Była późna noc. W okolicznych
domach stopniowo gasły światła i wydawało się, że całe miasteczko
powoli zamiera. Całe? Otóż nie. Był jeden wyjątek: dworzec
autobusowy. On całą dobę tętnił życiem. I akurat w to miejsce
zmierzałem. Znajdowałem się na przedmieściach Agadiru i
koniecznie chciałem dostać się do Marrakeszu, a stamtąd na pustynię, do Warzazat.
Dworce autobusowe – i ogólnie, dworce
– w Dzikich Krajach tętnią życiem: miejscowi non stop podróżują,
nieraz całymi rodzinami, czasem także z żywym inwentarzem. Do tego
dochodzą tłumy ludzi żyjących z podróżnych: sprzedawcy przekąsek,
sklepikarze, kieszonkowcy, żebracy i inni. Na dodatek wszyscy ci
ludzie przemieszczają się po budynku dworca w niemal losowo
wybranych kierunkach – przynajmniej dla przyjezdnego wygląda to
jak ruchy Browna. Chaos pogłębiają jeszcze liczne reklamy biur
podróży i przewoźników (każda firma musi – musi – mieć
swoje biuro, inaczej nie będzie poważana; powinna się też wyróżniać na tle konkurencji). I nie ważne, czy będzie to zwykły
blaszak, czy wspaniała konstrukcja zaprojektowana przez pana Eiffela
(taka właśnie jest w La Paz w Boliwii) – w Dzikich Krajach chaos
na dworcu to rzecz pewna.
Dworzec w La Paz |
Budynek do którego wszedłem był
brzydkim, żelbetonowym tworem upstrzonym kolorowymi bilbordami
reklamującymi poszczególnych przewoźników. Zapewne były tam też
gdzieś rozkłady jazdy, czy chociażby obsługiwane przez firmę
kierunki – niestety po arabsku. Jako inostraniec całkowicie sobie
nie radziłem ze złamaniem tego kodu. Trudno mi powiedzieć jak
odnajdywali się w tym miejscowi – jako wyznawcy islamu musieli
umieć czytać, choć czasami tylko Koran. Sytuację ratowali liczni
naganiacze i nagabywacze. W normalnych warunkach wystarczyło tylko
słuchać który krzyczy "Marrakesz, Marrakesz", podejść
do niego, nabyć bilet i voila! Jako, że byłem Biały (chyba jedyny
na dworcu) właściwie nie musiałem specjalnie nasłuchiwać,
zostałem przez nagabywaczy osaczony i w końcu znalazłem biletera
autobusu do Marrakeszu. Okazało się, że takowy odjeżdża za dwie
godziny. Bileter/kasjer/pracownik biurowy przewoźnika (nie wiem jaką
miał funkcję) zaprosił mnie na marokańską herbatę (z miętą,
bardzo słodka) – taki jest tam po prostu zwyczaj – i ulotnił
się na parę chwil. Kiedy wrócił, zabrał mój bilet, podarł go,
po czym wręczył nowy, innego koloru i kształtu (każdy przewoźnik
ma własny wzór) i wyjaśnił, że jednak jest autobus, który
odjeżdża za 15 minut.
Herbata w stylu marokańskim |
- Bierz herbatę, idziemy –
zakomenderował, po czym zaprowadził mnie na odpowiednie
stanowisko.
Gdy tylko zdążyłem dopić autobus podjechał i
ruszyłem do Marrakeszu. O mieście dopiero co było, więc nie będę
się rozpisywał, a i droga minęła bardzo przyjemnie: byłem
zmęczony, stary autobus delikatnie kołysał się na niezbyt równej
drodze, więc spało mi się wspaniale.
Jeden z marokańskich dworców |
Dworzec w Marrakeszu to
dość duże założenie architektoniczne. W końcu miasto ma prawie
milion mieszkańców, do tego leży centralnie, jest więc bardzo
ważnym węzłem komunikacyjnym kraju. Mając tą wiedzę (oraz
znając natarczywość marokańskich nagabywaczy) postanowiłem wziąć
sprawy w swoje ręce. Wszedłem na teren dworca, i nim któryś z
nawoływaczy zdołał mnie zauważyć zacząłem krzyczeć:
-
Warzazat! Warzazat!
Było to delikatne złamanie konwencji, ale
całkiem do przyjęcia. W końcu ja chciałem kupić bilet,
nawoływacz sprzedać – więc szybko doszliśmy do porozumienia. No
prawie. Była noc, a kurs do Warzazat właśnie odjechał. Następny
był dopiero rano. Trochę dla mnie za późno, ale skoro inaczej się
nie dało...
- Czekaj tu – zakomenderował mój nagabywacz po
czym gdzieś pobiegł.
Po chwili na placu manewrowym zebrało się małe konsylium: kilku chłopa usilnie naradzających się,
niechybnie na mój temat. Było sporo machania rękoma, kiwania
głowami. W końcu cicerone przywołał mnie gestem. Nim jednak
zdążył coś powiedzieć na plac wjechał młodzieniec na motorze
(oczywiście bez kasku). Zrobił ze dwa kółka i zatrzymał się
przy grupce nawoływaczy.
- Wsiadaj – krzyknął ten mój –
Autobus dopiero ruszył, ale ma wolne miejsce. Kierowca powiedział, że chwilę zaczeka. Chłopak cię
podrzuci.
Podziękowałem i ruszyliśmy. Młody rajdowiec nie
zważał na czerwone światła (choć trochę zwalniał przed
skrzyżowaniami, to fakt) a mi przed oczami migały tylko mijane
daktylowce i potężne mury medyny Marrakeszu. Przewieszona przez
ramię torba – już pisałem, że nie powinno się z takimi podróżować – niebezpiecznie powiewała i przeważała, zwłaszcza
na zakrętach, ale kierowca zdołał nas nie położyć na asfalcie.
Za to wielki szacunek, bo wiózł nielichy ładunek.
W każdym
razie mknęliśmy przez nocny Marrakesz, wiatr owiewał mi twarz (na
szczęście nie zwiał czapki), a jak klepałem pacierz. Wreszcie
ujrzeliśmy stojący na światłach awaryjnych autokar. Próbowałem
odetchnąć, ale nie do końca się udało: młody rajdowiec za nic
mając prawa fizyki wcale nie zamierzał hamować. Wreszcie jednak
zorientował się, że ładunek, jaki wiezie jest ciut cięższy niż
standardowy i złapał za hamulec. Motor zatrzymał się może pięć
centymetrów od tyłu autokaru. Odetchnąłem. Kierowca także. Jemu
chyba też delikatnie trzęsły się nogi.
Mury Marrakeszu |
Potem, za tą dzielną
jazdę dostał obowiązkowy bakszysz, ja kupiłem bilet, a autokar
ruszył. Wolnych miejsc było całkiem sporo, więc pewnie dlatego
kierowca tak ochoczo na mnie zaczekał (w niektórych krajach
przewoźnik tak długo stoi na dworcu, aż nie zbierze się komplet –
taką sytuację miałem też onegdaj w naszym Zakopanym, ale to inna
historia). W końcu usadowiłem się wygodnie i niemal natychmiast
zasnąłem – to znaczy wtedy, kiedy tętno trochę opadło.
Ruszałem do dawnego ksaru, karawanseraju, przystanku na trasie
Marrakesz – Timbuktu (ale o tym już pisałem), a jechać miałem
drogą która sprawiła, że Ajt Bin Haddu utracił źródło
dochodów – to znaczy karawany mogły pokonać dystans dzielący
Warzazat i Marrakesz krótszą drogą przez najwyższą marokańską przełęcz Tizi n'Tichka w
paśmie Wysokiego Atlasu.
Droga przez Tizi n'Tichka |
Kiedy pokonywałem tą trasę z
powrotem, w dzień, okazało się, że natura nie znosi próżni, i
na nowej trasie także powstały karawanseraje, z tym, że
dostosowane do nowoczesnych środków transportu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz