Tłumacz

1 kwietnia 2020

Dzikie Wybrzeże cz. 2

   Dzikie Wybrzeże – czyli Costa Brava – to część katalońskiego brzegu Morza Śródziemnego. Ciągnie się mniej więcej od Pirenejów po Sa Palomera – charakterystyczną skałę sterczącą na środku plaży w Blanes.
Widok na Blanes
   Blanes to spore, choć urokliwe miasteczko leżące tuż obok rozwrzeszczanego Lloret de Mar. Aby się do niego dostać wystarczy podejść na dworzec autobusowy w Lloret, wsiąść w podmiejski autobus i po 20 minutach jest się przy nadmorskim deptaku w Blanes. Większość turystów – jeśli nie korzysta z miejscowych plaż – wsiada w niewielką kolejkę i jedzie w górę do ogrodu botanicznego Mar-i-Murta (w okolicy takich ogrodów botanicznych jest sporo – właściwie wystarczy zobaczyć jeden, a widziało się wszystkie; jeżeli już, to jednak Mar-i-Murtę polecam; koleżanka zaciągnęła mnie kiedyś do pobliskich Ogrodów Świętej Klotyldy... Mar-i-Murta, zdecydowanie). Niezwykle malowniczo położony na klifach Dzikiego Wybrzeża jest ów ogród prawdziwą perełką, nie tylko dla miłośników roślin (nie chodzi tu o wegetarian czy wegan, tylko ogrodników i innych takich) – tam po prostu jest ładnie.
Mar-i-Murta: ogród botaniczny.
Drzewo poziomkowe - smaczne.
   W Blanes można natknąć się jednak na coś więcej niż tylko
kolorowe krzaki. Wąskie uliczki starego miasta kryją chociażby oryginalną gotycką studnię, albo lekko zrujnowany – przez to bardzo urokliwy – również średniowieczny kościół. Dla wytrwałych – nad (bardzo nad) miastem wznoszą się ruiny obronnego zamku św. Jana. Charakterystyczna dziura w murach warowni przez którą widać położone niżej Blanes jest chyba na każdej miejscowej widokówce. Konkuruje chyba tylko ze skałą zwaną z katalońska Sa (po hiszpańsku byłoby to: isla – wyspa) Palomera. Struktura ta góruje nad plażą symboliczniekończąc – lub zaczynając – Dzikie Wybrzeże. Na Palomerę oczywiście można wejść, są nawet barierki i łańcuchy.
Gotyk na dotyk - studnia
Kościół mariacki w Blanes
   Co jednak różni Blanes od Lloret de Mar – oprócz oczywiście braku hoteli tak psujących widoki w Lloret – to spokój. Turyści są tu dużo bardziej stonowani, trzeźwiejsi, spokojniejsi. Do tego miasto pulsuje własnym, tak charakterystycznym dla Europy Południowej rytmem. Mianowicie – jest tu sjesta. W Lloret ciągle coś się dzieje, sklepy, knajpy są zatłoczone i otwarte cały czas (oczywiście znam kilka bodeg i restauracji, które takie nie są, ale trzeba ich poszukać – tam jest miło i klimatycznie) – tu, w Blanes, tak nie ma. Jest to też atrakcja dla turystów – któregoś razu wyciągnąłem z Lloret do Blanes grupę amerykańskich Polonusów. W ramach podziękowania dostałem taki komentarz:
   - O taką Hiszpanię nam chodziło cały czas! A nie to Lloret całe.
   Nie tłumaczyłem, że to Katalonia. W Hiszpanii sjesta trwa chyba dłużej.
Widok z Sa Palomery na Blanes
   Czym jednak jest owa sjesta? Otóż jest to obowiązkowy – powtarzam: obowiązkowy – wypoczynek w ciągu dnia. Spowodowane jest to nie, jak to się powszechnie uważa, lenistwem Południowców, ale klimatem. Upał – zwłaszcza latem – w najgorętsze godziny dnia jest tak straszny, że jakakolwiek fizyczna aktywność mogłaby być niebezpieczna dla zdrowia. W te najgorsze godziny na ulicę wychodzą tylko turyści – i to ci będący tu przejazdem. Wystarczy posiedzieć tu dłużej niż tydzień i samemu zaczyna się respektować tą świętą porę nieróbstwa. Wiem to z autopsji – w najgorszy skwar należy ograniczyć aktywność do minimum.
   Sjesta jest tam tak ważna, że – tu chyba trochę ubarwiam – spokojnie na porodówce mogłaby odbyć się taka rozmowa:
   - Panie doktorze! Wody odeszły! Zaczyna się!
   - Jest sjesta.
   - No to... Ja... Jeszcze chwilę wytrzymam.
   Ale tak jak w sjestę jest obowiązek wypoczywania, tak wtedy, kiedy trwa fiesta jest obowiązek zabawy. Podczas uroczystości – religijnych czy państwowych – każdy musi się bawić. Nikt nie może stać i podpierać ścian. Może uczestniczyć w zawodach w budowaniu ludzkich wież (castell się to nazywa, robi niezłe wrażenie i jest wpisane na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO), tańczyć sardanę (narodowy taniec kataloński, powolny, tańczy się w kółku – próbowałem, ale gwiazdorem nie zostałem) albo chodzić przebrany za wielkie kukły, Los Gigantes. Albo wszystko na raz. W najgorszym razie, jak się do niczego już nie nadaje, ma wesoło klaskać i podskakiwać. Ale bawić się musi.
Niedzielna sardana przy ratuszu w Lloret
Parada Gigantów
  Ale raczej trudno się o tym dowiedzieć siedząc cały czas w hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...