Lubię zimę – o czym dopiero co było na blogu (trochę w kontekście trwających Igrzysk Olimpijskich AD
2022) – ale było też pewne, że nie strzymam zbyt długo i znowu
popełnię wpis o Ameryce Południowej. Porzuciłem ten odległy
kontynent pisząc o dżungli, dość ponurym miejscu – dziś jednak
wracam na pacyficzne wybrzeże. Oraz, volens nolens, na pustynię.
Jest bowiem zachodnie wybrzeże
Ameryki Południowej dość suche – jak ktoś uważał na lekcjach
geografii w głębokiej podstawówce (a może w liceum – nie
pamiętam) to wie, odpowiada za ten stan rozkład prądów
oceanicznych. Te zimne, płynące z południa wzdłuż zachodnich
wybrzeży Australii, Afryki i właśnie Ameryki Południowej nijak
nie chcą przynosić opadów – i na wybrzeżu pojawiają się
pustynie. No, żartowniś mógłby powiedzieć, że to taka duża
plaża.
Niosą jednak owe zimne prądy – w
tym wypadku Prąd Humboldta – coś innego, ale o tym za chwilę.
Najpierw bowiem miejsce akcji – Cerro Azul. Błękitna Góra.
Siedzieliśmy sobie w Limie i
dywagowaliśmy dokąd pojechać, by kilka dni w spokoju posiedzieć
nad Pacyfikiem. Leżące na północy Peru podrównikowe Tumbes
odpadało – było zwyczajnie za daleko.
Plaża w okolicach Tumbes |
Plaża w Limie – kamienista,
zatłoczona i bardzo zaśmiecona również nie zachęcała, choć
miała tą przewagę, że była na miejscu.
Plaża w Limie |
Paracas? Znany kurort, miejsce
turystyczne, choć troszkę za daleko. Chilca, znana z licznych
obserwacji NOL-i (znaczy się, latających spodków: jadąc
Panamericaną w okolicach tego miasta kosmici straszą z bilboardów
na prawo i lewo)...
- Jedźcie do Cerro Azul – poradził
nam Pepe, a jego brat, Jorge (wujek Jurek, o którym było przy
okazji ceviche) – to niewielki, przyjemny i zadbany kurort.
Kurort |
Cóż było robić: wsiedliśmy w
rejsowy autobus i po jakichś 2, może 2,5 godzinach (połowa tego
czasu to wyjazd z ogromnej aglomeracji Limy) wysiedliśmy na poboczu
Panamericany. Już o tej słynnej drodze wspominałem – tu była
dosyć szeroka, przypominała naszą niesławnej pamięci Gierkówkę.
Stąd do centrum Cerro Azul było zaledwie kilka kroków – przez
zakurzone i parchate ulice. Nie oszukujmy się: typowy
południowoamerykański nadmorski kurort wyglądem mógł odstraszyć
niejednego Gringo – zwłaszcza takiego "ę, ą", który
przyzwyczajony był do wczasów all inclusive i leżenia na basenie
hotelowym (a w Limie pewnie mieszkał w najdroższej dzielnicy
Miraflores, rozbudowywanej właśnie pod takich to turystów). Szybko
przebrnęliśmy jednak przez ponure ulice, minęliśmy niewielki
rynek (w Peru każda większa osada ma kwadratowy centralny plac,
zwany Plaza del Armas – skąd się wziął, długo by mówić) i
doszliśmy na promenadę. Nadmorski hotel zaskoczył nas warunkami
"dla Białasa" i ceną "dla miejscowego", a plaża
okazała się piaszczysta i strasznie szeroka. Wykazywała nawet
elementy infrastruktury w postaci leżaków i parasoli. Była też
przeraźliwie pusta (okazało się to złudne – w weekend zjechało
do Cerro Azul pół... jedna trzec... jedna piędzieś... no, sporo
ludzi z Limy, i było tłoczno jak nad Bałtykiem w ciepły lipcowy
dzień). Nie licząc setek, jeśli nie tysięcy ptaków morskich.
Widok na zatokę |
Zimny Prąd Humboldta zamiast opadów
niesie bowiem ze sobą niezwykłą obfitość ryb. Od tysięcy lat
karmi nie tylko nadbrzeżne społeczności rybaków (ceviche!), ale
także miliony morskich ptaków. Kormorany, pelikany, mewy, rybitwy,
głuptaki, burzyki – całe stada. Po szybkiej kąpieli (Ocean
Spokojny jest tylko z nazwy; miano Morze Burz nie przyjęło się,
niestety) postanowiliśmy wdrapać się na otaczające zatokę klify
– które przywitały nas charakterystycznym zapachem ptasiego
łajna.
Kolonie lęgowe na klifach |
Całość nadmorskich skał była
bowiem dosłownie usłana (tak, usłana, chociaż, jakby zamienić
"ł" na "r" też niewiele odbiegałoby to od
prawdy) ptasimi gniazdami. Jedna wielka kolonia rybożerów –
jedzących, karmiących młode i defekujących. Taka, można by rzec,
fabryka guana. W niektórych miejscach wybrzeża pokłady tego
surowca – w XIX wieku wykorzystywanego w przemyśle były/są na
tyle duże, że opłacało się o nie toczyć wojny: Boliwia i Peru
dostały wtenczas srogiego łupnia od Chile, dlatego dziś
Chilijczycy są bogatsi i nikt ich nie lubi, a Boliwia nie ma dostępu
do oceanu (choć co roku obchodzi Dni Morza – i nie jest to żart).
W każdym razie – ptactwa było tu co niemiara, i można było
zbliżyć się doń naprawdę blisko. W Europie różni ekoterroryści
postawili by jakieś barierki – a tu mogliśmy się na wzajem
obserwować. Na przykład ja i rybitwa wąsata.
Larosterna inca czyli rybitwa wąsata |
Udało się także zrobić –
przypadkiem – zdjęcie stada delfinów (mało wyraźne, więc nie będę wrzucał), niestety lwy morskie i
pingwiny Humboldta akurat miały nas w nosie i popłynęły gdzie
indziej. Z obfitości wód u wybrzeży Peru naprawdę korzystał kto
mógł.
Do tego okazało się, że po drugiej
stronie klifów znajdują się zagadkowe ruiny (tak zagadkowe, że
należy im się osobny wpis – i chyba będzie to pierwsza
publikacja po polsku o tym miejscu) – ale ich penetrację
zostawiliśmy sobie na następny dzień. Zbliżał się bowiem
wieczór, a wraz z nim zachód Słońca. Ten zaś w tropikach trwa
tylko chwilę.
Zagadkowe ruiny |
Owszem bywa uroczy – choć nie tak
piękny jak nasze, bałtyckie zachody – ale krótki. Słońce chowa
się za horyzont w takim tempie, jakbyśmy oglądali je na
przyspieszonym filmie. Zero romantyzmu, naprawdę. Jeśli chłopak
wpadłby na pomysł zabrać jakąś hożą dziewoję na randkę na
plażę to naprawdę musi się streszczać. Nie wolno mitrężyć
czasu na recytację wierszy, prawienie komplementów – trzeba brać
się do sedna. Może to jest wyjaśnienie sporego przyrostu
naturalnego w krajach tropikalnych? Kto wie. Alternatywna teoria
głosi, że tam jest jeszcze normalnie – i priorytetami są rzeczy
naprawdę ważne.
Zachód słońca nad Pacyfikiem |
W każdym razie: zmrok zapadł strasznie szybko
– a w centralnym punkcie miasteczka, Plaza de Armas, w dzień
opuszczonym, zaczęło się nocne, weekendowe, życie.
O czym – przekornie – w poniedziałek.
Niestety, nie umiem po ślunsku
OdpowiedzUsuń