Kamień miał naprawdę przedziwny
kształt – o ile rzeczywiście był to kamień, a nie rzeźba. Drugi rzut oka upewnił nas co do tego: nawet jeśli w przeszłości był
to fragment skały ktoś kiedyś podjął się trudu wycięcia z
niego kształtu ptaka. Pewnie kondora – nikt przecież nie wycinałby
w skałach podobizny kurczaka, który choć dziś dla mieszkańców
okolicy pełni o niebo istotniejszą rolę niż olbrzymi padlinożerca,
w czasach gdy rzeźba ta powstawała był w Ameryce nieznany.
Skała - kondor |
Prawdopodobnie. To znaczy – nieznany
był, ale czy rzeźba jest rzeczywiście tak stara? To kamień, tego
nie zbada się metodą C-14. Owszem, są sposoby datowania wieku
kamienia, ale nie da się wydatować czasu jego obróbki. Niemniej
raczej było to pewne – po kilku godzinach marszu przez Andy
mieliśmy przed sobą pierwszy przykład prekolumbijskiej sztuki.
Można powiedzieć, że monumentalnej nawet – choć statua miała
może metr, półtora, wysokości. Do czego służyła? Czy był to
jakiś totemiczny strażnik dawnego – przedinskaskiego przecież –
miasta? A może zwykły znak drogowy: zbliżacie się do Kondorstadt?
Waqrapukara to inkaska nazwa. Może: "uwaga, nisko latające
kondory"? Kto wie. W każdym razie – był. Porośnięty
żółtymi porostami sterczał pomiędzy górską roślinnością.
Teraz tylko wystarczyło przejść
przez niezbyt bezpieczne osuwisko i za następnym wyłomem skalnym
zobaczyliśmy w oddali dawne miasto. Rogatą Fortecę.
Waqrapukara |
Rzeczywiście było rogate, i położone
w całkiem niedostępnym miejscu. I raczej miasto, niż sama tylko
twierdza. Zbliżając się (powoli, oczywiście; kręta ścieżka
zawieszona na ścianie wąwozu sprawiała, że marszu było jeszcze
sporo) wpierw odkryliśmy niemal współczesne indiańskie chaty (to
znaczy – były wznoszone w technologii znanej od stuleci, ale w
stanie na tyle dobrym, że prawdopodobnie zamieszkiwane były jeszcze
kilka lat temu – a i dziś jakiś pasterz na pewno znajdzie tam
schronienie) a potem – najpierw z oddali – typowe pola tarasowe i
kamienne budowle. Były tak inkaskie, że bardziej być nie mogły –
to samo, w większej oczywiście ilości, można zobaczyć w Pisaq
czy słynnym turystycznie Machu Picchu. Inkaskie miasto znajdowało
się w niejakim oddaleniu od rogatej skały na której wznosiły się
starsze konstrukcje – ale było na to wytłumaczenie. Jednocząc
(ewentualnie podbijając) okoliczne ziemie Inkowie nie niszczyli
miejscowych świątyń czy wyroczni, a raczej włączali je w swój
system religijny (to samo czynili Rzymianie – co przeczy
twierdzeniu pewnego grubego Galla, że byli głupi). Swoje osady
budowali też w niejakim oddaleniu od tych pierwotnych – co właśnie
widzieliśmy jak na dłoni.
Wejście do twierdzy |
Potem wystarczyło tylko pokonać
chybotliwy mostek przerzucony nad strumieniem i znaleźliśmy się na
terenie stanowiska archeologicznego. Na nowym, kilkuletnim zaledwie,
budynku była mapa okolic oraz krótki rys historyczny (nie było za
to strażnika – a przynajmniej nie było go widać; Elias, nasz
przewodnik ostrzegał, że może ktoś tu siedzieć i wołać drobnej
opłaty za wstęp na teren ruin). Była też bieżąca woda i
sławojka – słowem andyjskie centrum turystyczne wysokiej klasy.
Rogaty Gród |
Stamtąd do Rogatej Fortecy był rzut
kamieniem – to znaczy krótka wspinaczka. Na miejscu okazało się,
że jednak faktycznie ktoś czuwa nad całym stanowiskiem. Co prawda
dawne, położone nad naprawdę (serio) głębokim kanionem Apurimac
(przepaść była odgrodzona sznurkiem, więc było bezpiecznie)
miejsca kultunie wyglądały na użytkowane (w okolicy Cuzco
spotkałem prekolumbijskie ołtarze nadal użytkowane – dziś
jeszcze składano na nich ofiary), ale trawa była równo
przystrzyżona. Po chwili, kiedy kolega włączył drona, okazało
się, że jednak strażnik był. Przyleciał, i powiedział, że bez
zezwolenia nie wolno używać tu takich maszyn. Nie wiedzieliśmy,
czy ma rację – pewnie miał, więc posłusznie przestaliśmy
latać.
Ruiny |
- Właściwie to już wszystko
nagrałem – mruknął jeszcze kolega pod nosem.
Generalnie preinkaska budowla
wyglądała naprawdę przepięknie – głównie dzięki położeniu
nad kanionem (przyznam się, że do najbardziej malowniczych i
ekstremalnie położonych ołtarzy nie dotarłem – dopadło mnie
zmęczenie i nie uśmiechało mi się balansować nad kilkusetmetrową
przepaścią mając zawroty głowy; na szczęście po pół godzinie
organizm się uspokoił; life-hack: jeżeli nie trzeba, nie ma po co
ryzykować w górach). Była też dobrym przykładem tego, że
wszystko się zmienia – o czym była mowa w poprzednich wpisach.
Po Inkach, po ich poprzednikach także,
nie zostało tu nic więcej niż masa kamieni. Po nas też zaraz
miało tam nic nie pozostać.
Waqrapukara |
Zanim jednak rozpoczęliśmy powrót –
kilka kilometrów do wsi, w której miał czekać na nas Elias –
przypałętał się do nas pies.
Miejscowy, chudy. Kolega zlitował się
i dał mu kawałek kanapki – co z jednej strony było czynem
zacnym, z drugiej jednak...
- No patrz, co narobiłeś –
zaskrzeczałem – To najlepsza rzecz, jaka się temu psu zdarzyła w
życiu. Teraz się go już nie pozbędziemy, a przecież nie
zabierzemy ze sobą do Cuzco.
- E tam.
Ale faktycznie – pies się do nas
podpiął. Raz szedł z nami, to wyforsowywał się do przodu i
potem czekał, to znów zamykał pochód biegnąc w ariergardzie. I
tak przez kilka kilometrów marszu powrotnego.
Pies biegał, a my szliśmy. I
szliśmy. Dotarliśmy do rozstaju, o którym mówił nam Elias,
skręciliśmy w stronę owej wioski, Wayqui. I szliśmy. Ścieżka
to wznosiła się, to opadała. Słońce tylko opadało. A my
szliśmy. Wreszcie, całkiem zmęczeni, gdzieś w dolinie
dostrzegliśmy wieś.
- Jest! - krzyknęliśmy, a pies
potwierdził szczeknięciem.
Niestety, droga którą wędrowaliśmy
zdecydowanie i ewidentnie biegła w inną stronę. Nie do wioski. To
znaczy – musiała chyba do miejscowości dotrzeć, ale po ilu
kilometrach? A – jak było powiedziane – słońce w dół spadało
(jakby mogło spadać w górę) i powoli zbliżał się wieczór,
który na tych szerokościach geograficznych trwa przecież krócej
niż chwilę. Jako licencjonowany pilot wycieczek przejąłem
inicjatywę (co oznaczało, że zmęczenie, jakie dopadło mnie na
ruinach Waqrapukary przeminęło):
- Patrzcie, tu jest ścieżka –
wskazałem żleb środkiem którego biegło coś, co przy naszym
dotychczasowym trakcie wyglądało tak, jak mały fiat przy ferrari
testarossie.
- Niby gdzie – reszta ekipy
spojrzała w dół.
- O tu – wskazałem – Widzicie? Są
ślady zwierząt. Znaczy się ktoś tędy chodzi.
Byłem niezwykle dumny z moich
umiejętności tropiciela, ale jeszcze nie rozwiałem wszystkich
wątpliwości.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł....
- Skoro – argumentowałem – Ktoś
tędy chodzi, to i my przejdziemy. Poza tym – wskazałem na
zabudowania w dole – Wioska jest w tamtą stronę, droga biegnie
gdzie indziej, a idzie wieczór...
Udało się, przekonałem resztę
grupy. Nawet pies przez jakiś czas szedł z nami po stromym zboczu.
Potem szczeknął i ulotnił się.
- No wreszcie – odetchnąłem, bo
nie chciałem ciągnąć zwierzaka ze sobą.
Ulga trwała jednak tylko chwilkę.
Stromym żlebem płynął niewielki strumyk. A tam, gdzie strumyki
tam są... Meszki. To krewniacy komarów, równie krwiopijni co i
one, z tym, że zamiast kłuć ofiarę bezczelnie wgryzają się w
ciało. Do krwi. I najczęściej atakują całą chmarą. Tak też
było w tym wypadku. Cóż, nie przeciągając relacji z tego niezbyt
przyjemnego fragmentu trasy powiem tylko, że stupy i rany po
ugryzieniach goiły się dobry tydzień... Jedno trzeba tylko
przyznać meszkom na plus: nie bzyczą.
W końcu jednak wąska ścieżka
skończyła się, zmęczeni i pokąsani do krwi stanęliśmy na dużo
szerszym trakcie, na którym przywitał nas... pies. Wyszło na to,
że zwierzak doskonale znał trasę, i zamiast przedzierać się
przez gąszcz przyszedł tutaj normalną drogą.
Przez resztę wędrówki do wsi on
prowadził.
Do
Wayqui dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Udało się jeszcze
zwiedzić inne ruiny: resztki zbudowanego z cegły adobe kościółka,
załatwić psu posiłek u miejscowych i spotkać naszego przewodnika
Eliasa (który przecież pochodził z tych rejonów, więc miał we
wsi sporo znajomych a i pewnie rodziny, więc czekając na nas raczej
się nie nudził). Potem pożegnaliśmy się z autochtonami i
ruszyliśmy do Cuzco odespać wyprawę i posmarować się środkiem
na ukąszenia owadów (niewiele dał). A czas dalej płynął toczył
się cyklami.
Andyjska wioska |
Cóż, zostało jeszcze parę miejsc w
Andach o których chciałbym opowiedzieć – ale na tą chwilę tych
wysokich gór mam za dużo. Trzeba zmienić temat. Wspominałem – a
nie jest to miłe wspomnienie – o meszkach (one przynajmniej, jak
już mówiłem, nie bzyczą – kiedy siedziałem dwa tygodnie w
Zorritos w związku z epidemią koronawirusa dzięki komarom
straciłem kilka litrów krwi) – ale są przecież na Świecie
ciekawsze i bardziej potrzebne owady. O nich (głównie) zrobię
następny wpis. A co. Tak w ramach odpoczynku od wysokości.
I jeszcze na koniec filmik z widokiem na Waqrapukarę, nakręcony, jak się okazało, nie do końca legalnie (Rogaty Gród od 2:37):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz