Tłumacz

22 kwietnia 2022

Karawanseraj cz. 2

    Natura nie znosi próżni – gdy tylko wycofano zwierzęce karawany i zmieniono szlaki komunikacyjne od razu powstały nowe rodzaje karawanserajów, prawdziwe miejsca obsługi podróżnych (w sumie autostradowe MOP-y tak naprawdę zastępują dawne karczmy, austerie, zajazdy, karawanseraje). I podróżując do Marrakeszu właśnie zajechałem – wraz ze wspomnianym w poprzedniej części właścicielem wielbłądów – do takiego nowoczesnego karawanseraju.

Współczesny karawanseraj

    Była to ni mniej ni więcej dość ponura wioska wyrosła na środku niczego (a właściwie na środku wysokich gór) prawdopodobnie tylko dla obsługi pasażerów. Kierowcy rejsowych autobusów doskonale o tym wiedzieli, mieli znajomych karczmarzy, koło restauracji których zatrzymywali się z podróżnymi w zamian za ciepły posiłek (jest to zresztą standardowa procedura na całym Świecie, nawet w Europie Zachodniej jeszcze do końca nie wymarła).
    Poza tym odpoczynek po przebyciu niezbyt równych i górskich dróg należał się każdemu – i kierowcom, i pasażerom.

Atlas Wysoki
Marokańskie drogi

    Zresztą podróż do Marrakeszu zaczęła się standardowo w Dzikich Krajach – z przygodami. Kiedy w końcu autokar ruszył (fotele, pulpit kierowcy, sufit – wszystko obłożone było perkalowymi barwnymi narzutami; dobra, to nie były perkale, ale ładnie to brzmi), załadowany po brzegi, zamiast na trasę podjechaliśmy do... warsztatu autokarowego. Nie ukrywam, że nie znając arabskiego (ani klasycznego, ani w wariancie marokańskim), a i z francuskiego nie będąc orłem musiałem zdać się na podążanie za tłumem. A tłum karnie w miarę wysiadł z samochodu i jął – przenosząc liczne bagaże – przesiadać się do nowego, podstawionego obok. Znaczy – pierwsze auto musiało mieć jakąś awarię – może była to niezwykle popękana przednia szyba, dywagowałem. Okazało się, że nie – nowy, równie perkalowy środek transportu miał przednią szybę rozharataną jeszcze bardziej (potem okazało się, że to standard: kamienie wystrzeliwujące spod kół innych użytkowników drogi nie biorą jeńców; w górach nawierzchnia przypomina nieco szuter). Zająłem swoje miejsce (udało się usiąść tuż za kierowcą, wespół w z właścicielem wielbłądów) gdy nagle przechodząca obok berberyjska matrona wcisnęła mi w ramiona małego Berberka. Pani musiała iść się jeszcze o coś powykłócać z przewoźnikiem, więc pozostawiła pociechę w rękach najporęczniejszego pasażera – którym okazał się niezwykle zdziwiony Białas (pani Berberyjka była równie zdziwiona odbierając potomka – ale o tym innym razem). Kiedy już wszyscy zajęli miejsca – ruszyliśmy. Z niemal dwugodzinną obsuwą, ale przecież nikt się tym nie przejmował, no może poza jedynym Białasem w autokarze.

Przełęcz Tizi n'Tichka

    Kilka lat później (kiedy już poradziłem sobie z postrzeganiem czasu w krajach Południa) miałem jeszcze większą obsuwę. Jechaliśmy z pacyficznego wybrzeża Peru w wysokie Andy, do Cuzco. Najczęściej trasę tą pokonuję właśnie autokarem – może trwa dobę, ale pozwala łatwiej zaaklimatyzować się na wysokości 3,5 kilometra, na jakiej leży dawna inkaska stolica (aklimatyzacja trwa jakiś czas, bywa, że i kilka dni, więc sensu stricte i tak oszczędzam czas). Cały wic polega na tym, że wpierw autobus wtacza się na wysokość ponad 4000 metrów, potem zjeżdża do miasta Abancay (jakieś 2700 metrów, więc oddycha się w miarę swobodnie) i finalnie gramoli się na 3800, skąd zjeżdża do samego Cuzco. Zmiany ciśnienia, dosyć płynne, w czasie jazdy powodują, że organizm powoli przyzwyczaja się do tych trudnych dla niżowców warunków. Tym razem też tak było – mieliśmy właśnie podjechać na niezbyt architektonicznie okazały (ale za to kolorowy – dopiero co pisałem, że dworce w Dzikich Krajach są niezwykle barwne; oczywiście, kolory nie powodują, że stają się mniej brzydkie, przecież gierkowskie bloki z wielkiej płyty, obłożone styropianem i maźnięte małpimi kolorami nadal są brzydkie – tylko kolorowe) dworzec autobusowy. Gdy wtem: drogę zagrodziły nam setki rozłożonych opon (nie tylko nam, utknęliśmy w kilkukilometrowym korku w niezwykle nieatrakcyjnym mieście Abancay – będącym też punktem wypadowym do pobliskiego kanionu rzeki Apurimac).

Abancay - barykady

    - Co się stało? - dopytywaliśmy stewardesę; w Ameryce Południowej w dalekobieżnych autokarach często jest załoga.
    - Obsunęła się ziemia, i jedyna droga do Cuzco jest nieprzejezdna – wyjaśniła Latynoska – Kilka godzin potrwa zanim odblokują przejazd.
    Kilka godzin. Właściwie – rzecz trwała kilkanaście, i cały Boży dzień spędziliśmy kręcąc się wokół autokaru w niezbyt ciekawej okolicy (atrakcją były na pewno toalety w miejscowych jadłodajniach, całkowicie non for Gringos; ale fizjologii się nie oszuka). Kiedy ruszyliśmy w centrum powitał nas tłum ludzi z kilofami i łopatami.
    - O, cieszą się, że odblokowali drogę – stwierdziliśmy, choć po chwili refleksji doszliśmy do innych wniosków, gdyż zbieranina nie wyglądała na przesadnie rozradowaną i pokojową.

Kanion Apurimac

    Zapytana o nich ta sama stewardessa stwierdziła, że to właśnie byli górnicy, którzy w ramach protestu zasypali drogę, a później, w wyniku negocjacji czy tam działań innych łamistrajków na powrót ją udrożnili. Cóż, najważniejsze jest, żeby pasażerowie nie wpadli w panikę, prawda? No właśnie. Tak więc nie byliśmy spanikowani – tylko zmęczeni. Zanim jednak ruszyliśmy w dalszą drogę przynajmniej się najedliśmy. Albo chociaż zapełniliśmy żołądek – ponieważ gdy tylko podróżujący przez Abancay utknęli w korku od razu pojawiły się (głównie) panie serwujące na prawo i lewo spyżę – znaczy się: ryż z kurczakiem (didaskalia: w Dzikich Krajach, gdzie nie ma rozwiniętych form pomocy socjalnej ludzie muszą być kreatywni i obrotni, jeśli chcą przeżyć; socjalizm uczy lenistwa, jego brak zaś pracy i odpowiedzialności). Popełniłem kilka wpisów o peruwiańskiej kuchni, jest ciekawa, niemniej głównym – niemal jedynym – daniem jest właśnie pollo con arroz. Potrawa ta ma wiele odmian (w tym i wegetariańską, charakteryzującą się tym, że ryżu jest więcej niż kurczaka), ale wszystkie smakują tak samo.

Prawie jak kurczak z ryżem - kawia domowa

    Całe szczęście wioska Taddart, niewielka osada w środku niczego, miała zgłodniałym podróżnikom do zaoferowania szerszy wybór produktów gastronomicznych.

Taddart - wioska-karawanseraj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...