Tłumacz

11 września 2020

Rogaty Gród cz. 3

  Kamień miał naprawdę przedziwny kształt – o ile rzeczywiście był to kamień, a nie rzeźba. Drugi rzut oka upewnił nas co do tego: nawet jeśli w przeszłości był to fragment skały ktoś kiedyś podjął się trudu wycięcia z niego kształtu ptaka. Pewnie kondora – nikt przecież nie wycinałby w skałach podobizny kurczaka, który choć dziś dla mieszkańców okolicy pełni o niebo istotniejszą rolę niż olbrzymi padlinożerca, w czasach gdy rzeźba ta powstawała był w Ameryce nieznany.
Skała - kondor

  Prawdopodobnie. To znaczy – nieznany był, ale czy rzeźba jest rzeczywiście tak stara? To kamień, tego nie zbada się metodą C-14. Owszem, są sposoby datowania wieku kamienia, ale nie da się wydatować czasu jego obróbki. Niemniej raczej było to pewne – po kilku godzinach marszu przez Andy mieliśmy przed sobą pierwszy przykład prekolumbijskiej sztuki. Można powiedzieć, że monumentalnej nawet – choć statua miała może metr, półtora, wysokości. Do czego służyła? Czy był to jakiś totemiczny strażnik dawnego – przedinskaskiego przecież – miasta? A może zwykły znak drogowy: zbliżacie się do Kondorstadt? Waqrapukara to inkaska nazwa. Może: "uwaga, nisko latające kondory"? Kto wie. W każdym razie – był. Porośnięty żółtymi porostami sterczał pomiędzy górską roślinnością.
  Teraz tylko wystarczyło przejść przez niezbyt bezpieczne osuwisko i za następnym wyłomem skalnym zobaczyliśmy w oddali dawne miasto. Rogatą Fortecę.
Waqrapukara

  Rzeczywiście było rogate, i położone w całkiem niedostępnym miejscu. I raczej miasto, niż sama tylko twierdza. Zbliżając się (powoli, oczywiście; kręta ścieżka zawieszona na ścianie wąwozu sprawiała, że marszu było jeszcze sporo) wpierw odkryliśmy niemal współczesne indiańskie chaty (to znaczy – były wznoszone w technologii znanej od stuleci, ale w stanie na tyle dobrym, że prawdopodobnie zamieszkiwane były jeszcze kilka lat temu – a i dziś jakiś pasterz na pewno znajdzie tam schronienie) a potem – najpierw z oddali – typowe pola tarasowe i kamienne budowle. Były tak inkaskie, że bardziej być nie mogły – to samo, w większej oczywiście ilości, można zobaczyć w Pisaq czy słynnym turystycznie Machu Picchu. Inkaskie miasto znajdowało się w niejakim oddaleniu od rogatej skały na której wznosiły się starsze konstrukcje – ale było na to wytłumaczenie. Jednocząc (ewentualnie podbijając) okoliczne ziemie Inkowie nie niszczyli miejscowych świątyń czy wyroczni, a raczej włączali je w swój system religijny (to samo czynili Rzymianie – co przeczy twierdzeniu pewnego grubego Galla, że byli głupi). Swoje osady budowali też w niejakim oddaleniu od tych pierwotnych – co właśnie widzieliśmy jak na dłoni.
Wejście do twierdzy
  Potem wystarczyło tylko pokonać chybotliwy mostek przerzucony nad strumieniem i znaleźliśmy się na terenie stanowiska archeologicznego. Na nowym, kilkuletnim zaledwie, budynku była mapa okolic oraz krótki rys historyczny (nie było za to strażnika – a przynajmniej nie było go widać; Elias, nasz przewodnik ostrzegał, że może ktoś tu siedzieć i wołać drobnej opłaty za wstęp na teren ruin). Była też bieżąca woda i sławojka – słowem andyjskie centrum turystyczne wysokiej klasy.
Rogaty Gród
  Stamtąd do Rogatej Fortecy był rzut kamieniem – to znaczy krótka wspinaczka. Na miejscu okazało się, że jednak faktycznie ktoś czuwa nad całym stanowiskiem. Co prawda dawne, położone nad naprawdę (serio) głębokim kanionem Apurimac (przepaść była odgrodzona sznurkiem, więc było bezpiecznie) miejsca kultunie wyglądały na użytkowane (w okolicy Cuzco spotkałem prekolumbijskie ołtarze nadal użytkowane – dziś jeszcze składano na nich ofiary), ale trawa była równo przystrzyżona. Po chwili, kiedy kolega włączył drona, okazało się, że jednak strażnik był. Przyleciał, i powiedział, że bez zezwolenia nie wolno używać tu takich maszyn. Nie wiedzieliśmy, czy ma rację – pewnie miał, więc posłusznie przestaliśmy latać.
Ruiny
  - Właściwie to już wszystko nagrałem – mruknął jeszcze kolega pod nosem.
  Generalnie preinkaska budowla wyglądała naprawdę przepięknie – głównie dzięki położeniu nad kanionem (przyznam się, że do najbardziej malowniczych i ekstremalnie położonych ołtarzy nie dotarłem – dopadło mnie zmęczenie i nie uśmiechało mi się balansować nad kilkusetmetrową przepaścią mając zawroty głowy; na szczęście po pół godzinie organizm się uspokoił; life-hack: jeżeli nie trzeba, nie ma po co ryzykować w górach). Była też dobrym przykładem tego, że wszystko się zmienia – o czym była mowa w poprzednich wpisach.
  Po Inkach, po ich poprzednikach także, nie zostało tu nic więcej niż masa kamieni. Po nas też zaraz miało tam nic nie pozostać.
Waqrapukara

  Zanim jednak rozpoczęliśmy powrót – kilka kilometrów do wsi, w której miał czekać na nas Elias – przypałętał się do nas pies.
  Miejscowy, chudy. Kolega zlitował się i dał mu kawałek kanapki – co z jednej strony było czynem zacnym, z drugiej jednak...
  - No patrz, co narobiłeś – zaskrzeczałem – To najlepsza rzecz, jaka się temu psu zdarzyła w życiu. Teraz się go już nie pozbędziemy, a przecież nie zabierzemy ze sobą do Cuzco.
  - E tam.
  Ale faktycznie – pies się do nas podpiął. Raz szedł z nami, to wyforsowywał się do przodu i potem czekał, to znów zamykał pochód biegnąc w ariergardzie. I tak przez kilka kilometrów marszu powrotnego.
  Pies biegał, a my szliśmy. I szliśmy. Dotarliśmy do rozstaju, o którym mówił nam Elias, skręciliśmy w stronę owej wioski, Wayqui. I szliśmy. Ścieżka to wznosiła się, to opadała. Słońce tylko opadało. A my szliśmy. Wreszcie, całkiem zmęczeni, gdzieś w dolinie dostrzegliśmy wieś.
  - Jest! - krzyknęliśmy, a pies potwierdził szczeknięciem.
  Niestety, droga którą wędrowaliśmy zdecydowanie i ewidentnie biegła w inną stronę. Nie do wioski. To znaczy – musiała chyba do miejscowości dotrzeć, ale po ilu kilometrach? A – jak było powiedziane – słońce w dół spadało (jakby mogło spadać w górę) i powoli zbliżał się wieczór, który na tych szerokościach geograficznych trwa przecież krócej niż chwilę. Jako licencjonowany pilot wycieczek przejąłem inicjatywę (co oznaczało, że zmęczenie, jakie dopadło mnie na ruinach Waqrapukary przeminęło):
  - Patrzcie, tu jest ścieżka – wskazałem żleb środkiem którego biegło coś, co przy naszym dotychczasowym trakcie wyglądało tak, jak mały fiat przy ferrari testarossie.
  - Niby gdzie – reszta ekipy spojrzała w dół.
  - O tu – wskazałem – Widzicie? Są ślady zwierząt. Znaczy się ktoś tędy chodzi.
  Byłem niezwykle dumny z moich umiejętności tropiciela, ale jeszcze nie rozwiałem wszystkich wątpliwości.
  - Nie wiem, czy to dobry pomysł....
  - Skoro – argumentowałem – Ktoś tędy chodzi, to i my przejdziemy. Poza tym – wskazałem na zabudowania w dole – Wioska jest w tamtą stronę, droga biegnie gdzie indziej, a idzie wieczór...
  Udało się, przekonałem resztę grupy. Nawet pies przez jakiś czas szedł z nami po stromym zboczu. Potem szczeknął i ulotnił się.
  - No wreszcie – odetchnąłem, bo nie chciałem ciągnąć zwierzaka ze sobą.
  Ulga trwała jednak tylko chwilkę. Stromym żlebem płynął niewielki strumyk. A tam, gdzie strumyki tam są... Meszki. To krewniacy komarów, równie krwiopijni co i one, z tym, że zamiast kłuć ofiarę bezczelnie wgryzają się w ciało. Do krwi. I najczęściej atakują całą chmarą. Tak też było w tym wypadku. Cóż, nie przeciągając relacji z tego niezbyt przyjemnego fragmentu trasy powiem tylko, że stupy i rany po ugryzieniach goiły się dobry tydzień... Jedno trzeba tylko przyznać meszkom na plus: nie bzyczą.
  W końcu jednak wąska ścieżka skończyła się, zmęczeni i pokąsani do krwi stanęliśmy na dużo szerszym trakcie, na którym przywitał nas... pies. Wyszło na to, że zwierzak doskonale znał trasę, i zamiast przedzierać się przez gąszcz przyszedł tutaj normalną drogą.
  Przez resztę wędrówki do wsi on prowadził.
  Do Wayqui dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Udało się jeszcze zwiedzić inne ruiny: resztki zbudowanego z cegły adobe kościółka, załatwić psu posiłek u miejscowych i spotkać naszego przewodnika Eliasa (który przecież pochodził z tych rejonów, więc miał we wsi sporo znajomych a i pewnie rodziny, więc czekając na nas raczej się nie nudził). Potem pożegnaliśmy się z autochtonami i ruszyliśmy do Cuzco odespać wyprawę i posmarować się środkiem na ukąszenia owadów (niewiele dał). A czas dalej płynął toczył się cyklami.
Andyjska wioska
  Cóż, zostało jeszcze parę miejsc w Andach o których chciałbym opowiedzieć – ale na tą chwilę tych wysokich gór mam za dużo. Trzeba zmienić temat. Wspominałem – a nie jest to miłe wspomnienie – o meszkach (one przynajmniej, jak już mówiłem, nie bzyczą – kiedy siedziałem dwa tygodnie w Zorritos w związku z epidemią koronawirusa dzięki komarom straciłem kilka litrów krwi) – ale są przecież na Świecie ciekawsze i bardziej potrzebne owady. O nich (głównie) zrobię następny wpis. A co. Tak w ramach odpoczynku od wysokości.
  I jeszcze na koniec filmik z widokiem na Waqrapukarę, nakręcony, jak się okazało, nie do końca legalnie (Rogaty Gród od 2:37):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...