W Huanuco, w Andach, znajduje się
drugi pod względem wieku znany nauce ośrodek kulturowy na Półkuli
Zachodniej. Nazywa się Kotosh i słynie ze Świątyni Skrzyżowanych
Dłoni. Trzeba przyznać, że jest mniej imponujący niż Caral, póki
co dzierżący w tym rejonie Świata palmę pierwszeństwa jeśli
chodzi o starożytność konstrukcji.
Jest też dużo mniej ekscytujący.
Oraz nieznany.
Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni |
Bardzo niewielu turystów, naukowców
czy popularyzatorów nauki tu dociera. A jeśli już dotrą – to
jeśli nie wiedzą, czego szukają skwitują to jak niejaki Erich von
Daniken, który, owszem, Huanuco odwiedził, ale zaszczycił je tylko
jednym zdaniem w swoich książkach – że nie ma tam nic ciekawego.
Faktycznie, trudno dostrzec tam ślady
kosmitów (widocznie dopiero później przylecieli by uczyć
miejscowych jak budować megality, uprawiać kukurydzę, strzyc lamy
et cetera, et cetera) czy Atlantów – malowidła poprzedzające
rewolucję neolityczną poukrywane są w jaskiniach, same ruiny
wyglądają jak... niezbyt imponujące ruiny, ogólnie, takie to
trochę mało atrakcyjne.
Choć owszem, zdarzają się tam
niewielkie tajemnice – ale o tym za chwilę. Bo – żeby było
ciekawiej narracyjnie – jeszcze tam nie dotarliśmy.
Na razie siedzieliśmy na dachu
parchatego hostelu w Tingo Maria i piliśmy rum. Hostel kiedyś
nazywał się "California", jak z piosenki The Eagels, i
taki właśnie miał klimat – choć pokoje były malutkie a schody
wąskie i strome (poza tym nikt nie tańczył i nie podawał różowego
szampana w lodzie, a "smells of colitos" pozostawię in
pectore). Zaszło już słońce i główna ulica-bazar miasteczka
powoli się wyludniała. Wkrótce też – szybciej niż byśmy
chcieli – wilgotny skwar dnia przeszedł w orzeźwiający chłód
podgórskiej nocy. Nagle na dole – pomiędzy zamkniętymi już
budkami straganów rozległy się krzyki:
- Złodziej! Złodziej! Łapaj
złodzieja!
Wyjrzeliśmy – z dachu mieliśmy
niezłą panoramę na miasteczko – i rzeczywiście: pomiędzy
straganami lawirował w panicznej ucieczce niewysoki Latynos, goniony
przez niewielki tłum (niewielki tłum to taki oksymoron, jak –
dajmy na to – uczciwy socjalista; naprawdę goniło kolesia kilka
osób, obojga płci, choć z przewagą mężczyzn). Sytuacja była
dość dynamiczna – w końcu jednak jeden z goniących obalił
uciekającego mężczyznę – po chwili otoczono go zwartym kordonem
i pośród okrzyków "hurra, mamy złodzieja" wymierzono
sprawiedliwość.
Sam lincz trwał krócej niż opis
zdarzenia. Usatysfakcjonowany tłum po chwili znudził się i
odszedł. Złodziej – możliwe, że domniemany, ale nie sądzę –
poleżał jeszcze chwilę, postękał, wreszcie wstał i poszedł
trzymając się za plecy i rękę. Cóż – albo przestanie kraść,
albo następnym razem będzie szybszy i sprytniejszy. Trochę taka
ewolucja. Dobór naturalny.
Nikt nie wezwał policji – choć
komenda była niedaleko. Raz, że była już noc, dwa – wszystko
odbyło się za szybko. No i widocznie sprawa nie była jakaś
poważna. Swoją drogą tak to działało na całym Świecie przez
tysiąclecia.
Właśnie tak wyglądało wieczorne
życie w miasteczku – miejscu skąd chcieliśmy wyruszyć na
spotkanie ze stanowiskiem archeologicznym Kotosh w Huanuco.
O samym zaś Tingo Maria różnej
maści bedekery piszą – Białas powinien stamtąd uciekać jak
najszybciej. Jest tu niebezpiecznie (w końcu w okolicy "były
do lat 80-tych XX wieku" olbrzymie plantacje koki; "teraz bardziej opłaca się uprawa bananowców", tjaaa).
La Bella Durmiente - Spiąca Piękność i panorama Tingo Maria |
Nam się nic nie stało – a okolice
Tingo Marii okazały się nad podziw urocze. Miasto leży pośród
gór porośniętych selva alta dżunglą górską (ta, w
przeciwieństwie do selva baja, dżungli nizinnej, nie chce zabić
przyjezdnego na każdym kroku; najwyżej na co drugim) nad dwoma
rzekami (w języku keczua "tingo" znaczy tylko co
"skrzyżowanie") i ma do zaoferowania turystom – raczej
miejscowym, gringos idąc za radą bedekerów szybko stąd uciekają
– kilka atrakcji: chociażby Cueva de las Lechuzas – Jaskinię
Sów, zamieszkałą przez owocożerne nocne ptaki o nieciekawej
polskiej nazwie "tłuszczaki" (używają echolokacji jak
nietoperze), hiszpańskim konkwistadorom kojarzące się właśnie z
sowami czy wspaniałe (trochę ubarwiam) dżunglowe wodospady – w
których można się bezpiecznie wykąpać i poczuć jak w jakimś
holywoodzkim przygodowym romansidle (kino nowej przygody rządzi,
czyż nie, doktorze Jones?).
Jaskinia Sów |
Wodospad Santa Carmen |
Nas – a przynajmniej mnie –
urzekła tzw. "sekta Jezusów". Wcześniej tylko o niej
słyszałem – otóż w południowoamerykańskiej dżungli (miejscu
z racji odległości doskonałym do zakładania sekt i nowych ruchów
religijnych; oraz jako refugium dla starych) powstała grupa, której
założyciel ogłosił się inkarnacją Pana Jezusa. Od tamtej pory
członkowie sekty ubierają się jak z obrazka w Biblii dla dzieci
oraz – z racji genetycznych predyspozycji żółtej odmiany
człowieka jest to niezwykle trudne – zapuszczają brody. Panie
oczywiście występują w strojach Maryi.
Stała sobie taka ekipa na owej
głównej bazarowej ulicy miasta, Avenida Almeida – w dzień, więc
była policja a nie było linczów – i nauczała. Miejscowi czasem
przystawali, kiwali głowami i szli dalej – ale oni robią tak
zawsze. Pokiwają głową, tak, tak, dobrze gada – i pójdą.
Sekta Jezusów |
My zaś ruszyliśmy do Huanuco. Miasto
było jeszcze mniej przyjazne niż Tingo Maria, złapaliśmy więc
mototaksówkę i dojechaliśmy do pobliskiego Kotosh.
Stanowisko archeologiczne Kotosh |
Nic dziwnego, że pan von Daniken nie zachwycił się stanowiskiem archeologicznym. Mnie jednak urzekło.
Jako, że miejsce było użytkowane przez wiele stuleci – jak
wspominałem w pobliskich jaskiniach były bardzo stare malowidła –
ma dziś budowę warstwową – jak Troja. Żeby odkopać i
zrekonstruować ową Templo de las Manos Cruzadas (nazwa od dwóch
płaskorzeźb przedstawiających właśnie skrzyżowane dłonie –
niby jedne męskie, drugie żeńskie, symbolizować miały... no, nie
wiadomo, wiele jest teorii) trzeba było najpierw zdjąć późniejszą
świątynię, czy też jej pozostałości. Obecnie stoi ona obok swej
starszej poprzedniczki.
Skrzyżowane dłonie |
- A to jeszcze nie koniec –
pracownica niewielkiego muzeum z dumą wyprężyła swoją latynoską
pierś – w wyniku dalszych prac odkryto, że pod naszą świątynią
jest jeszcze starsza! Może więc się okazać, że nasze Kotosh jest
najstarszym miejscem osadnictwa w Ameryce Południowej! Starszym niż
Caral!
Kto wie – faktycznie, podłoga
Świątyni była rozkopana, więc z niecierpliwością czekam na
wyniki badań. Tylko, że wtedy trzeba będzie zapewne rozebrać
obecny budynek i przenieść go w inne miejsce, tak, jak zrobiono z
młodszą świątynią. Warto dodać, że jeżeli ktoś spodziewa się
w tym miejscu potężnych megalitycznych budowli podobnych do
słynnych Świątyń Maltańskich to się rozczaruje (jak imć
Erich). Nie przypominają te budowle nawet chociażby majorkańskich talayotów. Są niewielkie, zbudowane z relatywnie małych kamieni
oraz takie... Mało tajemnicze (choć w oryginale Świątynia
Skrzyżowanych Dłoni stała na ośmiostopniowym podwyższeniu –
czyli w sumie była to piramida). Nawet jeśli okażą się najstarszymi.
Miejsce przyszłych odkryć |
Choć oczywiście jest tu kilka
sekretów.
- Widzicie tą kulę na zboczu –
nasza przewodniczka wskazała dziwny, nienaturalnie wyglądający
głaz – Tam są właśnie wejścia do jaskiń z rysunkami. A sam
kamień ma naprawdę dziwny kształt. Prawdopodobnie został
obrobiony żeby był taki kulisty. Możliwe, że wyznaczał jakieś
ważne miejsce.
Możliwe. Kto wie.
- A teraz stańcie tutaj –
dziewczyna wskazała płaski kamień znajdujący się pośrodku kręgu
– Niech jedno z was stanie i coś powie. Słyszycie pogłos?
Rzeczywiście, stojąc w centrum tego
okręgu nasze słowa miały całkiem ciekawy pogłos – wystarczyło
przesunąć się krok w jedną czy drugą stronę, a wszystko
ustawało. Ciekawe zjawisko akustyczne, pewnie polegające na
interferowaniu się fal – nie znam się, nie jestem ekspertem.
Mógłby jakiś fizyk czy inny akustyk pojechać to zbadać. Chętnie
się dowiem o co tam chodzi.
Swoją drogą kultury prekolumbijskie
często zakładały sanktuaria – a Kotosh zapewne spełniało też
taką rolę – w miejscach o ciekawej akustyce.
Ostatnią atrakcją stanowiska
archeologicznego był krajobraz:
- Ta góra – przewodniczka wskazała
charakterystyczne wzniesienie – była obiektem kultu. Z racji
kształtu oddawano tu cześć Pachamamie, Bogini Matce, Bogini Ziemi.
Faktycznie, szczyt przypominał
zaciśniętą pięść – zresztą mieszkańcy Andów lubują się w
wynajdowaniu najrozmaitszych kształtów w naturalnych formacjach.
Forma góry i jej domniemana funkcja wywołały ciekawą dyskusję, z
jeszcze ciekawszą konkluzją:
- Słuchajcie – rzekł kolega –
Czy jakbym walnął w tą górę pięścią to znaczyłoby, że
zbiłem żółwika z Ziemią?
Ruiny i Góra-Pięść |
Nie przetłumaczyliśmy tego naszej
pani przewodnik – nie było po co dziewczyny peszyć – zrobiliśmy
jeszcze jeden obchód po ruinach i ruszyliśmy w dalszą drogę przez
góry, ku wybrzeżom Oceanu Spokojnego (ale o tym innym razem, wszak
tyle jest w Peru gór jeszcze do opisania).
Drugie najstarsze znane miejsce
osadnictwa na Półkuli Zachodniej zostało zaliczone (na Półkuli
Wschodniej zresztą też).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz