dajmy na to – uczciwy socjalista; naprawdę goniło kolesia kilka osób, obojga płci, choć z przewagą mężczyzn). Sytuacja była dość dynamiczna – w końcu jednak jeden z goniących obalił uciekającego mężczyznę – po chwili otoczono go zwartym kordonem i pośród okrzyków "hurra, mamy złodzieja" wymierzono sprawiedliwość.
   Sam lincz trwał krócej niż opis zdarzenia. Usatysfakcjonowany tłum po chwili znudził się i odszedł. Złodziej – możliwe, że domniemany, ale nie sądzę – poleżał jeszcze chwilę, postękał, wreszcie wstał i poszedł trzymając się za plecy i rękę. Cóż – albo przestanie kraść, albo następnym razem będzie szybszy i sprytniejszy. Trochę taka ewolucja. Dobór naturalny.
   Nikt nie wezwał policji – choć komenda była niedaleko. Raz, że była już noc, dwa – wszystko odbyło się za szybko. No i widocznie sprawa nie była jakaś poważna. Swoją drogą tak to działało na całym Świecie przez tysiąclecia.
   Właśnie tak wyglądało wieczorne życie w miasteczku – miejscu skąd chcieliśmy wyruszyć na spotkanie ze stanowiskiem archeologicznym Kotosh w Huanuco.
   O samym zaś Tingo Maria różnej maści bedekery piszą – Białas powinien stamtąd uciekać jak najszybciej. Jest tu niebezpiecznie (w końcu w okolicy "były do lat 80-tych XX wieku" olbrzymie plantacje koki; "teraz bardziej opłaca się uprawa bananowców", tjaaa).
La Bella Durmiente - Spiąca Piękność i panorama Tingo Maria
   Nam się nic nie stało – a okolice Tingo Marii okazały się nad podziw urocze. Miasto leży pośród gór porośniętych selva alta dżunglą górską (ta, w przeciwieństwie do selva baja, dżungli nizinnej, nie chce zabić przyjezdnego na każdym kroku; najwyżej na co drugim) nad dwoma rzekami (w języku keczua "tingo" znaczy tylko co "skrzyżowanie") i ma do zaoferowania turystom – raczej miejscowym, gringos idąc za radą bedekerów szybko stąd uciekają – kilka atrakcji: chociażby Cueva de las Lechuzas – Jaskinię Sów, zamieszkałą przez owocożerne nocne ptaki o nieciekawej polskiej nazwie "tłuszczaki" (używają echolokacji jak nietoperze), hiszpańskim konkwistadorom kojarzące się właśnie z sowami czy wspaniałe (trochę ubarwiam) dżunglowe wodospady – w których można się bezpiecznie wykąpać i poczuć jak w jakimś holywoodzkim przygodowym romansidle (kino nowej przygody rządzi, czyż nie, doktorze Jones?).
Jaskinia Sów
Wodospad Santa Carmen
   Nas – a przynajmniej mnie – urzekła tzw. "sekta Jezusów". Wcześniej tylko o niej słyszałem – otóż w południowoamerykańskiej dżungli (miejscu z racji odległości doskonałym do zakładania sekt i nowych ruchów religijnych; oraz jako refugium dla starych) powstała grupa, której założyciel ogłosił się inkarnacją Pana Jezusa. Od tamtej pory członkowie sekty ubierają się jak z obrazka w Biblii dla dzieci oraz – z racji genetycznych predyspozycji żółtej odmiany człowieka jest to niezwykle trudne – zapuszczają brody. Panie oczywiście występują w strojach Maryi.
   Stała sobie taka ekipa na owej głównej bazarowej ulicy miasta, Avenida Almeida – w dzień, więc była policja a nie było linczów – i nauczała. Miejscowi czasem przystawali, kiwali głowami i szli dalej – ale oni robią tak zawsze. Pokiwają głową, tak, tak, dobrze gada – i pójdą.
Sekta Jezusów
   My zaś ruszyliśmy do Huanuco. Miasto było jeszcze mniej przyjazne niż Tingo Maria, złapaliśmy więc mototaksówkę i dojechaliśmy do pobliskiego Kotosh.
Stanowisko archeologiczne Kotosh
   Nic dziwnego, że pan von Daniken nie zachwycił się stanowiskiem archeologicznym. Mnie jednak urzekło. Jako, że miejsce było użytkowane przez wiele stuleci – jak wspominałem w pobliskich jaskiniach były bardzo stare malowidła – ma dziś budowę warstwową – jak Troja. Żeby odkopać i zrekonstruować ową Templo de las Manos Cruzadas (nazwa od dwóch płaskorzeźb przedstawiających właśnie skrzyżowane dłonie – niby jedne męskie, drugie żeńskie, symbolizować miały... no, nie wiadomo, wiele jest teorii) trzeba było najpierw zdjąć późniejszą świątynię, czy też jej pozostałości. Obecnie stoi ona obok swej starszej poprzedniczki.
Skrzyżowane dłonie
   - A to jeszcze nie koniec – pracownica niewielkiego muzeum z dumą wyprężyła swoją latynoską pierś – w wyniku dalszych prac odkryto, że pod naszą świątynią jest jeszcze starsza! Może więc się okazać, że nasze Kotosh jest najstarszym miejscem osadnictwa w Ameryce Południowej! Starszym niż Caral!
   Kto wie – faktycznie, podłoga Świątyni była rozkopana, więc z niecierpliwością czekam na wyniki badań. Tylko, że wtedy trzeba będzie zapewne rozebrać obecny budynek i przenieść go w inne miejsce, tak, jak zrobiono z młodszą świątynią. Warto dodać, że jeżeli ktoś spodziewa się w tym miejscu potężnych megalitycznych budowli podobnych do słynnych Świątyń Maltańskich to się rozczaruje (jak imć Erich). Nie przypominają te budowle nawet chociażby majorkańskich talayotów. Są niewielkie, zbudowane z relatywnie małych kamieni oraz takie... Mało tajemnicze (choć w oryginale Świątynia Skrzyżowanych Dłoni stała na ośmiostopniowym podwyższeniu – czyli w sumie była to piramida). Nawet jeśli okażą się najstarszymi.
Miejsce przyszłych odkryć
   Choć oczywiście jest tu kilka sekretów.
   - Widzicie tą kulę na zboczu – nasza przewodniczka wskazała dziwny, nienaturalnie wyglądający głaz – Tam są właśnie wejścia do jaskiń z rysunkami. A sam kamień ma naprawdę dziwny kształt. Prawdopodobnie został obrobiony żeby był taki kulisty. Możliwe, że wyznaczał jakieś ważne miejsce.
   Możliwe. Kto wie.
  - A teraz stańcie tutaj – dziewczyna wskazała płaski kamień znajdujący się pośrodku kręgu – Niech jedno z was stanie i coś powie. Słyszycie pogłos?
   Rzeczywiście, stojąc w centrum tego okręgu nasze słowa miały całkiem ciekawy pogłos – wystarczyło przesunąć się krok w jedną czy drugą stronę, a wszystko ustawało. Ciekawe zjawisko akustyczne, pewnie polegające na interferowaniu się fal – nie znam się, nie jestem ekspertem. Mógłby jakiś fizyk czy inny akustyk pojechać to zbadać. Chętnie się dowiem o co tam chodzi.
   Swoją drogą kultury prekolumbijskie często zakładały sanktuaria – a Kotosh zapewne spełniało też taką rolę – w miejscach o ciekawej akustyce.
   Ostatnią atrakcją stanowiska archeologicznego był krajobraz:
  - Ta góra – przewodniczka wskazała charakterystyczne wzniesienie – była obiektem kultu. Z racji kształtu oddawano tu cześć Pachamamie, Bogini Matce, Bogini Ziemi.
  Faktycznie, szczyt przypominał zaciśniętą pięść – zresztą mieszkańcy Andów lubują się w wynajdowaniu najrozmaitszych kształtów w naturalnych formacjach. Forma góry i jej domniemana funkcja wywołały ciekawą dyskusję, z jeszcze ciekawszą konkluzją:
   - Słuchajcie – rzekł kolega – Czy jakbym walnął w tą górę pięścią to znaczyłoby, że zbiłem żółwika z Ziemią?
Ruiny i Góra-Pięść
   Nie przetłumaczyliśmy tego naszej pani przewodnik – nie było po co dziewczyny peszyć – zrobiliśmy jeszcze jeden obchód po ruinach i ruszyliśmy w dalszą drogę przez góry, ku wybrzeżom Oceanu Spokojnego (ale o tym innym razem, wszak tyle jest w Peru gór jeszcze do opisania).
   Drugie najstarsze znane miejsce osadnictwa na Półkuli Zachodniej zostało zaliczone (na Półkuli Wschodniej zresztą też).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Imeretia i Złoty Wiek

     Jak wspominałem, chrześcijaństwo trafiło do Gruzji na początku IV wieku po Chrystusie, i przyszło tu z Armenii (która była pierwszym of...