Tłumacz

21 czerwca 2024

Krater

    Leżące w Andach Sucre to jedna z najsympatyczniejszych stolic na całym Świecie. Możliwe, że dlatego, iż większość państwowych instytucji i głównych urzędów znajduje się w zadymionym La Paz – chociaż barokowa kolonialna architektura i malownicza okolica także może mieć na to wpływ.
Sucre
    Oprócz owej zabytkowej i wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO w okolicy próżno szukać jakichś innych znanych atrakcji – więc turyści spoza Ameryki Południowej rzadko tu zaglądają. Najczęściej ograniczają się do Titicaca, Tiwanaku, La Paz i Uyuni. Reszta Boliwii to turystyczna terra incognita (ale to i tak lepiej niż w przypadku Paragwaju).
Flagi na Salar de Uyuni - jeden z popularniejszych boliwijskich landszaftów
    Trochę szkoda. Zwłaszcza, że kolega znalazł informację, jakoby w Andach niedaleko Sucre znajduje się tajemniczy krater. Andy są pełne wulkanów, więc taka struktura nie powinna dziwić – niemniej ten miał być nie wulkanicznym a impaktowym. Różnego rodzaju kratery czy kaldery widziałem wielokrotnie (na Etnie nie widziałem – przegrałem z zamiecią śnieżną i musiałem uciekać), więc jasnym było, że nie będę protestował przed wizytą tam.
Kaldera Las Canedas na Teneryfie
    Miejsce zaś nazywało się Maragua. Nazwa obiecująca egzotykę – i jak na taką przystało niemożliwa jest niemal do odwiedzenia.
    Mapa mówiła, że droga w tamte rejony istniała – ale z głównego dworca (w Boliwii istnieje coś takiego; w Peru w dużych miastach każdy przewoźnik ma swój terminal) nie jechało w tamtą stronę nic. Marszrutki odjeżdżające z centrum też jakoś miały inną trasę. Po godzinie – albo dwóch – szwendania się po niezbyt pięknych rejonach miasta w końcu jakiś trop: może coś odjeżdża spod szpitala.     A gdzie ten szpital? A hen, hen. Złapaliśmy więc taksówkę.
    - Słuchaj – zagadał kolega do kierowcy – a nie zawiózł byś nas do Maragui?
    - Dobra – odparł Boliwijczyk po długim namyśle – Tylko moje auto się nie nadaje. Ale podjedźmy w jedno miejsce, kolega powinien mieć terenówkę, to mi pożyczy.
    Popatrzyliśmy na siebie. Zapowiadało się nieźle. Niestety, okazało się, że znajomy kierowcy terenówkę ma w naprawie.
    - No trudno, nie pomogę – Latynos pokręcił głową – Ale spod szpitala powinno coś jechać.
    No i rzeczywiście, jechało. Stała sobie ciężarówka (więc podróż byłaby raczej na kipie niż w kabinie), która rzeczywiście jechała do Maragui.
    - No tak. Ale później.
    - Jak bardzo później?
    - Koło trzeciej.
    Była dziesiąta, może jedenasta. a latynoskie "później" i "koło" dobrze znaliśmy (najwcześniej siedemnasta). Miejscowi siedzieli i czekali, ich czas kłębił się w miejscu. Nasz, europejski, uciekał, więc trzeba było szukać dalej. I tak byśmy zrobili, gdyby nie napadł nas (metaforycznie) kolejny Latynos. Tym razem biznesmen, pracujący w niezbyt prężnej tutaj branży turystycznej.
    - Mam busika – zawołał – I was mogę tam zawieść.
    Skąd wiedział dokąd chcemy jechać? Raczej nie podsłuchiwał. Może dostał od kogoś cynk, że Białasy chcą tam jechać, a może po prostu użył logiki – stąd odjeżdżało się tylko w tamtą stronę. Co nie zmienia faktu, że czatował na turystów (a widocznie ich brakowało). Myślę, że trochę na nas zarobił, ale byliśmy na to gotowi. Zwłaszcza, że nasz kierowca wiedział gdzie jechać i...
    - Tu was wysadzę – zakomunikował, gdy zjechaliśmy już z asfaltu i wdrapaliśmy się dość wysoko – To dawny inkaski szlak, kawałek Drogi Królewskiej, Qhapac Nan. Zejdziecie sobie, a za godzinę czy półtorej widzimy się na dole. Stamtąd pojedziemy dalej do krateru. Są tam ślady dinozaurów!

Qhapac Nan
    Droga w dół zajęła nam w tym upale dwie godziny – i to nie tylko dlatego, że w niektórych miejscach szlak był przerywany żlebami. Było to po prostu przepiękne wysokogórskie bezludzie.
Andy
    A poza tym żaden z nas nie był chaskim, inkaskim chyżonogim posłańcem.

Na inkaskim szlaku
    Okolica, w której znajdować się miały dinozaurze ślady wcale bardziej cywilizowana nie była, choć pojawiły się już pasterskie gospodarstwa.

Gospodarstwo
    Ślady były, choć kawał drogi – w górę i w dół i tak kilka razy – od parki... Od miejsca postoju naszego busika. Ale o miejscowych dinozaurach chciałbym opowiedzieć w następnym wpisie.

Tropy dinozaurów (foto: P. Kawiak)
    W każdym razie okolica była niezwykle wręcz barwna – i to nie dzięki lokalnej florze, a minerałom zawartych w skałach.

Nie tylko kolory, ale i kształty;
na pierwszym planie drzewo pieprzowe

    W końcu też dostrzegliśmy i tytułowy krater. Był spory. Wyglądał zaś... No na moje oko nie przypominał wulkanu, no, może trochę. Najdziwniejsza była ta część struktury, która wyglądała tak, jakby ktoś uderzył pięścią w kulę plasteliny. Albo wyrabiał ciasto i nacisnął masę. Powstaje wtedy taka misa, na brzegach której wylewa się cała ta urabiana mamałyga.

Tytułowy tajemniczy krater
    Mocno impaktowo to wyglądało – ale nadal nie mam pewności co widziałem (Teoretyków Starożytnej Astronautyki nawet nie pytam, pewnie o miejscu nawet nie słyszeli). W końcu dotarliśmy do wioski Maragua – nie sami, po drodze zgarnęliśmy dwójkę mieszkających w Boliwii Włochów; dotarli tam na długo przed nami, ale wrócić do Sucre nie było jak, spadliśmy im jak deszcz na pustynię, bo wieczorem mieli samolot chyba do La Paz (nie wiem, czy zdążyli, z miasta na lotnisko jest kawał drogi; w okolicy Sucre trudno o płaski teren, a pas startowy nie powinien być pochyły) – i okazała się ona być całkiem dużą osadą. Miała sklep.

Wioska Maragua
    Po całym dniu spacerów w upale wypadało się trochę nawodnić (i dostarczyć nieco cukrów). Już myśleliśmy co tam sobie nabędziemy, okazało się, że mają tylko colę. Globalizacja dotarła nawet tutaj...

14 czerwca 2024

Znowu o kopanej

    I na blogu wraca, niczym ruski szampan na imprezie, temat piłki nożnej. Znowu jest to wpis okazjonalny (przypominam – trwa peregrynacja po Ameryce Południowej, gdzie futbol jest religią, kolejne wpisy będą o boliwijskich Andach, Inkach czy innych dinozaurów, zresztą sami sobie przeczytajcie), bo akurat po wielkich boleściach reprezentacja Polski awansowała na Mistrzostwa Europy rozgrywane w Niemczech. W meczu sparingowym kontuzji jednak nabawił się Robert Lewandowski, niekwestionowana gwiazda kadry, i dopiero co najlepszy zawodnik na Świecie (niestety, akurat kiedy mógł dostać Złotą Piłkę plebiscyt odwołano, tłumacząc to paniką koronawirusową; było to tłumaczenie o tyleż głupie, co mocno kontrowersyjne – rok później naszemu napastnikowi w nagrodę wręczono coś wyglądające jak kaliski andrut) – i na pewno w pierwszym meczu na turnieju nie wystąpi. Wiadomość tragiczna dla wszystkich kibiców, niemniej – za co kocha się futbol – trzeba przypomnieć, że na Mistrzostwa Świata w roku 1974, także do Niemiec, Polska jechała bez Włodzimierza Lubańskiego, takiego Lewandowskiego tamtych czasów. A kontuzja Cristiano Ronaldo, największej gwiazdy, w finale Euro (tego, co to nas wyeliminowali po karnych) zapewniła Portugalii tryumf. Tak, że różnie bywa.
Boisko w amazońskiej dżungli
    Choć istnieje obawa, że bez Roberta – jednego z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na Świecie – nasi mogą kopać się po czołach.
Camp Nou w Barcelonie, miejsce pracy Roberta Lewandowskiego
    Na tym między innymi polega magia piłki nożnej. W każdej chwili drużyna złożona z jakichś najduchów może wygrać z grupą najsprawniejszych profesjonalistów. Właśnie – najwięcej ludzi na Ziemi jest zarejestrowanych jako piłkarze. Na drugim miejscu jest badminton, gra nazwana na cześć jednej z brytyjskich książęcych rezydencji, strasznie popularna zwłaszcza w Azji, u nas często zwana babingtonem, całkiem zresztą niepoprawnie. Jest też piłka nożna masowo uprawiana amatorsko.
Boisko na statku pływającym po Amazonce - wciąż używane
    A przynajmniej była kiedyś, u nas w Polsce. Każdy dzieciak za punkt honoru stawiał sobie zaharatać w gałę – gdziekolwiek (no i jak starsi nie grali: wtedy trzeba było czekać na swoją kolej). Podwórkowe zasady były nieco inne niż te książkowe opracowane przez FIFA: słupki ratują, trzy rogi i karny, gruby na bramkę (chyba, że gruby akurat miał piłkę, to nie; swoją drogą jak piłki nie było, to grało się puszką, kamieniem, butelką – a za słupki często robiły plecaki). Działało też nieśmiertelne prawo Pascala – szczegółowo opisujące kto ma się udać w zarośla, pokrzywy, sąsiedzkie podwórko z psami wytresowanymi do ganiania młodzieży po wykopaną piłkę.
Copacabana w Rio de Janeiro - w grze w siatkonogę biedota z cariocas szlifuje technikę piłkarską
    Grało się właściwie aż do momentu, kiedy zapadający zmrok uniemożliwiał rozpoznanie co jest piłką a co na przykład rosnącym podle boiska pniakiem. Naszym marzeniem na boisku pod blokiem w rodzinnym miasteczku było, by zamiast piasku (i szkła z kamieniami) wyrosła na boisku trawa.
Boisko w Gaci Kaliskiej, zdaje się być nieużywanym
    Dziś boisko to jest zielone, porośnięte murawą – bo nikt już tam nie gra. Nie tylko dlatego, że obok postawili market z parkingiem. Powodem nie jest też zauważalny niż demograficzny. Po prostu po upadku komuny (i przeżyciu lat 90-tych zeszłego stulecia, kiedy to zniszczono polską gospodarkę) Polska zaliczyła skok cywilizacyjny – i zachłysnęliśmy się nieznanym wcześniej konsumpcjonizmem. Do tego doszły przemiany społeczne, rozpad rodziny (ciągle odnoszę wrażenie, że sterowany i celowy) i telefony komórkowe z dostępem do internetu. Albo ogólnie Internet. Myślę zresztą, że większość W. Sz. Czytelników wie gdzie pięć, więc kolejna jeremiada jest niepotrzebna. Dość tylko powiedzieć, że nawet w szkole sportowej spotkałem dzieciaki zwolnione z zajęć wychowania fizycznego. A berbecie często przypominają ludki Michelina.

Boisko pełne dzieciaków - Ameryka Południowa
    Od tego dobrobytu sport przestał być szansą na awans społeczny czy lepsze życie – każdy, nie tylko piłka nożna. Dopiero co odbywały się Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce, za chwilę Igrzyska Olimpijskie – nasi wielcy mistrzowie coraz starsi, młodych (równie wielkich, albo i większych) pojawia się coraz mniej – bo nie ma z kogo wybierać. Hodujemy sobie kolejne pokolenie kalek uzależnionych od Internetu, sportu nie tylko nie uprawiających, ale i się nim nawet nie interesujących. Bardzo to smutne.
Stadion Olimpijski w Barcelonie - arena igrzysk z 1992 i, nieoficjalnie, z 1936
    Bogate kraje mają infrastrukturę (u nas ciągle kulejącą) dzięki czemu łatwiej im zachęcać własną młodzież do ruchu (możliwe też, że wzorce kulturowe naciskają na jakąś formę aktywności fizycznej, jak w Holandii czy Norwegii) oraz przyciągać emigrantów z Dzikich Krajów – tych, w których sukces sportowy przekłada się na ściśle biologiczny sukces finansowy.
Trening piłkarski w peruwiańskich Andach
    U nas nie zanosi się na systemową zmianę podejścia do sportu – może przełożyć się to na mniejsze sukcesy, co przełożyć się może na mniejsze zainteresowanie, co przełożyć się może na mniejszą ilość trenujących, co przełożyć się może na mniejsze sukcesy, co... I tak dalej.
Siatkówka - są kibice, jest infrastruktura, są sukcesy, acz nadal nie jest to sport masowy
    Cieszmy się więc tymi trzema grupowymi meczami na Euro 2024 – obym oczywiście się mylił, i żebyśmy zagrali w zwycięskim finale. Lewandowskiemu się należy.
    Po rozgrywanym w Monachium meczu otwarcia Euro 2024, Niemcy – Szkocja (sędziowanemu przez Francuza), 5:1 (tak jak w 1982 Polska z Peru), mogę stwierdzić, że faktycznie Auld Alliance skończył się w 1560 roku na mocy Traktatu Edynburskiego, oraz, że Gary Lineker mówił prawdę: piłka nożna to taka w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy (no, Bogiem a prawdą Szkoci jakoś tak przesadnie nie biegali, a i honorowe trafienie zrobili im gospodarze).

Jezioro Ness w Szkocji, po meczu otwarcia Euro 2024 pełne gorzkich łez

Skarby Altiplano

    Altiplano to dosłownie płaskowyż – jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan. Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot, taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.

Altiplano

    A zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej Astronautyki.

Tiwanaku - Brama Słońca

    Ale nie o tym. Tym razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka (zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką koronawirusową gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, niewiele się zmieniło. Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów. Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający przyciągać nierozgarniętych turystów z krajów ginącego (albo gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień. A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry Gringos.

Turystyczne La Paz

    Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące – tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak, wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie dla mnie niedostępnych.

Salar pod wodą

    Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy – wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, że nikt nie zauważy na pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze). Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi (czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym ostrowiem.

Isla Incahuasi

    Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, że był on nieaktywny dużo większą radość sprawiły mi stada czerwonaków żerujących na granicy solniska.

Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
zerujące flamingi
    Nową atrakcją Salaru są też liczne solne rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi coraz bardziej umieją w turystykę masową.
Solne rzeźby
    Warto było, zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli okaże się, że bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej historii Boliwii.
    A jest to historia dość bogata – żeby wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.

Cerro Rico

    Ale o Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w Oruro.

Kopalnia w Oruro

    To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźby gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, że ma latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o gustach się nie dyskutuje.

Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
Gigantyczny kask
Maska karnawałowa z Oruro
    Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.

Cmentarzysko pociągów w Uyuni

    W niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony - jednym z nich jakoby podróżował Butch Cassidy) i to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.

Pociągi w Pulacayo
    Nam się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego miasta. Jako, że oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod górkę.
Pulacayo - kopalnia
    Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do niej wejść) – dziś zaś to właściwie miasto-widmo, wielka gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
Zakamarki opuszczonego miasta
Pulacayo
Cmentarz górujący nad miastem

Wenecka twierdza na Spinalondze

    Wiecie, tak naprawdę wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, że jak jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.

Tornado na Altiplano

7 czerwca 2024

Obserwatorium na pustyni cz. 3

    Treces Torres – Trzynaście Wież – w przeciwieństwie do dość niechlujnie usypanych wałów twierdzy Chankillo wykonanych było solidnie (no, lekko je zrekonstruowano), ze starannie ułożonych głazów. Taki styl który wcześniej pojawił się w Caral te półtora tysiąca (no, może dwa) lat wcześniej i dwieście kilometrów dalej.
Jeden z elementów obserwatorium
    W pierwszej części wpisu mógł W. Sz. Czytelnik takie ściany zobaczyć w Cerro Sechin – choć tu nie było irokezów.

Cerro Sechin
    Zastanawiające jest więc, czy ci sami ludzie wznieśli owo obserwatorium (i kompleks w Cerro Sechin) i twierdzę Chankillo – różnice bowiem są dość wyraźne. W okolicy jest jeszcze kilka innych stanowisk archeologicznych, ale ich nie wiedziałem, więc trudno mi wyrobić sobie zdanie. Choć cytując klasyka mógłbym rzec: nie wiem, ale się domyślam.

Forteca Chankillo
    Na Listę UNESCO wpisana jest i twierdza-świątynia, i obserwatorium słoneczne. To drugie dużo ciekawsze jak dla mnie. Jak działało? No, bardzo prosto. W zależności od momentu roku słonecznego nasza Dzienna Gwiazda wschodziła pomiędzy poszczególnymi kamieniami. W ekwinokcja była między takim to a takim znacznikiem, w solscytia między innymi – raz na początku szeregu, raz na końcu. Obserwowano to zapewne gdzieś z dołu (bo ze świątyni w Chankillo było to niemożliwe, leżała dużo wyżej) – a też nie było to w sumie takie trudne: deszcz przynosi tu tylko od wielkiego dzwonu fenomen El Niño, tak, to niebo z reguły jest czyste.
   Pozostaje pytanie czemu to robiono. Musiało to być dla miejscowych ważne, skoro podjęli spory wysiłek w konstrukcji tego – jakby nie patrzeć – urządzenia astronomicznego. Takiego gnomonu poziom master. Przecież wystarczyłby zwykły kijaszek – no nawet niechby on zrobiony był z kamienia, jak czynić to zwykli dużo późniejsi władcy tych ziem Inkowie, czczący przecież Inti – czyli Słońce. Często inkaskie miasta ozdobione były takimi świętymi kamieniami (czyli huaca – bo to nie tylko piramida, to każde kultowe miejsce).

Intihuantana - gnomon w Machu Picchu
    Swoją drogą widoczny na zdjęciu powyżej gnomon z Machu Picchu od 2023 roku podobno nie jest dostępny dla zwiedzających, zresztą jak i tamtejsza Świątynia Kondora.
    No ale nie, dawni mieszkańcy nie chcieli iść na łatwiznę i na stromym pagórku na środku (kontrowersyjna opinia – dolina rzeczna z wegetacją jest całkiem bliziutko) pustyni wznieśli trzynaście potężnych kamiennych konstrukcji. Po co? W każdym miejscu na Ziemi Słońce było ważne, nawet jeśli nie koniecznie czczone. W końcu wyznaczało chociażby kierunki Świata, a większość dawnych konstrukcji jest orientowana (didaskalia: słowo "orientowany" znaczy "ustawiony na wschód", ale tu używam go w znaczeniu "ustawione w jakimś konkretnym kierunku") jak choćby nasze kopce kujawskie.

Kopce kujawskie
    Dobra, wyznaczało te kierunki w dzień, w nocy były to gwiazdy: na Półkuli Północnej oczywiście Gwiazda Polarna w konstelacji Małej Niedźwiedzicy, a tu, na Południowej jeszcze bardziej charakterystyczny i łatwy do znalezienia Krzyż Południa.
Krzyż Południa w wysokich Andach
    No i znowu od tematu uciekam, a tu trzeba by powoli kończyć i ewakuować się z pustyni w Andy (miałem przenieść się śladami Tomka Wilmowskiego nad Amazonkę, ale stwierdziłem, że nie mogę tak przemknąć obok boliwijskich Andów, bo ciekawe rzeczy udało się tam zobaczyć), więc powiem tak: na Świecie jest bardzo niewiele tak potężnych i skomplikowanych solarnych obserwatoriów. Jakieś tam pojedyncze konstrukcje, elementy tylko jak w słynnym irlandzkim Newgrange, ale takich kompleksów? W Polsce nie ma. W Europie? Kojarzę Kokino w Północnej Macedonii i wszystko. Jak ktoś zna, niech podrzuci miejscówkę.

Obserwatorium w Kokino
    Tak więc wielką zagadką pozostaje powód tej nieoczywistej konstrukcji – i taką zapewne pozostanie, bo jedyne informacje, jakie po tej dawnej cywilizacji możemy zdobyć to tylko resztki glinianych skorup (i komiksowe petroglify z irokezami).
Solarne obserwatorium Chankillo
    Ja tymczasem po kilku godzinach człapania po otwartej pustyni (czasem, zwłaszcza na Chankillo, smagnął nieprzyjemny upalny wiatr; oprócz skwaru niósł też siekące po twarzy ziarna piasku) wreszcie dotarłem do strażniczej budki. Pożegnałem się z opiekunem miejsca i ruszyłem ku mototaksówce. Stała tam, gdzieśmy ją z Juliem zostawili.
    - Pomożesz mi ją zawrócić? - zapytał kierowca.
    Przytaknąłem, i ustawiliśmy pojazd w odpowiednią stronę. Teraz wystarczyło tylko wsiąść, odpalić i... I wysiąść. I wypchnąć mototaksówkę z piasku. Nigdy, w najśmielszych marzeniach nawet, nie przypuszczałem, że pewnego razu na peruwiańskiej pustyni będę musiał przez kilkaset metrów pchać tego typu pojazd. Właściwie jakikolwiek pojazd po jakiejkolwiek pustyni. Miła przygoda, zwłaszcza, że całkowicie niegroźna.

Jadłoszyny
    W końcu jednak dopchnęliśmy tuk-tuka do ustabilizowanych przez jadłoszyn wydm, grunt stał się stabilniejszy, i przy drugiej próbie udało się ruszyć w kierunku Casmy.
    - Wiesz może – zapytałem mojego mototaksówkarza – skąd odjeżdżają busiki na południe? Do Barranki na przykład?
    - Do Barranki? - Julio zastanowił się – Z Casmy to nic nie jeździ.     Ale podrzucę cię do miejsca, skąd się do Huarmey dostaniesz.

Mototaksówka
    Powiem, że sam bym tego garażu, skąd zbiorcza taksówka odjeżdża nie znalazł. Serdecznie się z Juliem pożegnałem, i ruszyłem na południe, w stronę Caral.

Swięte miasto Caral
    W rzeczywistości, bo na blogu na boliwijskie Altiplano.

Najchętniej czytane

Krater

     Leżące w Andach Sucre to jedna z najsympatyczniejszych stolic na całym Świecie. Możliwe, że dlatego, iż większość państwowych insty...