Tłumacz

28 czerwca 2024

Boliwijskie dinozaury

    Ślady dinozaurów w niedostępnym kraterze w Maragui (no, w jego pobliżu, jeszcze niedostępniejszym) nie były jedynymi pozostałościami przedpotopowych gadów w okolicach Sucre.
Slady dinozaurów w kraterze Maragua (foto: P. Kawiak)
    Choć nie da się ukryć, że leżały wyjątkowo uroczej okolicy.
Boliwijskie Andy
    Inny zespół dinozaurzych śladów znajdował się w miejscu nie tak malowniczym, niemniej dużo łatwiej dostępnym – na przedmieściach konstytucyjnej stolicy Boliwii, w Cal Orck'o.

Cal Orck'o
    Właściwie to wcale niemalowniczym. Okolica była całkowicie parchata, na dodatek ozdobiona olbrzymią cementownią - swoją drogą praprzyczyną zamieszania z przebogatą kolekcją dinozaurzych tropów. Oto bowiem – didaskalia dla zwolenników braku zadań domowych w szkole – do produkcji cementu potrzebna jest skała. Wydobywana w kamieniołomie. Który znajduje się w sąsiedztwie owej alternatywnie uroczej cementowni. I w którym wydobywając kredowe wapienie natrafiono na setki śladów dinozaurów. Różnych kształtów i gatunków (ze czterech, jak mnie pamięć nie myli). Nie da się ukryć, że choć miejsce parchate, to ekspozycja tropów jest dużo bardziej imponująca niż w Maragui.

Tropy dinozaurów
    Nie wiem, czy nie jest to największy tego typu zabytek paleontologiczny w całej Ameryce Południowej.
    Choć – nie byłbym sobą gdybym jakiegoś polskiego wątku nie wplótł (i wcale nie chodzi o to, że mamy jedne z najstarszych dinozaurów znanych nauce) – u nas, a konkretniej na Kielecczyźnie znaleziono najstarsze ślady jakiegokolwiek czworonoga. Zwierza, którego dinozaury (i my) były tylko li dalekimi potomkami.

Pierwsze znane czworonogi (po prawej)
    Dobrze, może nie wygląda to imponująco, ale nasz kamieniołom w Zachełmiu nie jest ozdobiony cementownią. I ma jesień, która barwi go wprost bajkowo. Zresztą któregoś razu już o tym pisałem.

Kamieniołom w Zachełmiu
    To czego niestety w Polsce nie znajdziemy – choć potomków dinozaurów takoż ci u nas dostatek – to miejsce które wygląda tak, jakby dinozaury tam żerowały, i nieledwie wczoraj gdzieś wyszły (na przykład na fajkę, czy gdzie tam gady przedpotopowe łażą).

Potomek dinozaurów
    Teraz tak myślę, że mogłem zatytułować wpis "Zaginiony Świat". Ale może poczekam na lepszą okazję, nie będę zmieniał.
    Cóż, z okolic Sucre należy kierować się w stronę największego miasta Boliwii, Santa Cruz de la Sierra – po drodze jest Samaipata, coś na kształt górskiego kurortu (znaczy, nie, że jakieś sporty zimowe – raczej spacery i miejsce, gdzie bogaci Europejczycy kupują sobie wille).

Turystyczna Samaipata
    I podle tego miasteczka, oferującego bardzo dużo atrakcji, znajduje się tak zwany Łokieć Andów – miejsce, w którym ten ciągnący się przez cały kontynent łańcuch górski nagle skręca pod kątem prostym. Powoduje to wiele zawirowań klimatyczno-geograficznych (w tym cień opadowy w którym zalęgło się Gran Chaco) oraz stwarza wspaniałe warunki do rozwoju górskich lasów mglistych. O tych ponurych zbiorowiskach roślinnych pisałem już na blogu – chodziło o atlantycką formę tego lasu na Makaronezji.

Lasy mgliste Makaronezji
    Są to lasy gęste, wilgotne i bardzo ponure. Nie tylko na Makaronezji – tu także. Lasy stare, mało tam drzew owocowych, co za tym idzie mało makrofauny. Znaczy ssaków i ptaków. A jeśli jak jeszcze – tak jak tu w Boliwii – leży w niezbyt dostępnych górach to już żaden szanujący się Indian zapuszczać się tam nie będzie. Tym bardziej zaś przyjezdny Biały. Znaczy: miejscowy las mglisty jest nieruszony i niepotrzebny, więc można zrobić tam park narodowy. Konkretniej Parque National Amboro.

Lasy mgliste w Boliwii
    I w samym sercu tegoż ponurego lasu, w głębokiej dolinie do której Słońce nie zagląda...

Mroczne dno lasu
    W takiej właśnie dolinie rośnie sobie las gigantycznych paproci drzewiastych. A raczej, bo to nazwa własna, Las Gigantycznych Paproci.

Las Gigantycznych Paproci
    Te prastare rośliny dorastają tu do kilkunastu, albo nawet kilkudziesięciu metrów. Mogą mieć – według miejscowych podań 600-1000 lat, albo i więcej (ciężko mi to podważać, nawet jako biologowi; makrozoobentos słodkowodny na którym się znam lepiej nie żyje tak długo), ale tego typu zarośla – no dobra: lasy – występowały także w kredzie. I były podstawą diety dinozaurów-jaroszy (podobno rośliny nasienne, które właśnie zaczynały opanowywać Świat mniej tym wielkim gadom smakowały).

Paprocie drzewiaste
    Drzewiaste paprocie w środowisku naturalnym widziałem zdaje się tylko w Australii, w tych pierwotnych lasach Gondwany (wpisanych na Listę UNESCO), ale nie w takiej ilości i natężeniu. Tam to był tylko li element podszytu (regularnie spalany przez eukaliptusy), a tu pełnokształtny las.

Australijskie lasy deszczowe
    Na koniec – taka podróż w czasie jest niezwykle wyczerpująca. Kilka godzin w tym przedpotopowym lesie wysysa z człowieka naprawdę dużo energii. Trasa wiedzie cały czas w górę bądź w dół po błocie lub wilgotnej ścieżce. Porośnięte mchem kamienie też nie ułatwiają spaceru. Do tego, zwłaszcza na dnie dolin, zaduch. I olbrzymia wilgotność. Nie upał, a ta wilgoć właśnie jest najgorsza. Wyjście z tej – nie mogę się oprzeć – Mrocznej Puszczy pozwala poczuć się niczym Bilbo widzący Samotną Górę ze szczytu wierzchołka drzewa.

Park Narodowy Amboro
    Dobrze, że w Samaipacie można bez problemu nabyć napoje chłodzące.

21 czerwca 2024

Krater

    Leżące w Andach Sucre to jedna z najsympatyczniejszych stolic na całym Świecie. Możliwe, że dlatego, iż większość państwowych instytucji i głównych urzędów znajduje się w zadymionym La Paz – chociaż barokowa kolonialna architektura i malownicza okolica także może mieć na to wpływ.
Sucre
    Oprócz owej zabytkowej i wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO w okolicy próżno szukać jakichś innych znanych atrakcji – więc turyści spoza Ameryki Południowej rzadko tu zaglądają. Najczęściej ograniczają się do Titicaca, Tiwanaku, La Paz i Uyuni. Reszta Boliwii to turystyczna terra incognita (ale to i tak lepiej niż w przypadku Paragwaju).
Flagi na Salar de Uyuni - jeden z popularniejszych boliwijskich landszaftów
    Trochę szkoda. Zwłaszcza, że kolega znalazł informację, jakoby w Andach niedaleko Sucre znajduje się tajemniczy krater. Andy są pełne wulkanów, więc taka struktura nie powinna dziwić – niemniej ten miał być nie wulkanicznym a impaktowym. Różnego rodzaju kratery czy kaldery widziałem wielokrotnie (na Etnie nie widziałem – przegrałem z zamiecią śnieżną i musiałem uciekać), więc jasnym było, że nie będę protestował przed wizytą tam.
Kaldera Las Canedas na Teneryfie
    Miejsce zaś nazywało się Maragua. Nazwa obiecująca egzotykę – i jak na taką przystało niemożliwa jest niemal do odwiedzenia.
    Mapa mówiła, że droga w tamte rejony istniała – ale z głównego dworca (w Boliwii istnieje coś takiego; w Peru w dużych miastach każdy przewoźnik ma swój terminal) nie jechało w tamtą stronę nic. Marszrutki odjeżdżające z centrum też jakoś miały inną trasę. Po godzinie – albo dwóch – szwendania się po niezbyt pięknych rejonach miasta w końcu jakiś trop: może coś odjeżdża spod szpitala.     A gdzie ten szpital? A hen, hen. Złapaliśmy więc taksówkę.
    - Słuchaj – zagadał kolega do kierowcy – a nie zawiózł byś nas do Maragui?
    - Dobra – odparł Boliwijczyk po długim namyśle – Tylko moje auto się nie nadaje. Ale podjedźmy w jedno miejsce, kolega powinien mieć terenówkę, to mi pożyczy.
    Popatrzyliśmy na siebie. Zapowiadało się nieźle. Niestety, okazało się, że znajomy kierowcy terenówkę ma w naprawie.
    - No trudno, nie pomogę – Latynos pokręcił głową – Ale spod szpitala powinno coś jechać.
    No i rzeczywiście, jechało. Stała sobie ciężarówka (więc podróż byłaby raczej na kipie niż w kabinie), która rzeczywiście jechała do Maragui.
    - No tak. Ale później.
    - Jak bardzo później?
    - Koło trzeciej.
    Była dziesiąta, może jedenasta. a latynoskie "później" i "koło" dobrze znaliśmy (najwcześniej siedemnasta). Miejscowi siedzieli i czekali, ich czas kłębił się w miejscu. Nasz, europejski, uciekał, więc trzeba było szukać dalej. I tak byśmy zrobili, gdyby nie napadł nas (metaforycznie) kolejny Latynos. Tym razem biznesmen, pracujący w niezbyt prężnej tutaj branży turystycznej.
    - Mam busika – zawołał – I was mogę tam zawieść.
    Skąd wiedział dokąd chcemy jechać? Raczej nie podsłuchiwał. Może dostał od kogoś cynk, że Białasy chcą tam jechać, a może po prostu użył logiki – stąd odjeżdżało się tylko w tamtą stronę. Co nie zmienia faktu, że czatował na turystów (a widocznie ich brakowało). Myślę, że trochę na nas zarobił, ale byliśmy na to gotowi. Zwłaszcza, że nasz kierowca wiedział gdzie jechać i...
    - Tu was wysadzę – zakomunikował, gdy zjechaliśmy już z asfaltu i wdrapaliśmy się dość wysoko – To dawny inkaski szlak, kawałek Drogi Królewskiej, Qhapac Nan. Zejdziecie sobie, a za godzinę czy półtorej widzimy się na dole. Stamtąd pojedziemy dalej do krateru. Są tam ślady dinozaurów!

Qhapac Nan
    Droga w dół zajęła nam w tym upale dwie godziny – i to nie tylko dlatego, że w niektórych miejscach szlak był przerywany żlebami. Było to po prostu przepiękne wysokogórskie bezludzie.
Andy
    A poza tym żaden z nas nie był chaskim, inkaskim chyżonogim posłańcem.

Na inkaskim szlaku
    Okolica, w której znajdować się miały dinozaurze ślady wcale bardziej cywilizowana nie była, choć pojawiły się już pasterskie gospodarstwa.

Gospodarstwo
    Ślady były, choć kawał drogi – w górę i w dół i tak kilka razy – od parki... Od miejsca postoju naszego busika. Ale o miejscowych dinozaurach chciałbym opowiedzieć w następnym wpisie.

Tropy dinozaurów (foto: P. Kawiak)
    W każdym razie okolica była niezwykle wręcz barwna – i to nie dzięki lokalnej florze, a minerałom zawartych w skałach.

Nie tylko kolory, ale i kształty;
na pierwszym planie drzewo pieprzowe

    W końcu też dostrzegliśmy i tytułowy krater. Był spory. Wyglądał zaś... No na moje oko nie przypominał wulkanu, no, może trochę. Najdziwniejsza była ta część struktury, która wyglądała tak, jakby ktoś uderzył pięścią w kulę plasteliny. Albo wyrabiał ciasto i nacisnął masę. Powstaje wtedy taka misa, na brzegach której wylewa się cała ta urabiana mamałyga.

Tytułowy tajemniczy krater
    Mocno impaktowo to wyglądało – ale nadal nie mam pewności co widziałem (Teoretyków Starożytnej Astronautyki nawet nie pytam, pewnie o miejscu nawet nie słyszeli). W końcu dotarliśmy do wioski Maragua – nie sami, po drodze zgarnęliśmy dwójkę mieszkających w Boliwii Włochów; dotarli tam na długo przed nami, ale wrócić do Sucre nie było jak, spadliśmy im jak deszcz na pustynię, bo wieczorem mieli samolot chyba do La Paz (nie wiem, czy zdążyli, z miasta na lotnisko jest kawał drogi; w okolicy Sucre trudno o płaski teren, a pas startowy nie powinien być pochyły) – i okazała się ona być całkiem dużą osadą. Miała sklep.

Wioska Maragua
    Po całym dniu spacerów w upale wypadało się trochę nawodnić (i dostarczyć nieco cukrów). Już myśleliśmy co tam sobie nabędziemy, okazało się, że mają tylko colę. Globalizacja dotarła nawet tutaj...

14 czerwca 2024

Znowu o kopanej

    I na blogu wraca, niczym ruski szampan na imprezie, temat piłki nożnej. Znowu jest to wpis okazjonalny (przypominam – trwa peregrynacja po Ameryce Południowej, gdzie futbol jest religią, kolejne wpisy będą o boliwijskich Andach, Inkach czy innych dinozaurach, zresztą sami sobie przeczytajcie), bo akurat po wielkich boleściach reprezentacja Polski awansowała na Mistrzostwa Europy rozgrywane w Niemczech. W meczu sparingowym kontuzji jednak nabawił się Robert Lewandowski, niekwestionowana gwiazda kadry, i dopiero co najlepszy zawodnik na Świecie (niestety, akurat kiedy mógł dostać Złotą Piłkę plebiscyt odwołano, tłumacząc to paniką koronawirusową; było to tłumaczenie o tyleż głupie, co mocno kontrowersyjne – rok później naszemu napastnikowi w nagrodę wręczono coś wyglądające jak kaliski andrut) – i na pewno w pierwszym meczu na turnieju nie wystąpi. Wiadomość tragiczna dla wszystkich kibiców, niemniej – za co kocha się futbol – trzeba przypomnieć, że na Mistrzostwa Świata w roku 1974, także do Niemiec, Polska jechała bez Włodzimierza Lubańskiego, takiego Lewandowskiego tamtych czasów. A kontuzja Cristiano Ronaldo, największej gwiazdy, w finale Euro (tego, co to nas wyeliminowali po karnych) zapewniła Portugalii tryumf. Tak, że różnie bywa.
Boisko w amazońskiej dżungli
    Choć istnieje obawa, że bez Roberta – jednego z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na Świecie – nasi mogą kopać się po czołach.
Camp Nou w Barcelonie, miejsce pracy Roberta Lewandowskiego
    Na tym między innymi polega magia piłki nożnej. W każdej chwili drużyna złożona z jakichś najduchów może wygrać z grupą najsprawniejszych profesjonalistów. Właśnie – najwięcej ludzi na Ziemi jest zarejestrowanych jako piłkarze. Na drugim miejscu jest badminton, gra nazwana na cześć jednej z brytyjskich książęcych rezydencji, strasznie popularna zwłaszcza w Azji, u nas często zwana babingtonem, całkiem zresztą niepoprawnie. Jest też piłka nożna masowo uprawiana amatorsko.
Boisko na statku pływającym po Amazonce - wciąż używane
    A przynajmniej była kiedyś, u nas w Polsce. Każdy dzieciak za punkt honoru stawiał sobie zaharatać w gałę – gdziekolwiek (no i jak starsi nie grali: wtedy trzeba było czekać na swoją kolej). Podwórkowe zasady były nieco inne niż te książkowe opracowane przez FIFA: słupki ratują, trzy rogi i karny, gruby na bramkę (chyba, że gruby akurat miał piłkę, to nie; swoją drogą jak piłki nie było, to grało się puszką, kamieniem, butelką – a za słupki często robiły plecaki). Działało też nieśmiertelne prawo Pascala – szczegółowo opisujące kto ma się udać w zarośla, pokrzywy, sąsiedzkie podwórko z psami wytresowanymi do ganiania młodzieży, po wykopaną piłkę.
Copacabana w Rio de Janeiro - w grze w siatkonogę biedota z cariocas szlifuje technikę piłkarską
    Grało się właściwie aż do momentu, kiedy zapadający zmrok uniemożliwiał rozpoznanie co jest piłką a co na przykład rosnącym podle placu gry pniakiem. Naszym marzeniem na boisku pod blokiem w rodzinnym miasteczku było, by zamiast piasku (i szkła z kamieniami) wyrosła na boisku trawa.
Boisko w Gaci Kaliskiej, zdaje się być nieużywanym
    Dziś boisko to jest zielone, porośnięte murawą – bo nikt już tam nie gra. Nie tylko dlatego, że obok postawili market z parkingiem. Powodem nie jest też zauważalny niż demograficzny. Po prostu po upadku komuny (i przeżyciu lat 90-tych zeszłego stulecia, kiedy to zniszczono polską gospodarkę) Polska zaliczyła skok cywilizacyjny – i zachłysnęliśmy się nieznanym wcześniej konsumpcjonizmem. Do tego doszły przemiany społeczne, rozpad rodziny (ciągle odnoszę wrażenie, że sterowany i celowy) i telefony komórkowe z dostępem do internetu. Albo ogólnie Internet. Myślę zresztą, że większość W. Sz. Czytelników wie gdzie pięć, więc kolejna jeremiada jest niepotrzebna. Dość tylko powiedzieć, że nawet w szkole sportowej spotkałem dzieciaki zwolnione z zajęć wychowania fizycznego. A berbecie często przypominają ludki Michelina.

Boisko pełne dzieciaków - Ameryka Południowa
    Od tego dobrobytu sport przestał być szansą na awans społeczny czy lepsze życie – każdy, nie tylko piłka nożna. Dopiero co odbywały się Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce, za chwilę Igrzyska Olimpijskie – nasi wielcy mistrzowie coraz starsi, młodych (równie wielkich, albo i większych) pojawia się coraz mniej – bo nie ma z kogo wybierać. Hodujemy sobie kolejne pokolenie kalek uzależnionych od Internetu, sportu nie tylko nie uprawiających, ale i się nim nawet nie interesujących. Bardzo to smutne.
Stadion Olimpijski w Barcelonie - arena igrzysk z 1992 i, nieoficjalnie, z 1936
    Bogate kraje mają infrastrukturę (u nas ciągle kulejącą) dzięki czemu łatwiej im zachęcać własną młodzież do ruchu (możliwe też, że wzorce kulturowe naciskają na jakąś formę aktywności fizycznej, jak w Holandii czy Norwegii) oraz przyciągać emigrantów z Dzikich Krajów – tych, w których sukces sportowy przekłada się na ściśle biologiczny sukces finansowy.
Trening piłkarski w peruwiańskich Andach
    U nas nie zanosi się na systemową zmianę podejścia do sportu – może przełożyć się to na mniejsze sukcesy, co przełożyć się może na mniejsze zainteresowanie, co przełożyć się może na mniejszą ilość trenujących, co przełożyć się może na mniejsze sukcesy, co... I tak dalej.
Siatkówka - są kibice, jest infrastruktura, są sukcesy, acz nadal nie jest to sport masowy
    Cieszmy się więc tymi trzema grupowymi meczami na Euro 2024 – obym oczywiście się mylił [EDIT: jednak nie myliłem się, trzy mecze i można jechać na upragnione przed sezonem klubowym wakacje], i żebyśmy zagrali w zwycięskim finale. Lewandowskiemu się należy.
    Po rozgrywanym w Monachium meczu otwarcia Euro 2024, Niemcy – Szkocja (sędziowanemu przez Francuza), 5:1 (tak jak w 1982 Polska z Peru), mogę stwierdzić, że faktycznie Auld Alliance skończył się w 1560 roku na mocy Traktatu Edynburskiego, oraz, że Gary Lineker mówił prawdę: piłka nożna to taka w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy (no, Bogiem a prawdą Szkoci jakoś tak przesadnie nie biegali, a i honorowe trafienie zrobili im gospodarze).

Jezioro Ness w Szkocji, po meczu otwarcia Euro 2024 pełne gorzkich łez

Skarby Altiplano

    Altiplano to dosłownie płaskowyż – jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan. Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot, taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.

Altiplano

    A zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej Astronautyki.

Tiwanaku - Brama Słońca

    Ale nie o tym. Tym razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka (zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką koronawirusową gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, niewiele się zmieniło. Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów. Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający przyciągać nierozgarniętych turystów z krajów ginącego (albo gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień. A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry Gringos.

Turystyczne La Paz

    Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące – tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak, wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie dla mnie niedostępnych.

Salar pod wodą

    Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy – wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, że nikt nie zauważy na pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze). Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi (czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym ostrowiem.

Isla Incahuasi

    Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, że był on nieaktywny dużo większą radość sprawiły mi stada czerwonaków żerujących na granicy solniska.

Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
zerujące flamingi
    Nową atrakcją Salaru są też liczne solne rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi coraz bardziej umieją w turystykę masową.
Solne rzeźby
    Warto było, zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli okaże się, że bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej historii Boliwii.
    A jest to historia dość bogata – żeby wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.

Cerro Rico

    Ale o Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w Oruro.

Kopalnia w Oruro

    To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźby gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, że ma latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o gustach się nie dyskutuje.

Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
Gigantyczny kask
Maska karnawałowa z Oruro
    Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.

Cmentarzysko pociągów w Uyuni

    W niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony - jednym z nich jakoby podróżował Butch Cassidy) i to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.

Pociągi w Pulacayo
    Nam się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego miasta. Jako, że oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod górkę.
Pulacayo - kopalnia
    Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do niej wejść) – dziś zaś to właściwie miasto-widmo, wielka gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
Zakamarki opuszczonego miasta
Pulacayo
Cmentarz górujący nad miastem

Wenecka twierdza na Spinalondze

    Wiecie, tak naprawdę wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, że jak jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.

Tornado na Altiplano

Najchętniej czytane

Serenissima cz. 1

     W poprzednim wpisie przy okazji Słowian i Dubrownika wspomniałem – zresztą chyba nie pierwszy raz na blogu – o Wenecji. Mieście przez...