Na blogu pożegnaliśmy właśnie
boliwijskie Andy i udajemy się do dżungli – tej największej,
amazońskiej. Tym razem nad samą Amazonkę, nie żaden z dopływów.
Mało tego, miałem przyjemność (jaką to się okaże w następnych wpisach, nie będę zdradzał jak taka wygląda) tą największą
rzeką Świata płynąć – od Iquitos do Manaus. Kawał drogi.
Dla
Gringo atrakcja taka jawi się jako podróżnicze misterium, ale tak
naprawdę Amazonka jest dżunglową autostradą, najczęściej
najdogodniejszym połączeniem między nadrzecznymi miastami,
wioskami i osadami. Miejscowi po prostu nią podróżują – tak jak
my rejsowymi autobusami czy koleją. Statki do tego zapewniają
odpowiedni w podróży komfort.
Płynęliśmy więc z Tabatingi
do Manaus po Solimoes (tak na tym odcinku nazywa się Amazonka, bez
względu na to, co kartografowie nanieśli na mapy), kilku Białasów,
masa miejscowych, i grupa emigrantów. Temat w Polsce gorący, nie ma
co ukrywać. Znany też w Ameryce Południowej, gdzie socjalistyczna
polityka Chaveza i Maduro zniszczyła bogatą (ropa naftowa w
ogromnych ilościach) gospodarkę Wenezueli i spowodowała prawdziwy
eksodus jej mieszkańców – z głodu.
W Ameryce Łacińskiej ludzie w dużej mierze żyją z dnia na dzień i każdy kryzys, jak na przykład niedawno panika koronawirusowa, wywołuje fale głodu, zamieszek i emigracji. Kilka lat temu nadpacyficzne plaże Peru pełne były pieszych wędrowców, kroczących poprzez cały kontynent z Wenezueli do bogatego Chile. Część oczywiście zatrzymywała się w Kolumbii, Ekwadorze czy właśnie Peru, ale państwa te nie są tak zamożne – a wspomniany dopiero co wirus skutecznie i w tamtejsze gospodarki uderzył. Co uczciwsi imigranci po drodze łapali się jakichś zajęć, spora część jednak zwyczajnie kradła. Poziom drobnej przestępczości w Peru skoczył wyraźnie. W Limie stojąc w korku jadąc taksówką byliśmy świadkami, gdy pomiędzy samochodami przeciskał się motocykl z dwoma pasażerami. Podjechał do jednego z aut, na siedzeniu którego pani kierowca nieopatrznie położyła torebkę. Szybki cios, szyba pękła, pasażer motoru sięgnął po pryz po czym obaj złodzieje odjechali pomiędzy stojącymi samochodami. Zawiadomienie policji nic nie da, rzezimieszki ulotniły się.
- Wenezuelczycy – pokręcił z niesmakiem głową nasz kierowca – Odkąd przyjechali robi się coraz niebezpieczniej.
Lima jest niebezpiecznym miastem, zresztą chyba wspominałem pisząc o Callao i reakcji miejscowych na fakt, że chcemy tam pojechać, ma więc swoich bandytów – ale zła opinia o Wenezuelczykach nie wzięła się znikąd.
Oczywiście spotkałem
także – a raczej głównie, na szczęście nikt mnie w Ameryce
Południowej jeszcze nie obrabował – takich, którzy przyjechali
do pracy. Uczciwej i ciężkiej. Właściwie tam nie ma wyboru –
jeśli chcesz przeżyć, to albo pracujesz, albo kradniesz (za co w
końcu spotka cię kara, o czym też kiedyś wspominałem), tertium
non datur. Nie ma socjalu dla imigrantów (ciekawe ilu ze
szturmujących Europę imigrantów tak chętnie by tu uderzało
wiedząc, że nie dostaną nic za darmo... Odpowiedź brzmi: nie
wiem, ale się domyślam). Także na statku tnącym brunatne wody
Amazonki spotkałem Wenezuelczyka w podróży – imigranta.
Oczywiście legalnego. Brazylijskie wojsko i celnicy zawsze rewidują
statki sunące w dół rzeki, nie chodzi tylko li o przemyt towaru
(głównie kokainy), ale także ludzi. Chłopak miał 19 lat,
pochodził z Isla de Margarita, i koniecznie chciał z kimś porozmawiać.
- Ta nasza wyspa, Margarita, jest piękna – prawił, właściwie co wieczór – Pracowałem tam w turystyce. Potem wszystko się skończyło. Próbowałem sił jako fryzjer, świetnie strzygę, ale też nie było pracy. W końcu udało się dostać wizę do Brazylii, i teraz jadę do rodziny, do Urugwaju. Tam jest praca.
W Manaus był już niemal w połowie drogi – za chlebem. Wędrując przez Paragwaj, północną Argentynę czy południową Brazylię wspominałem (albo i nie, ale obstawiam, że tak), że sporo tam Polonii – emigrantów ekonomicznych przybyłych nad Paranę w XIX i XX wieku (sam mam jakąś rodzinę w Argentynie) czy innych nacji, niekoniecznie nam przychylnych. Rządy południowoamerykańskich państw chętnie zresztą sięgały po przybyszów z innych kontynentów, którzy to nie dość, że pomagali budować potęgę danego kraju to jeszcze wnosili wkład w lokalną kulturę, integrując się jednak z miejscową społecznością.
Dokładnie
tak, jak i u nas, w Rzeczypospolitej. Akurat może jakoś specjalnie
nie zapraszaliśmy nikogo, ale potęga kulturalna i polityczna
przedrozbiorowej Polski sprawiała, że byliśmy przez stulecia
ziemią obiecaną dla wielu nacji czy religii. Ślady tej
multikultuowości, mimo rozbiorów i XX-wiecznych okupacji, zachowały
się jeszcze gdzieniegdzie.
Nikt jednakże nie dawał nowo
przybyłym socjalu (na upartego można było by powiedzieć, że
wolnizna dla zasadźców wsi czy miasta były takim socjalem – ale
zwolnienie z podatków było tylko czasowe, stosowane zresztą po to,
by dana osada szybciej się rozwinęła i zaczęła przynosić
większe dochody skarbowi państwa) – przyjechałeś, to pracuj pro
bono publico.
Kolonialne kraje Europy Zachodniej przyciągały
obcych kulturowo imigrantów w trochę inny sposób, tak jak stolica
przyciąga lud prosty z interioru. Niestety rozkwit potęg
kolonialnych zbiegł się w czasie z rozkładem, zapoczątkowanym
Oświeceniem (cóż za przewrotna nazwa) i Wielką Rewolucją
Francuską, czegoś co można nazwać Cywilizacją Łacińską. Oto
bowiem okazało się, że Europa Zachodnia nie ma dla imigrantów i
ich potomków do zaoferowania niczego poza zwykłym konsumpcjonizmem.
Biedniejsi imigranci (bogaty przecież nie musi jechać za chlebem)
nie osiągną w konsumpcji takiego poziomu jak miejscowi, więc
zamiast zintegrować się, wracają do swojej kultury, powoli
wypierając miejscowe zwyczaje.
Obawiam się, że to samo czekać
będzie Polskę. Zwłaszcza, że media i dyskurs publiczny opanowany
jest przez postsowieckie – z braku lepszego słowa – elity,
wychowane internacjonalnie (więc ojkofobicznie) w służalczości do
obcego pana, i nie ważne czy z Moskwy czy Berlina. Zwłaszcza, że
obecny rząd broni naszych granic w sposób taki, że słowo
"opieszały" brzmi tu jak komplement. A imigranci (których
w Polsce zawsze było dużo, jesteśmy przecież jednym z najbardziej
gościnnych narodów w Europie) którzy nielegalnie (warto
podkreślić; jakoś do legalnych nikt nie ma pretensji, sam legalnie
pracowałem za granicą jako imigrant ekonomiczny) którzy ze
Wschodu i Zachodu są na nas napuszczani wcale nie chcą uczestniczyć
we wspólnym tworzeniu polskiej kultury i gospodarki.
Dobra,
jadę w końcu do tej dżungli, gdzie – choć każde stworzenie
może choćby niechcący zabić – wszystko jest prostsze. Bo
póki co normalne.
Amazonka |
Boisko na amazońskim statku |
W Ameryce Łacińskiej ludzie w dużej mierze żyją z dnia na dzień i każdy kryzys, jak na przykład niedawno panika koronawirusowa, wywołuje fale głodu, zamieszek i emigracji. Kilka lat temu nadpacyficzne plaże Peru pełne były pieszych wędrowców, kroczących poprzez cały kontynent z Wenezueli do bogatego Chile. Część oczywiście zatrzymywała się w Kolumbii, Ekwadorze czy właśnie Peru, ale państwa te nie są tak zamożne – a wspomniany dopiero co wirus skutecznie i w tamtejsze gospodarki uderzył. Co uczciwsi imigranci po drodze łapali się jakichś zajęć, spora część jednak zwyczajnie kradła. Poziom drobnej przestępczości w Peru skoczył wyraźnie. W Limie stojąc w korku jadąc taksówką byliśmy świadkami, gdy pomiędzy samochodami przeciskał się motocykl z dwoma pasażerami. Podjechał do jednego z aut, na siedzeniu którego pani kierowca nieopatrznie położyła torebkę. Szybki cios, szyba pękła, pasażer motoru sięgnął po pryz po czym obaj złodzieje odjechali pomiędzy stojącymi samochodami. Zawiadomienie policji nic nie da, rzezimieszki ulotniły się.
- Wenezuelczycy – pokręcił z niesmakiem głową nasz kierowca – Odkąd przyjechali robi się coraz niebezpieczniej.
Lima jest niebezpiecznym miastem, zresztą chyba wspominałem pisząc o Callao i reakcji miejscowych na fakt, że chcemy tam pojechać, ma więc swoich bandytów – ale zła opinia o Wenezuelczykach nie wzięła się znikąd.
Callao |
- Ta nasza wyspa, Margarita, jest piękna – prawił, właściwie co wieczór – Pracowałem tam w turystyce. Potem wszystko się skończyło. Próbowałem sił jako fryzjer, świetnie strzygę, ale też nie było pracy. W końcu udało się dostać wizę do Brazylii, i teraz jadę do rodziny, do Urugwaju. Tam jest praca.
W Manaus był już niemal w połowie drogi – za chlebem. Wędrując przez Paragwaj, północną Argentynę czy południową Brazylię wspominałem (albo i nie, ale obstawiam, że tak), że sporo tam Polonii – emigrantów ekonomicznych przybyłych nad Paranę w XIX i XX wieku (sam mam jakąś rodzinę w Argentynie) czy innych nacji, niekoniecznie nam przychylnych. Rządy południowoamerykańskich państw chętnie zresztą sięgały po przybyszów z innych kontynentów, którzy to nie dość, że pomagali budować potęgę danego kraju to jeszcze wnosili wkład w lokalną kulturę, integrując się jednak z miejscową społecznością.
Grób inżyniera Habicha, założyciela Politechniki w Limie |
Meczet tatarski na Podlasiu |
Dom niemieckich kolonistów w Paragwaju |
Kolonialne ślady w Afryce |
Symbol sowieckiej okupacji Polski |
Autor i życie w dżungli (foto: M. Piech) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz