Jak obiecałem, wracam na blogu do
Ameryki Południowej – a konkretnie do Peru. Zgodnie z
zapowiedziami będzie też trochę więcej o codziennym życiu w tym
Dzikim Kraju (obecnie trapionym wewnętrznymi konfliktami i
protestami – jest to standard w Latynoameryce). A czy może być
coś bardziej codziennego w wysokich Andach zajmujących większość
terytorium Peru niż żucie liści koki? Odpowiadam: nie
może.
Wysokie Andy |
Krasnodrzew pospolity (Erytroxylum coca), bo tak fachowo
nazywa się krzew kokainowy (a świnka morska to w rzeczywistości
kawia domowa... ot, nauka nieraz rozmija się z codziennym życiem;
pomidor to owoc, nie warzywo) właśnie z Andów pochodzi, i
uprawiany jest już tak długo, że właściwie w stanie naturalnym
już nie występuje – ino w agrykulturze. A uprawiany po co? Ano,
zawiera w sobie kokainę – czyli używkę mającą całkiem
słusznie bardzo złą passę.
Stragan z ziołami, w tym z liśćmi koki |
Teraz didaskalia: wpis jest o
koce, nie o kokainie. Kokainę – narkotyk uzyskuje się w
skomplikowanym procesie technologicznym z czerwonych owoców
krasnodrzewu, koka zaś to liście tradycyjnie żute przez
mieszkańców Andów. No, głównie żuta. Można sobie z tych liści
zrobić napar, albo skręta. Albo cukierka.
Liście zawierają
kilka procent alkaloidu kokainy, ale stężenie to nie jest w stanie
wywołać uzależnienia – choć wwóz takiej mate de coca, herbatki
z liści kransodrzewu, jest zakazany na teren Unii E***pejskiej jest
zakazany.
Mate de coca |
Po co Indianie żują liście koki? Ano – chociażby
dla towarzystwa, jak Kaszubi tabakę zażywają: jest powód, żeby
się spotkać i porzuć przez chwilę razem kilka listków. Przede
wszystkim jednak alkaloid w nich zawarty ma zbawienny wpływ na
ludzki organizm funkcjonujący na wysokości kilku tysięcy metrów.
Owszem, miejscowi w wyniku doboru naturalnego są lepiej
przystosowani do niskiego ciśnienia czy mniejszej zawartości tlenu,
ale Człowiek zawsze szuka jakichś ułatwień. A liście koki takim
ułatwieniem są. Mają działanie przede wszystkim lekko otępiające
– zmniejszają uczucie głodu, bólu, zmęczenia. Do tego ułatwiają
oddychanie (bodajże rozkurczają oskrzeliki i kanaliki płucne –
ale nie mam pewności), nic więc dziwnego, że każdy Indianin
andyjski miał koło chatki krzew, z którego obrywał listki by
sobie porzuć. Mało tego – taka koka, jako, że była cenna (a
przy tym łatwo dostępna) okazała się wspaniałą ofiarą dla
miejscowych bogów. Wspominałem, że były – są – to byty
ambiwalentne, które trzeba przekupywać, więc liście koki nadają
się na takie mikro ofiary najlepiej. Szaman, którego już na blogu
opisywałem przed rozpoczęciem wróżb złożył w ziemi kilka
listków koki jako ofiarę dla Pachamamy, Matki Ziemi.
Szaman z liśćmi koki |
Ofiary z
listków koki składa się dziś także chociażby świętym chrześcijańskim, ale także dawnym prekolumbijskim duchom i
każdemu, kto się nawinie (przypomina to w swojej istocie koncepcję
religii u dawnych Rzymian, równie przesądnych i wierzących w omeny
i czary co współcześni Peruwiańczycy).
Cukierki i liście koki na kalwarii w Copacabanie |
Zamiłowania do liści
koki nie zmieniła nawet konkwista – choć pod wieloma względami
sprawy z krasnodrzewem nie ułożyły się tak jak powinny. Oto gdy
Hiszpanie odkryli srebro w Potosi oraz właściwości koki zaczęli
zakładać prawdziwe plantacje krzewu. Rośnie to to właściwie
wszędzie, tanie w obsłudze, a jak się będzie tym karmiło Indian
pracujących w kopalniach nie będą tyle jeść, buntować się, a
pracować będą (Indianie przed konkwistą liśćmi koki się nie
zajadali – jako cenny krzew zajmował strefę sacrum, przyjmowano
tylko po kilka listków). Pisałem zresztą o tym, że straszenie
Indian demonami doprowadziło do powstania w kopalniach Potosi kultu El Tijo. Do dziś składa mu się w ofierze między innymi liście
koki.
El Tijo w Potosi |
Jak się taką kokę zażywa? Ano, wkłada się do ust
kilka listków i żuje jak krowa. Smak też zaiste – skoro tytuł
wpisu to "Jak smakuje koka?" - nie powala: trawa. Żuć zaś
zieloną kulkę należy tak długo, aż język i warki zaczną
cierpnąć. Wtedy alkaloidy zaczynają działać. Autor chyba tylko
raz dotarł do tego etapu, zresztą chyba wspominałem o tym przy
okazji opowieści o Nevado Ausangate.
Autor zadowolony z nieżucia liści koki pod Nevado Ausangate (foto: J. Repetto) |
Do tego ważne jest, by
oprócz listków włożyć do buzi trochę ipty – czyli generalnie
kredy, która ma za zadanie zmienić pH jamy ustnej. Ułatwia to
wchłanianie się alkaloidów oraz – prawdopodobnie – sprawia, że
Indianie mają wspaniale zdrowe zęby. W Peru spotkałem iptę tylko
o słodko-mdłym smaku, takie coś jak Rennie, ale w Boliwii mieli
różne, choćby i miętowe.
Boliwijski górnik z liśćmi koki i papierosami zeń zrobionymi |
Najczęściej piję jednak mate de
coca – wygląda jak woda z ogrzanej fosy, smakuje jeszcze gorzej,
ale jest delikatnie odświeżająca. Z tym, że nie ma szans by język
od tego skołowaciał.
Liście koki łączą też z innymi
używkami – na przykład z piwem. Owszem, piłem gorsze tego typu
wynalazki, choćby browara podprawionego lawendą (mydlina taka, że
aż), ale tu też szału nie ma. Ot, zwykły wynalazek dla
turystów.
Pewnego razu w dżungli spotkałem też nalewkę na
liściach koki. Cóż, na tle innych dżunglowych alkoholi była
gdzieś tak w połowie skali jeśli chodzi o smak, choć o gustach
się nie dyskutuje.
Nalewka na liściach koki |
Skoro zaś już wspomniałem o dżungli i używkach, to następne wpisy (oczywiście krytyczne, w myśl ustawy
o zapobieganiu czy tam zwalczaniu alkoholizmu i narkomanii) będą
właśnie nadawane stamtąd.
A gdyby ktoś chciał zerknąć na skrót tego i kilku następnych wpisów, to kompaktowa wersja stworzona była już dawno, i jest o tutaj.
Miasto w dżungli - Pucallpa |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz