Tłumacz

30 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 3

    Voyager V – jak nazywała się nasza lancha – był statkiem jak na amazońskie warunki schludnym (przynajmniej z wierzchu) i pomalowanym. Miał trzy pokłady (i zapewne jakieś podpokładzie): na najniższym znajdowały się urządzenia techniczne, magazyny, mensa (na rufie) i miejsce na część hamaków. Tędy też odbywał się załadunek i rozładunek statku. Na środkowym znajdowało się kilka kajut, barek oraz – jesteśmy już w Brazylii – boisko do piłki nożnej. Najmniejszy – górny – krył w sobie mostek i główne hamakowisko.
Voyager V
    To tyle, jeśli chodzi o topografię statku. Nasza kajuta znajdowała się niemal na dziobie, pozbawiona była okien i – ku memu zaskoczeniu – bardzo przestronna. Nie do przecenienia była też prywatna toaleta i takiż prysznic. Na pewno zdrowe też było, że klimatyzacja ledwo co pyrkała i ustawiona była niezmiennie na 21 stopni. Ktoś powie, że to dużo jak na tropiki, i będzie miał rację. Na zewnątrz było za to jeszcze goręcej, choć wiatr sprawiał, że się tego nie czuło. Chyba, że statek się zatrzymał – wtedy na pokładzie była tragedia, także w nocy (no, chyba, że akurat powiewało w nocy – podobno temperatura spadła poniżej 19 stopni i wszyscy na hamakach zmarzli mimo swetrów i czapek).

Hamaki
    Jak zaś taka podróż wygląda? Przede wszystkim: jest niesamowicie monotonna. Nudna wręcz. Krajobraz za oknem – właściwie ciągle taki sam. Zielona dżungla, rzeka w kolorze sieny palonej i niebieskie niebo. Tylko układ chmur nadawał mijanemu krajobrazowi jakąś dynamikę. Powiem szczerze, że przez dwa dni ostro wypatrywaliśmy jakiejś burzy, która urozmaiciła by podróż. Niestety – albo i w sumie stety – krążyły tylko po okolicy. Potem zniknęły zupełnie.

Chmury zwiastujące burzę
    Szybko też wpadało się w codzienną rutynę – trzy posiłki dziennie na dolnym pokładzie (całkiem smaczne i obfite, jak to w Brazylii do wszystkiego podawano tapiokę, grubą maniokową mąkę), a tak, to nuda.
Kajuta
    Owszem, można było siedzieć w barze i pić niedobre brazylijskie piwo (byli tacy), można było grać w nogę (byli tacy – na boso, na rozpalonej żelaznej płycie udającej murawę – a nie daj Bóg ktoś wykopał piłkę...), wszak to Brazylia – można też wreszcie było rozmawiać. Młodzieży przypominam, że to wspaniała forma spędzania wolnego czasu.

Boisko na pokładzie
    Zwłaszcza, że Internet był reglamentowany – znaczy, trzeba sobie wykupić było, bo na rzece zasięgu to nie bardzo. Tylko w pobliżu wiosek. Właśnie – załadunek i rozładunek – Voyager zatrzymywał się kilkukrotnie – był jedną z atrakcji. Pasażerowie tłumnie gromadzili się przy burtach i obserwowali portową krzątaninę. Wsiadano nie tylko po trapie – czasem z drugiej strony podpływała jakaś piroga czy peke-peke, i ktoś wdrapywał się na pokład – albo podawał jakiś worek. Kiedy postój odbywał się w porze posiłku czasem jakiś miejscowy wpadał najeść się na tak zwanego ryja.

Załadunek w porcie w Jutai
    Którejś nocy zatrzymała nas także potężna łódź policyjna – a może i celna. Kontrola trwała dobre dwie godziny, po pokładzie chodzili mundurowi z psami. Amazonka jest wszak ważnym szlakiem przemytniczym. Nie wiem czy coś znaleźli, rabanu nikt nie czynił, więc tuszę, że nie.
    W każdym razie tak, to wiało - powtórzę się - nudą. Miejscowi radzili sobie z tym lepiej niż nieliczni Biali, zresztą kiedy podróżuje się całymi rodzinami czasu na nudę jest jakby mniej. A to trzeba zerkać na jeżdżącą po pokładzie dziewczynkę na niewielkim rowerku, a to pogonić z klapkiem w dłoni nicpotego berbecia, jak czyniła to pewna korpulentna Indianka. Kiedy go dopadła przez chwilę był spokój, ale młodzieniec, dysponujący pamięcią jętki, rychło zaczynał harce od nowa. I znowu go trzeba było z klapkiem ganiać.
    Biali spotykali się najczęściej na dziobie, niedaleko naszej kajuty.
    - E, Gringolandia! - zawołała na nasz widok Wenezuelka, znajoma jednego z Białasów, Carlosa.
    Carlos tak naprawdę nie był Carlosem, tylko Holendrem używającym akurat takiej wersji imienia. Płynął tędy 20 lat temu, i teraz podróż odtwarzał.
    - Wtedy było tutaj dużo bardziej dziko – kręcił głową gdy w zasięgu wzroku pojawiała się jakaś wioska.
    W każdym razie – rozmawialiśmy. Długo i o wszystkim, w kilku językach.

Wieczór na Amazonce
    Dopiero niedaleko Manaus coś w otoczeniu zaczęło się zmieniać – rzekę zaczął zasnuwać pachnący spalenizną dym (jak w piosence Deep Purple). Była najmniej wilgotna pora sucha od – jak twierdzili eksperci, i tu akurat im wierzyłem, niedługo, tj. w innym wpisie, miałem zobaczyć dowody – ponad 100 lat, więc dżungla mogła zapłonąć. Choć w większości przypadków wielkie pożary Amazonii powodował człowiek – a potem krzyczał, że olaboga, ogień. Na własne oczy nosy czuliśmy smród deforestacji...

Dym nad rzeką
    Teraz tak – każdy, kto był w dżungli wie, że ten las pożera wszystko na swej drodze, odradza się i rośnie jak szalony. Jest to zasadniczo prawda. Natomiast w związku z tym, że tak szybko wszystko tam się dzieje właściwie nie ma kiedy wykształcić się tam poważna warstwa gleby. Ziemie laterytowe, te czerwone, na niektórych zdjęciach je widać, nie są zbyt żyzne. A bez pokrywy roślinnej – na przykład wypalonej – po kilku sezonach stają się jeszcze bardziej nieurodzajne. I to, co na nich wyrośnie – a wyrośnie, bo jest ciepło i woda – będzie miało już inną strukturę. Dalej będzie to las tropikalny (no, tropikalne zarośla właściwie), ale nie dżungla. Czy ten nowy las będzie lepszy czy gorszy – nie mnie oceniać. Na pewno uboższy w gatunki.
    A przecież ostatnie odkrycia potwierdzają – dżungla przez wieki była wielkim uprawnym lasem. Archeolodzy potwierdzili, że kronikarz wyprawy Francisca de Orellany (której trasę przecież na niewielkim odcinku właśnie odtwarzałem) nie kłamał opisując gęsto zaludnione brzegi Amazonki.
    Jeden z dowodów na istnienie zaginionej Amazońskiej Atlantydy mógł znajdować się w Manaus – odsłonił go, pierwszy raz od 120 lat, wyjątkowo niski stan wód Rio Negro.

Panorama w Manau

26 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 2

    Po chybotliwej kładce weszliśmy na wysoki brzeg rzeki – Amazonki, która mniej więcej od tego miejsca zaczynała zwać się Solimoes – i po raz drugi w życiu znalazłem się w Brazylii. Przynajmniej nieoficjalnie, bo tu, w Tabatindze, podobnie jak w peruwiańskiej Santa Rosie, urząd migracyjny był dość daleko od portu.
Peke-peke z Peru do Brazylii
    Co ciekawe – nie było tu tak popularnych w Peru mototaksówek. To znaczy: sama nazwa funkcjonowała, ale oznaczała zwykły motor. Motocyklową taksówkę. Pomysł w mojej opinii taki sobie, ale skoro w Brazylii się sprawdzał, znaczy, że tu wystarczał. Nie ukrywam, że fanem motocykli nie jestem, choć w Dzikich Krajach zdarza mi się z jednośladów korzystać (o czym zresztą któregoś razu pisałem na blogu). Tym razem – po niezbyt przespanej nocy na łodzi i w tropikalnym upale – złapaliśmy taryfę. Miejscowi, jak to Latynosi, charakteryzowali się ogromną drogową brawurę, ale szczęśliwie dotarliśmy do punktu migracyjnego. Krótka rozmowa po angielsku (w Brazylii całkiem popularny jako język obcy, chyba bardziej od hiszpańskiego) i oficjalnie wjechaliśmy do największego kraju w Ameryce Południowej. Wiza ważna na 3 miesiące, czyli standardowy wpis w paszporcie.
    Stąd na szczęście niedaleko było do drugiego portu – z którego odpływały lanchas (duże statki pasażerskie kursujące po Amazonce) do Manaus. W przeciwieństwie do tradycyjnych portów nad rzeką, tych błotnistych i o pomostach ze spróchniałych desek ten miał niemal europejską infrastrukturę – choć oczywiście nabrzeże było pływające. A same statki w porównaniu z takimi rapido olbrzymie.

Lancha
    Okazało się, że rejs wcale nie jest tani (Brazylia jest generalnie dużo droższa od sąsiedniego Peru) i trwa cztery dni. Większość miejscowych spędza go na hamakach przywiązywanych do filarów czy innych elementów konstrukcyjnych statku.
    - O nie – zaprotestowałem – Jak to mają być cztery dni, bierzemy kajutę. Tak będzie wygodniej i bezpieczniej.
    Kolega pomarudził, ponarzekał – ale postawiłem na swoim. Mieliśmy płynąć kajutą – drożej. A najbliższy statek miał być następnego dnia. Cóż, był to dobry powód, by skoczyć do Kolumbii. Daleko nie było, w końcu znajdowaliśmy się na trójstyku granic.
    Przynajmniej na mapie. W upale, i po zarwanej nocy, droga się dłużyła. Do tego w okolicy tegoż portu nie było żadnych motocyklowych taksówek. W końcu jednak naszym oczom ukazał się baner obwieszczający, że wchodzimy na teren Kolumbii. Przez myśl przeszło nam nawet wjechać tam legalnie, ze stemplem w paszporcie, ale biuro imigracyjne było dopiero na miejscowym lotnisku – kawał drogi od centrum. Szybko też znaleźliśmy polecany przez Pawła hotel. Leżał z 50 metrów od granicy, był tańszy niż brazylijskie, nieco hipisowski (choć akceptowalny) i miał basen, co w tropikalnym skwarze było prawdziwym wybawieniem.

Kolumbijska Leticia
    Chociaż jak żeśmy się już do niego wgramolili akurat spadł rzęsisty deszcz. Padał może niezbyt długo, ale za to intensywnie. Zaczynała się powoli z dawna wyczekiwana pora deszczowa.
    - Lluvia buena – stwierdziłem, co znaczy prawdopodobnie "niezłyy deszcz".
    - Chimba – poprawił mnie jeden z pracowników hotelu – Tu w Kolumbii nie mówimy buena, tylko chimba. Lluvia chimba.
    Niechaj i tak będzie. Swoją drogą Leticia niegdyś należała do Peru, ale w wyniku jednej z licznych acz nieznanych nam południowoamerykańskich wojen trafiła pod skrzydła Kolumbii (poszło prawdopodobnie o kauczukodajną dżunglę, choć dostęp do Amazonki też mógł mieć wpływ).
    - Może i dobrze – stwierdził Paweł z Indiany, który nam o tym opowiadał – Bo wystarczy porównać Leticię z Santa Rosą...

Santa Rosa
    Faktycznie, z tych trzech sąsiadujących miasteczek to Leticia wyglądała na normalne miasto. Tabatinga była pełną sklepów strefą wolnocłową, a Santa Rosa de Ybycui to w tym towarzystwie parchata wioska.

Tabatinga
    Okazało się, że nasz hotelik miał także – oprócz sklepu z pamiątkami i agencji turystycznej organizującej wypady do dżungli – niewielką restaurację. Serwował średnie kolumbijskie piwo, jakąś regionalną berbeluchę i jedzenie.
    - Co macie? - zapytaliśmy kelnera.
    - No, na przykład piranię...
    - Już wiemy co będziemy jedli – przerwał mu mój towarzysz podróży – Pirania, dwa razy.
    Ryba okazała się nad podziw smaczna. Chociaż zębata.

Kuchnia
    I wbrew temu co się mówi pirania wcale nie jest taka krwiożercza. Owszem, jednym kłapnięciem odgryzie palec, nos czy co tam się do wody akurat wsadzi, ale tak naprawdę zjada wszystko. Jest takim trochę czyścicielem rzeki. I nie capi mułem jak karp.
    Co zaś do kolumbijskiej kuchni – rankiem załapaliśmy się na typowe miejscowe śniadanie. Arepa, czyli rachityczny blady naleśnik z podsmażoną kiełbasą (prawie jak naszą), podany oczywiście z kawą. Powiem tak: szału nie było, chociaż skoro wliczone w cenę... Jak za darmo to i ocet słodki (a w Kolumbii nikt nie przeprowadzał żadnych denominacji, i płaci się tysiącami; grubymi tysiącami).

Arepa z kiełbasą
    Po tak obfitym śniadaniu ruszyliśmy z powrotem do Brazylii – nikt nie robił nam jakichkolwiek przeszkód – na statek do Manaus. Zaczynało się już robić gorąco, poza tym w porcie trzeba było być minimum dwie godziny przed odpłynięciem. Na szczęście udało się złapać stopa – zatrzymał się pojazd zwany w Peru toro, byczek, taki trójkołowiec z kipą. W niewielkiej kabinie gnieździło się trzech Brazylijczyków, ale my – ku uciesze miejscowych – wskoczyliśmy na pakę. I ruszyliśmy w rytmie samby. Pierw do tego parchatego portu vis-a-vis Santa Rosy, a jak chłopaki się zorientowali, że płyniemy do Manaus, podrzucili nas i tam (nie chcąc za to żadnej gratyfikacji). Na terminal portowy wjechaliśmy więc z piskiem opon ku ogólnej radości.
    A potem ustawiliśmy się w długiej kolejce, pełnej ludzi i bagaży. Załadunek trochę trwał, ale w końcu wpuszczono i pasażerów. Większość rozłożyła się na otwartym pokładzie i zaczęła instalować hamaki, my zaś udaliśmy się do wskazanej kajuty.

Kajuta
    Jeszcze tylko godzinka, i rozpoczęła się 76-godzinna podróż do Manaus.
Voyager V - nasz statek

23 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 1

    Wyprawa Amazonką nie była moim pomysłem.
    - Jak już tu jesteśmy – przekonywał współpodróżnik – to czemu nie? A jak już nie będziesz miał okazji? Z Iquitos do ujścia, do Belem?
    Nie musiał długo wiercić dziury w brzuchu – ale finalnie dotarliśmy tylko do Manaus – czyli pokonaliśmy niecałe 2500 kilometrów z biegiem tej najpotężniejszej rzeki Świata (Tomek Wilmowski płynął w drugą stronę – nie ukrywam, że miło było odwiedzić miejsca opisane w dawno czytanej książce, choć akurat ujście Rio Putumayo mijaliśmy w nocy). Podróż podzieliliśmy na dwa etapy – inaczej zresztą się nie dało: do granicy i od granicy. W tym wypadku był to trójstyk Peru, Kolumbii i Brazylii.

Trójstyk na Amazonce
    Pierwszy etap zaczynaliśmy w Iquitos. Poinstruowani przez wspominanego już na blogu Pawła mniej więcej znaliśmy cenę w miarę sensownej wyprawy na peruwiańską granicę – niecałe sto złotych (w przeliczeniu oczywiście). Były opcje droższe i tańsze – połączenia o wyższej cenie były trochę szybsze i bardziej komfortowe, te tańsze zaś mogły trwać nawet kilka dni. Nasza łódź, skrzyżowanie lanchy (amazońska łódź, statek pasażerski właściwie) i rapido (jak wskazuje nazwa – łódka ekspresowa) z Iquitos do Santa Rosa de Ybycui płynąć miała kilkanaście godzin.
    - Dobra rada: weźcie ze sobą jakiś sweter albo kurtkę – mówił człowiek, dla którego 27 stopni Celsjusza to zima – Jak odpalą klimę od razu zrobi się zimno.

Iquitos
    Faktycznie – w Peru jeśli chodzi o klimatyzację nie uznaje się półśrodków. Albo jej nie ma, albo ustawiona jest na tryb polarny. Jest to rzecz, której autentycznie nie znoszę. Normalna klimatyzacja sprawia, że mam pełne zatoki i opuchnięte gardło, a taka... Po każdej dłuższej podroży w miarę znośnych warunkach (bo w Ameryce Południowej bywają i w nieznośnych) albo po nocy w hotelu z działającą klimą (nie musi być zagrzybiona) zdycham gorzej niż na kacu.
    - Bilet do Santa Rosa poprosimy, dwa razy – wnętrze agencji transportowej w Iquitos było, a jakże klimatyzowane, do tego, ponieważ był koniec listopada, ozdobione choinką.
    - Paszporty – poprosił ekspedient, trafnie domyślając się, że nie jesteśmy miejscowi – 320 soli od osoby.
    - 320? - spojrzeliśmy najpierw na siebie, potem na cennik, gdzie jak byk stało 90; rozumiem, że na Białym należy tu zarobić, ale to była pewna przesada – Ale tu jest inna cena.
    - Tak – odparł Latynos – Ale tylko dla miejscowych, na dolnym pokładzie, bez wygód.
    - Ależ my nie chcemy żadnych wygód, kajut, posiłku. Chcemy miejsce na statku na najbliższy rejs za dwa dni – komunikacja z granicą jest regularna, owszem, ale statki danego przewoźnika pływają raz, góra dwa razy w tygodniu – Poprosimy bilet za 90.
    - Nie ma takiej możliwości – ekspedient był niewzruszony – Takie jest prawo, o tu, i mogę wam tylko ten droższy sprzedać.
    Na tablicy obok kasy faktycznie wisiał jakiś świstek papieru, obwieszczający, że inostraniec musi kupić droższy bilet. Na ile było to prawdziwe prawo, a na ile polityka firmy – niech jej nazwa przepadnie w otchłani niepamięci – nie wiem. Choć się domyślam. Grzecznie jednak podziękowaliśmy i poszliśmy szukać innych przewoźników – nie było ich tak znowu dużo, a i nie wszystkie biura działały. Niektóre wyglądały, jakby pokonała je niedawna panika koronawirusowa. Było jednak jeszcze wcześnie i piekielny tropikalny żar dopiero zaczynał lać się z nieba, więc mieliśmy i chęć, i energię by przeczesywać miasto. Udało się. Łódź co prawda była mniejsza, jednopokładowa, bilet kosztował stówkę, ale czas przelotu był podobny, bodajże 15 godzin. Wypływała w środę po południu, więc na granicy mieliśmy się zjawić koło 5 nad ranem. Elegancko. Znaczyło to, że na spokoju zdążymy odwiedzić Pawła w Indianie – skoro zapraszał.

Droga do Indiany
    Indiana leży w dole rzeki, ale duże łodzie płynące do Brazylii się tam nie zatrzymują (stają tam barki z kontrabandą z Ekwadoru – jak ktoś nie chce płynąć Napo do ujścia wyładowuje towar w Mazan, a stamtąd do Indiany i Amazonką do Iquitos), więc i tak musieliśmy wrócić w środę rano. Podróż szybką łodzią trwa jakieś czterdzieści minut – ale o tym zdaje się już wspominałem. Nie pisałem, że to dość przyjemna wyprawa, i człowiek czuje się niczym demon prędkości. A właściwie: przemoczony demon prędkości, bo chlapie.
Lancha w porcie na Amazonce
    Szybka lancha do Santa Rosy to zupełnie inny kaliber jednostki, choć oczywiście odpływa z równie parchatego portu w Iquitos.

Port w Iquitos
    Jest dużo większa, więc nie może ciąć fal jak rapido (jak sternik depnie siedzi się bardzo pod kątem, mając dziób hen hen nad głową), ale i tak wyciąga niezłą prędkość. Póki było widno uprosiliśmy załogę, żeby siedzieć na przedzie łodzi (znaczy w sterówce) – raz, że była to dla nas atrakcja, dwa – nie było tam srogiej klimatyzacji. Niestety gdy zapadł zmierzch i pojawiły się setki owadów Białasów wygoniono na swoje miejsca, a kabinę od mostka oddzielono grubym kocem.
Amazonka o zmierzchu
    W sumie i tak nic nie było widać poza snopem światła przeczeszującego rzekę. Co jakiś czas łódź też zatrzymywała się.
    - Basuras, śmieci – wyjaśnił jeden z członków załogi.
    Faktycznie, Amazonką dużo płynie, ale ku mojemu zaskoczeniu więcej jest drewna niż plastiku. I faktycznie, takie pływające wyspy mogą chyba być groźne dla bądź co bądź niewielkich lanchy. Możliwe też, że co jakiś czas trzeba było przestudzić silnik.
    Do Santa Rosy dopłynęliśmy około ósmej rano – obsuwa wynosiła jakieś dwie godziny, czyli całkiem nieźle (plus opóźnienie na starcie, trochę ponad pół godziny; jak na Peru i dżunglę to niemal szwajcarska precyzja). Statek nie splamił się dobijaniem do wyspy na której leży ostatnia peruwiańska osada i wyrzucił nas na środku rzeki na tratwę z nieczynnym hotelem. Mimo tęsknych spojrzeń w kierunku kolumbijskiej Leticii i brazylijskiej Tabatingi trzeba było jednak wsiąść w peke-peke i mimo wszystko dotrzeć do dużo mniej imponującej – właściwie to mocno parchatej – Santa Rosy. Tam znajdowało się bowiem przejście graniczne. Żeby było trudniej leżało ono na drugim końcu wyspy – trzeba było wziąć mototaksówkę. I – jesteśmy w Ameryce Łacińskiej – poczekać. Otwierano je o dziesiątej bodajże.

Santa Rosa de Ybycui
    W końcu jednak wbito nam pieczątki – a czego nie zrobiono na lotnisku w Limie kiedyśmy przylatywali; niby modernizm, niby tak światowo, a jakby w Santa Rosa popsuł się komputer gdzieśmy byli zarejestrowani byłaby lipa – jak zdarzyło się jednemu z poznanych na Amazonce podróżników; taka to nowoczesność, psia jej mać. Na szczęście działał, więc wróciliśmy do portu, wsiedliśmy do peke-peke i dopłynęliśmy do Tabatingi.

Tabatinga
    Pierwszy etap podróży był zakończony.

16 sierpnia 2024

Amazońska Wisła

    Więc wylądowaliśmy w Iquitos – i pierwszy raz mogłem spojrzeć na Wisłę Ameryki Południowej – Amazonkę.
Amazonka
    Technicznie oczywiście Amazonka przypomina Narew – jest to bowiem rzeka warkoczowa: płynie wieloma korytami na raz i nie da wskazać się głównego nurtu. Różnica to głównie kwestia skali.

Wisła
    Nawet w porze suchej i 5000 kilometrów od ujścia rzeka jest potężna. Niewyobrażalnie potężna. A masy wody toczone przez nią do Atlantyku są tak gargantuiczne, że trudno je sobie wyobrazić. Jako hydrobiolog od wodnego makrozoobentosu powinienem być dodatkowo zafascynowany miejscowymi bezkręgowcami – ale przyznam się: do tej pory nie było kiedy się przyjrzeć (łezka się kręci gdym studentem będąc tropił ważki nad Narwią i na Kurpiach; i to uginające się pod nogami pło na torfowiskach – chodzenie po bagnach wciąga). W związku z kolorem wody (będącym efektem niesionych tonami osadów rzeka ma kolor – hm – sieny palonej) nie widać arapaim (największa słodkowodna ryba na Ziemi), ani delfinów słodkowodnych. Wydry też nie widziałem – a anakondę tylko na starorzeczach amazońskich dopływów.

Mniejsza odnoga Amazonki
    W następnym wpisie postaram się przybliżyć jak wygląda podróż tą największą rzeką Świata. Jakieś 2500 kilometrów, z Iquitos do Manaus. Brzmi egzotycznie, ale niech mi W. Sz. Czytelnik wierzy – wymaga bardzo indiańskiego spojrzenia na upływający czas.

Indiańskie spojrzenie na czas (foto. z arch. Autora)
    Przy okazji trasa wiodła w dużej mierze śladami Francisco de Orellany i jego konkwistadorów, pierwszego eponima rzeki. Spłynęli oni z Andów w dzisiejszym Ekwadorze rwącą i pełną wirów Rio Napo, a następnie do Atlantyku.

Rio Napo
    Rio Napo wpada do Amazonki trochę poniżej Iquitos, i tamtędy mniej więcej płynęli Hiszpanie. Mniej więcej, bo po każdej powodzi rzeka się zmienia – a te przecież występują regularnie co roku. Orellana co prawda nie musiał przesiadać się w Tabatindze (bo jeszcze nie istniała), a w miejscu Manaus widział tylko ujście Rio Negro (i fenomen nie mieszania się wód), za to na brzegach spotykał całe tłumy miejscowych – w tym i podobno wojownicze kobiety, co dało współczesną, drugą, nazwę rzeki – Amazonka. Pierwszą była Rio Orellana, ale słabo się sprzedawała.

Styk Rio Negro i Solimoes
    Mówię o nazwach europejskich, miejscowi nazywali Amazonkę po swojemu, a nazw tych było legion. Zresztą nawet dzisiaj Amazonka nie nazywa się tak na całym swoim biegu. Forma ta pojawia się w Peru, w miejscu zlania się Ukajali i Marañonu. Potem od Tabatingi (trójstyk granic Peru, Kolumbii i Brazylii) aż do Manaus i Rio Negro nazywa się Solimioes, a potem aż do ujścia na powrót Amazonka. O ile jednak ujście jest jedno, to ze źródłami jest problem. Co jakiś czas media donoszą, że znaleziono jakieś nowe źródła, i teraz rzeka ma tyle a tyle kilometrów (swoją drogą w odkryciu sporej części tych źródeł udział mieli badacze z Polski – postulowałbym, trochę żartem, nazwę Nowa Wisła; rzeka Warta jest w Ameryce uczczona, w Brazylii, w stanie Parana jest nazwana tak polska osada; swoją rzekę ma też Ernest Malinowski).

Madre de Dios w dorzeczu Amazonki, recypient dla Rio Malinowski
    Ukajali już widziałem – w Pucallpie. To też jest potężna rzeka, technicznie część Amazonki. Od razu dementuję – nie słyszałem tam żadnych śpiewających ryb. W końcu woda była tak samo mętna jak i w prawdziwej Amazonce. Wesoło za to skwierczały te wyłowione, na grillach miejscowego nadrzecznego targu.

Ukajali
    Żeby było zabawniej sama Ukajali też nie ma konkretnych źródeł – powstaje w wyniku spotkania się Urubamby i Apurimacu. Tak, mało kto z odwiedzających Machu Picchu zdaje sobie sprawę, że Święta Rzeka Urubamba, wyglądająca trochę jak nasz Dunajec, tylko trochę szersza, to kawałek Amazonki.

Swięta Rzeka Urubamba
    Dobra, to stwierdzenie chyba mija się z prawdą, ale jak tylko znajdą nowe źródła gdzieś w Andach łacno może stać się to obowiązującą wykładnią. Na tą chwile prowadzi Apurimac.

Apurimac
    Potężny i niezwykle malowniczy kanion, choć nie tak głęboki jak Colca czy Cotahuasi, wydaje się być idealną scenerią dla powstania tak potężnej rzeki. O ile oczywiście to nie będzie Colca lub Cotahauasi. W końcu wszystkie rzeki z tej strony Andów w Peru spotykają się finalnie w Amazonce (rzeki Wybrzeża, krótkie i okresowe, to zupełnie inna bajka – o czym zresztą nie raz i nie dwa pisałem).

Kanion Apurimac
    A czemu piszę tylko o dorzeczu Ukajali, a nie o Marañonie? Na tą chwilę to Rio Marañon zdaje się być o kilkadziesiąt kilometrów dłuższa, choć nadal przez większość biegu nieżeglowna. Odpowiedź jest prosta. Marañonu nie widziałem, a Ukajali tak. Najbliżej byłem nad Rio Huallaga (ponad 1000 kilometrów długości – trochę dłuższa niż Wisła), w Tingo Maria, ciekawym miasteczku w dżungli górskiej, odradzanym przez wszystkie bedekery.

Tingo Maria
    Z ciekawostek: słowo tingo znaczy tyle, co skrzyżowanie, zbieg rzek.
    Cóż. W każdym razie po powstaniu Ukajali krajobraz się wypłaszcza – przez kilka tysięcy kilometrów teren opada zaledwie o kilkaset – i staje się dosyć nudny. Tylko dżungla, po horyzont i za horyzont. Czasem wioska. Albo miasto. I dżungla (tak naprawdę wcale nie jest płasko – zmiany nurtu rzek powodują, że teren jest mocno pofałdowany; czasem też zdarzają się jakieś skały). To samo musiał chyba – choć bez miast – oglądać de Orellana, trochę przypadkiem płynący Amazonką (po prostu nurt Rio Napo dla jego czółen był zbyt silny i nie mógł zawrócić). Od Iquitos do Manaus – choć w drugą stronę – płynął też Tomek Wilmowski, choć wtedy rzeka nie była aż tak okupowana przez człowieka. No i płynął parowcem. Ja używałem statków spalinowych.
Amazonka wieczorem

9 sierpnia 2024

Kauczukowa gorączka

    Iquitos – Miasto w Dżungli – największa miejscowość bez drogowego połączenia z resztą Świata. Ale to już wiecie. Wiecie też zapewne, że burzliwy rozwój miasta związany był z gorączką kauczukową.
Port w Iquitos, jedna z dróg łączności miasta ze Swiatem
Dawne zbiorniki na kauczuk
   
Jeszcze do połowy XX wieku kauczukowiec – dość wybredna roślina, rosnąca w niedostępnej podmokłej dżungli – był zasobem strategicznym, choć największe fortuny robiono na przełomie XIX i XX stulecia. Nie tylko tu, w Iquitos, podobnie wyrosło też brazylijskie Manaus. Ale to z peruwiańskim miastem związana jest osoba krezusa kauczukowego Fitzcarraldo (Carlos Fitzcarrald, Brian Sweeney Fitzgerald jest postacią fikcyjną).  Jego pałac – podobnie w Łodzi bawełniani fabrykanci, miliarderzy, budowali swoje miejskie pałacowe rezydencje – jest tylko jednym z wielu (znana z kart powieści o Tomku Wilmowskim spółka Nixon – Rio Putumayo była jednak tylko fikcją literacką). A słynny parowiec Fitzcaralda stoi i rdzewieje gdzieś w dżungli podle Puerto Maldonado nad Madre de Dios.

Pałac Fitzcarraldo
    Co to musiało być za miasto te sto, sto dwadzieścia lat temu. Ulicami jeździł parowy tramwaj, do portu przybijały co chwila statki po ładunek kauczuku, przywożąc wprost z Europy towary zbytkowe, nieraz nijak do dżungli nie pasujące – choćby ceramiczne płytki. Wszystkie pałace są nimi obłożone. Zbędna ekstrawagancja, sprowadzać ze Starego Świata płytki? Stać ich było. Na wszystko. Nawet na sprowadzenie całego domu (zachcianka Anzelma del Aguilii, innego miliardera). To słynny Casa de Fierro, Dom z Żelaza. W bedekerach piszą o nim Dom Eiffela, ale tak naprawdę zaprojektowany został przez J. Danly'ego i wykonany ze stali w Belgii na Wystawę Światową roku 1899 w Paryżu. Czy nie wtedy też powstał słynny paryski potworek z kratownicy? W każdym razie ten sam okres, w którym to para i stal sprawiały wrażenie, że Człowiek pokonał Naturę i tylko będzie się wznosił. Wielka Wojna zweryfikowała te marzenia, ale zanim to nastąpiło wprost z Paryża na statkach ów stalowy budynek dotarł na drugą półkulę. Dziś stoi przy głównym placu miasta – i jak i ono niszczeje.

Dom z żelaza
    Niszczeć musi, bo jesteśmy w dżungli, lesie który pożera wszystko (poza plastikiem). A do tego jakiś pomysłowy Dobromir wynalazł syntetyczną gumę, i kauczukowe eldorado się skończyło (no, nie pomogło też to, że bodajże w 1875 niejaki Henry Wickham wykradł kilkadziesiąt tysięcy nasion kauczukowca; ryzykował życiem, ale w Londynie wykiełkowało prawie 3000 małych drzewek, wywiezionych potem na Malaje; to jednak inna historia, rejon ten został liderem produkcji gumy i celem ataku Japończyków). Mimo to Iquitos nie zostało miastem widmem. Przez ileś lat żyło z przemytu – rzeką Napo, niczym Francisco de Orellana, płynęła kontrabanda.

Centrum Iquitos - najwyższy budynek w mieście miał być szpitalem, jest ruderą
    Płynie nadal, ale w dżungli odkryto ropę naftową, i Iquitos znowu zaczęło rosnąć. Zaczęły się nawet – podobno – prace nad połączeniem miasta z resztą Świata. Na tą chwilę zbudowano most na Nanay, pobliskiej rzece, i wyasfaltowano drogę nad Jezioro Quistococha, ale lepszy rydz niż nic.

Belen - efekt rozwoju miasta
    Swoją drogą w porcie Nanay jest spory targ spożywczy, na którym można spróbować miejscowych specjałów – choć z wiadomych względów ryby odradzam. Można tam na przykład zjeść suri – czyli pędraki żyjące w butwiejącym drewnie. Kiedyś już jadłem, z głębokiego oleju, smakowały jak kurczak. Tym razem skusiłem się na grilowane. Robaczywe szaszłyki zdecydowanie lepsze.

Robaczywe szaszłyki
    Można też spróbować żółwi wodnych – ale odradzam, zwłaszcza ludziom o pewnej wrażliwości. Zwierzęta na targu są bowiem żywe, i przed przyrządzaniem są obierane ze skorupy. Nie widziałem tego procesu, może nawet nie do końca bym chciał – chociażby dlatego, że miejscowi, by powiedzieć komuś, że źle mu się życzy, mówią: obyś miał śmierć jak żółw. Zjadłem żółwie jajka, gotowane na twardo. Takie sobie.

Zółwie jaja na twardo, acz bez majonezu
    Po tym kulinarnym wtręcie wróćmy do centrum Iquitos. Do miasta nie ma dojazdu, ale to nie znaczy, że nie ma w nim ruchu, Głównie są to motory i mototaksówki, ale co bogatsi mają i samochody. Rzeką dopłynęło też tu trochę ciężarówek i ciężkiego sprzętu – zarówno budowlanego jak i do wycinki dżungli. Hitem są autobusy miejskie. Paweł, Polak mieszkający w dżungli, słusznie chyba nazywa je beczkowozami. Bo są z drewna.

Beczkowóz albo drewniak
    Zgadza się, w Iquitos miejskie autobusy są drewniane. Na sprowadzanym tu rzeką podwoziu półciężarówki miejscowi – jesteśmy w dżungli, nie ma tu za wiele – zaczęli montować budę z drewna, obili blachą i pomalowali na krzykliwe kolory. No genialne. I tanie.
    Powstałe w ten sposób autobusiki – obowiązkowo bez szyb – wyglądają nieco pociesznie, bo karoseria jest jakby przyduża, ale się sprawdzają. A jeśli coś wygląda na głupie, ale działa – nie jest głupie.
   Takim autobusem – niestety z przesiadkami – dojechać można nad Quistocochę. Ciut droższa mototaksówka jedzie bezpośrednio. Co to takiego? No, kurort. Całkowicie nie parchaty – taka dżungla dla Białego. Co prawda większość odwiedzających to miejscowi, ale na tle Belen to kąpielisko w Quitocochy wygląda jakby znajdowało się w innym kraju.

Jezioro Quistococha
    Do tego można tam zobaczyć różowe delfiny słodkowodne. Widziałem już je – i szare – na wolności, czy to w Ukajali, czy w Amazonce, ale wtedy tylko pojawiały się i znikały. Tu są w delfinarium, co zawsze budzi moje mieszane odczucia. I z tym różowym kolorem to też nie byłbym jakoś przesadnie ortodoksyjny.

Delfin rzeczny
    Nie byłbym sobą gdybym o jakimś polonicum nie wspomniał – i nie chodzi tu o pobycie Tomka Wilmowskiego. Nie wiem, czy w czasie gorączki kauczukowej grube miliony zarabiał tu jakiś nasz rodak. Możliwe, że uczestniczył w tych pokaźnych zyskach. Na pewno natomiast dużo później pojawił się Polak który miasto zmienił nie do poznania. To – dla starszych Czytelników rzecz wiadoma – Stan Tymiński. Tak, zgadza się, ów założyciel Partii X i kandydat na Prezydenta RP w pierwszych powszechnych wyborach (przegrał w drugiej turze z bezpieczniackim konfidentem) swoją fortunę zbudował w Peru – jako pierwszy dostarczył mieszkańcom Iquitos telewizję satelitarną. Może i były to działania pirackie i nielegalne, ale wcześniej tu nie było czegoś takiego. Najświeższe informacje przychodziły z tygodniowym opóźnieniem. Podobno w którejś restauracji wisi zdjęcie medialnego dobrodzieja (potwierdza to miejscowy Polak, Paweł z Indiany) miasta, ale ja nie znalazłem. Możliwe, że knajpa była akurat zamknięta, acz bardziej prawdopodobne jest, że nie szukałem przesadnie. Swoją drogą tak sobie czasem myślę, że jakby nam nie przeszkadzano, to Polska by od morza do morza była (żeby nie było – sami też potrafimy sobie strzelić w kolano).

Inna Polka, znana w Iquitos
    Kolejnym Polakami, o których w Iquitos słyszano jest – co oczywiste – św Jan Paweł II. W końcu odwiedził to Miasto w Dżungli i urzekł swoimi słowami miejscowych Indian.
    Podobno znają też Cejrowskiego, który stąd wyrusza czasem w amazońską dżunglę. Ale nie pytałem.

Najchętniej czytane

Tajemnica Rio Negro

     Rio Negro, uchodząca do Amazonki (czy jak chcą miejscowi, do Solimoes) w Manaus to potężna rzeka, ma około 2300 kilometrów długości. ...