Była zima, więc w wysokich partiach
gór Atlas pogoda była co najmniej słaba: na zmianę mżyło i
padało, a niebo miało kolor ołowiu. Nasza karawana, autokar,
zatrzymał się w niewielkiej wiosce Taddart – istniejącej tu
prawdopodobnie tylko dla obsługi podróżnych.
|
Karawanseraj w górach Atlas
|
- Pół godziny
przerwy – zarządził kierowca (to znaczy: coś powiedział w
marokańskim arabskim, a ja dopytałem się współpasażerów, a ci
pokazali mi po prostu godzinę planowanego odjazdu; to nic, że
byliśmy spóźnieni, postój i posiłek był rzeczą
świętą).
Wysiadłem i rozejrzałem się po niewielkiej, jakby
nie było, osadzie. Przydrożne sklepiki, stragany i restauracje
oferowały podróżnemu spragnionemu gastrycznych wyzwań wiele
opcji: od herbaty po dwudaniowy obiad z owocami na deser. Gorące
jedzenie w chłodny dzień parowało, kusząc zgłodniałego
przechodnia.
|
Gorące przekąski
|
Hitem kulinarnym tego współczesnego karawanseraju
był tajin, tadżyn – narodowa potrawa w Maroku, jednogarnkowe
danie (oczywiście mięsne) serwowane w ceramicznym naczyniu o tej
samej nazwie. Absolutnie polecam – jadłem kilkukrotnie, choć
akurat nie w Taddart – tu skusiłem się jedynie na – również
charakterystyczną dla miejscowej kuchni – zupę z soczewicy. Oraz
na rozgrzewającą marokańską herbatę (jako wielki miłośnik tego
trunku chyba popełnię o niej osobny wpis). W każdym razie: tadżyn
jest świetny.
|
Zapraszamy na smaczne jedzenie
|
|
Tadżyn |
Pomiędzy zupą, a rozgrzewającą herbatą
postanowiłem przespacerować się po wiosce (mając nadzieję, że
dobrze zrozumiałem wyjaśnienia współpasażerów odnośnie godziny
zbiórki i, że autokar nie odjedzie beze mnie). Jak wspominałem,
miejscowość, może dzięki aurze, sprawiała dość przygnębiające
wrażenie – trochę kolorytu próbowały nadać tylko drzwi. Były
wielobarwne, w przeciwieństwie do reszty domostw, mających barwę
okolicznych skał. Widocznie dawna berberyjska tradycja zdobionych drzwi nie umarła – zmieniły się tylko sposoby i formy
przyozdabiania wejść, moim zdaniem in minus. Ale o swoim dość
niechętnym podejściu do nowoczesności to już wspominałem, i to
nie raz na blogu.
|
Marokańska herbata
|
Niemniej stare, drewniane drzwi w moich oczach
są dużo piękniejsze niż nowe i metalowe, nawet pomalowane na
liliowo czy w jaki inny kolor (to znaczy w taki, który akurat był
na składzie, najlepiej jaskrawy i inny niż u sąsiada).
|
Kolorowe drzwi dziś...
|
|
..i kiedyś
|
Zresztą
ogólnie jazda przez miasta i wioski Dzikich Krajów bardzo często
może przyprawiać o oczopląs. Wszystko tam stara się być jak
najbardziej kolorowe, krzykliwe – ogromne reklamy mają zwabić klienta i dać zarobić właścicielowi interesu. Często te
billboardy są dość nieudane (bo robione bardzo amatorsko),
zazwyczaj kiczowate, najczęściej zaś zawierają roznegliżowaną
panienkę.
Tu, w Maroko, kraju muzułmańskim, gołych gerlsów
na plakatach nie było, ale miejscowi używali nagminnie innej
sztuczki, jakże popularnej w Dzikich Krajach. Ten chwyt marketingowy
stosowany był zresztą bardzo szeroko także i u nas, po tym jak
skończyła się sowiecka okupacja i na pełnej kurtyzanie weszła do
Polski konsumpcyjna kultura Zachodu. Wszystko, co się z owym
Zachodem kojarzyło, miało znamiona luksusu, sukcesu czy wysokiej
jakości. Po prawdzie różnie z tym bywało, ale na przykład firm
powstałych w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku o nazwach
kończących się na "-x" było legion.
Nie zawsze
jednak trzeba było wymyślać nowe nazwy – w przestrzeni
publicznej pojawiły się setki, tysiące graficznych znaków
wielkich światowych koncernów. Tak u nas, jak i w Dzikich Krajach
umieszczenie takiego brandu symbolizuje jakby przynależność do
ogólnoświatowej nowoczesnej społeczności. Makdonaldy czy inne
marki mają świadczyć, że nie jesteśmy zaściankiem – a królem
rozpoznawalnych marek jest niewątpliwie coc... Dobra. Nie będę
robił reklamy. Sam bardzo rzadko spożywam ten najpopularniejszy na
Świecie napój gazowany (wolę kwas chlebowy czy oranżadę),
wynaleziony w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych jako lek na żołądek
(nadal jest tak stosowany; oraz jako odrdzewiacz – ale tu chyba
lepsza jest konkurencyjna marka, ma więcej kwasu ortofosforowego),
ale logo zna chyba każdy na planecie. Od dżungli po bieguny. Jest
wszędzie – i wszędzie można ów napitek dostać (prawdopodobnie;
jakiś czas temu gruchnęła plotka, że w Boliwii nie ma –
organoleptycznie sprawdziłem, że jest). A skoro wszędzie, to i we
współczesnych krawanserajach – niech przyjezdny wie, że trafił
na światowych ludzi (wszak zajazdy zawsze były centrami
informacyjnymi oraz ważnymi punktami dla przepływu nowych idei), a
co.
|
Toufleht |
Albo, jeśli jest kosmitą, niech wie, że trafił na
Ziemię.
|
Taddart |
Tymczasem jednak kierowca zatrąbił donośnie raz i
drugi. Zrobiłem ostatnie zdjęcie tego współczesnego krawanseraju
i wróciłem do autokaru. Po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę
przez Atlas Wysoki, ku nizinie na której rozciągał się Marrakesz.
Mój współtowarzysz podróży wrócił zaś do pokazywania mi
filmików ze swoimi wielbłądami.
|
Właściciel wielbłądów i towarzysz podróży
|
Swoją drogą bardzo
pożyteczne stworzenia, jeszcze dziś bywają niezastąpione – choć
akurat ich jeszcze nie jadłem (w przeciwieństwie do ich krewnych z
Ameryki Południowej, tak, całkiem smacznych i także miejscami
niezastąpionych w transporcie lokalnym).
|
Wielbłądy na pustyni |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz