Tłumacz

8 kwietnia 2022

Nocna jazda

    Była późna noc. W okolicznych domach powoli gasły światła i wydawało się, że całe miasteczko powoli zamiera. Całe? Otóż nie. Był jeden wyjątek: dworzec autobusowy. On całą dobę tętnił życiem. I akurat w to miejsce zmierzałem. Znajdowałem się na przedmieściach Agadiru i koniecznie chciałem dostać się do Marrakeszu, a stamtąd na pustynię, do Warzazat.
    Dworce autobusowe – i ogólnie, dworce – w Dzikich Krajach tętnią życiem: miejscowi non stop podróżują, nieraz całymi rodzinami, czasem także z żywym inwentarzem. Do tego dochodzą tłumy ludzi żyjących z podróżnych: sprzedawcy przekąsek, sklepikarze, kieszonkowcy, żebracy i inni. Na dodatek wszyscy ci ludzie przemieszczają się po budynku dworca w niemal losowo wybranych kierunkach – przynajmniej dla przyjezdnego wygląda to jak ruchy Browna. Chaos pogłębiają jeszcze liczne reklamy biur podróży i przewoźników (każda firma musi – musi – mieć swoje biuro, inaczej nie będzie poważana; powinna się też wyróżniać na tle konkurencji). I nie ważne, czy będzie to zwykły blaszak, czy wspaniała konstrukcja zaprojektowana przez pana Eiffela (taka właśnie jest w La Paz w Boliwii) – w Dzikich Krajach chaos na dworcu to rzecz pewna.

Dworzec w La Paz

    Budynek do którego wszedłem był brzydkim, żelbetonowym tworem upstrzonym kolorowymi bilbordami reklamującymi poszczególnych przewoźników. Zapewne były tam też gdzieś rozkłady jazdy, czy chociażby obsługiwane przez firmę kierunki – niestety po arabsku. Jako inostraniec całkowicie sobie nie radziłem ze złamaniem tego kodu. Trudno mi powiedzieć jak odnajdywali się w tym miejscowi – jako wyznawcy islamu musieli umieć czytać, choć czasami tylko Koran. Sytuację ratowali liczni naganiacze i nagabywacze. W normalnych warunkach wystarczyło tylko słuchać który krzyczy "Marrakesz, Marrakesz", podejść do niego, nabyć bilet i voila! Jako, że byłem Biały (chyba jedyny na dworcu) właściwie nie musiałem specjalnie nasłuchiwać, zostałem przez nagabywaczy osaczony i w końcu znalazłem biletera autobusu do Marrakeszu. Okazało się, że takowy odjeżdża za dwie godziny. Bileter/kasjer/pracownik biurowy przewoźnika (nie wiem jaką miał funkcję) zaprosił mnie na marokańską herbatę (z miętą, bardzo słodka) – taki jest tam po prostu zwyczaj – i ulotnił się na parę chwil. Kiedy wrócił, zabrał mój bilet, podarł go, po czym wręczył nowy, innego koloru i kształtu (każdy przewoźnik ma własny wzór) i wyjaśnił, że jednak jest autobus, który odjeżdża za 15 minut.

Herbata w stylu marokańskim

    - Bierz herbatę, idziemy – zakomenderował, po czym zaprowadził mnie na odpowiednie stanowisko.
    Gdy tylko zdążyłem dopić autobus podjechał i ruszyłem do Marrakeszu. O mieście dopiero co było, więc nie będę się rozpisywał, a i droga minęła bardzo przyjemnie: byłem zmęczony, stary autobus delikatnie kołysał się na niezbyt równej drodze, więc spało mi się wspaniale.

Jeden z marokańskich dworców

    Dworzec w Marrakeszu to dość duże założenie architektoniczne. W końcu miasto ma prawie milion mieszkańców, do tego leży centralnie, jest więc bardzo ważnym węzłem komunikacyjnym kraju. Mając tą wiedzę (oraz znając natarczywość marokańskich nagabywaczy) postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Wszedłem na teren dworca, i nim któryś z nawoływaczy zdołał mnie zauważyć zacząłem krzyczeć:
    - Warzazat! Warzazat!

    Było to delikatne złamanie konwencji, ale całkiem do przyjęcia. W końcu ja chciałem kupić bilet, nawoływacz sprzedać – więc szybko doszliśmy do porozumienia. No prawie. Była noc, a kurs do Warzazat właśnie odjechał. Następny był dopiero rano. Trochę dla mnie za późno, ale skoro inaczej się nie dało...

    - Czekaj tu – zakomenderował mój nagabywacz po czym gdzieś pobiegł.

    Po chwili na placu manewrowym zebrało się małe konsylium: kilku chłopa usilnie naradzających się, niechybnie na mój temat. Było sporo machania rękoma, kiwania głowami. W końcu cicerone przywołał mnie gestem. Nim jednak zdążył coś powiedzieć na plac wjechał młodzieniec na motorze (oczywiście bez kasku). Zrobił ze dwa kółka i zatrzymał się przy grupce nawoływaczy.

    - Wsiadaj – krzyknął ten mój – Autobus dopiero ruszył, ale ma wolne miejsce. Kierowca powiedział, że chwilę zaczeka. Chłopak cię podrzuci.

    Podziękowałem i ruszyliśmy. Młody rajdowiec nie zważał na czerwone światła (choć trochę zwalniał przed skrzyżowaniami, to fakt) a mi przed oczami migały tylko mijane daktylowce i potężne mury medyny Marrakeszu. Przewieszona przez ramię torba – już pisałem, że nie powinno się z takimi podróżować – niebezpiecznie powiewała i przeważała, zwłaszcza na zakrętach, ale kierowca zdołał nas nie położyć na asfalcie. Za to wielki szacunek, bo wiózł nielichy ładunek.

    W każdym razie mknęliśmy przez nocny Marrakesz, wiatr owiewał mi twarz (na szczęście nie zwiał czapki), a jak klepałem pacierz. Wreszcie ujrzeliśmy stojący na światłach awaryjnych autokar. Próbowałem odetchnąć, ale nie do końca się udało: młody rajdowiec za nic mając prawa fizyki wcale nie zamierzał hamować. Wreszcie jednak zorientował się, że ładunek, jaki wiezie jest ciut cięższy niż standardowy i złapał za hamulec. Motor zatrzymał się może pięć centymetrów od tyłu autokaru. Odetchnąłem. Kierowca także. Jemu chyba też delikatnie trzęsły się nogi.

Mury Marrakeszu

    Potem, za tą dzielną jazdę dostał obowiązkowy bakszysz, ja kupiłem bilet, a autokar ruszył. Wolnych miejsc było całkiem sporo, więc pewnie dlatego kierowca tak ochoczo na mnie zaczekał (w niektórych krajach przewoźnik tak długo stoi na dworcu, aż nie zbierze się komplet – taką sytuację miałem też onegdaj w naszym Zakopanym, ale to inna historia). W końcu usadowiłem się wygodnie i niemal natychmiast zasnąłem – to znaczy wtedy, kiedy tętno trochę opadło. Ruszałem do dawnego ksaru, karawanseraju, przystanku na trasie Marrakesz – Timbuktu (ale o tym już pisałem), a jechać miałem drogą która sprawiła, że Ajt Bin Haddu utracił źródło dochodów – to znaczy karawany mogły pokonać dystans dzielący Warzazat i Marrakesz krótszą drogą przez najwyższą marokańską przełęcz Tizi n'Tichka w paśmie Wysokiego Atlasu.

Droga przez Tizi n'Tichka

    Kiedy pokonywałem tą trasę z powrotem, w dzień, okazało się, że natura nie znosi próżni, i na nowej trasie także powstały karawanseraje, z tym, że dostosowane do nowoczesnych środków transportu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 2: Święte Miasto

     Po stanowisku archeologicznym Caral nie można niestety poruszać się bez przewodnika. Możliwe, że dlatego, że jest to tak cenne miejsce...