Po wielu wpisach perypetiach
dotarliśmy wreszcie do Wadi Musa – jordańskiego miasteczka
liczącego jakieś 6, może 7 tysięcy głów. Miasto to było bazą
wypadową do jednej z największych jordańskich (i światowych)
atrakcji, dawnej stolicy Królestwa Nabatejczyków, Rakmu.
Oczywiście, dziś znamy ją pod grecką nazwą Petra (czyli – co
dla każdego chrześcijanina jest banalnie proste, nawet jeśli z
języków obcych zna tylko mowę nienawiści – Skała), ale
miejscowi wołali Rakmu – Wielobarwna (jako, że byli Semitami w
zapisach znajdujemy tylko spółgłoskowy trzon r-k-m, rqm; alfabety
semickie nie odkryły możliwości zapisu samogłosek – dziękujemy
ci, Starożytna Grecjo!). Swoją drogą zaginione miasta – jakim od
V do XIX wieku po Chrystusie była (no niech tam) Petra – często
mają problem z nazwą. Inkaska Patallaqta – Miasto Schodów – do
świadomości wszelkiej maści turystów trafiła jako Machu Picchu –
i chyba nic już tego nie zmieni.
Ad rem, jak mawiają humaniści
(nie mylić z absolwentami studiów humanistycznych; tym tłumaczę –
zwrot ten znaczy "do rzeczy"): było Wadi Musa bramą do
Petry. Oraz typowym przedstawicielem prowincjonalnych miast w Dzikich
Krajach. Jakiś czas temu opisywałem Ikę, leżącą na
peruwiańskiej pustyni – tu, na równie pustynnych jordańskich
wyżynach było jeszcze bardziej parchato. Co prawda Haszymidzkie
Królestwo Jordanii od jakichś 50 lat omijają wojny (o jednym z
przypuszczalnych powodów tego stanu już pisałem) – ostatnie
zmagania odbywały się z Izraelem – ale jakby na miasteczko spadło
kilka bomb na pewno nikt by nie zauważył (nikt z przyjezdnych –
miejscowi mogliby się zorientować).
A to przecież brama do
jednej z największych światowych atrakcji.
Sęk w tym, że nikt się tu nie zatrzymuje. No, prawie nikt. Jest kilka hoteli o standardzie i cenach dla Białych (z pogardą na owe spojrzeliśmy i poszliśmy szukać kwatery dla miejscowych – znaleźliśmy, było etniczniej i dużo taniej), dwa miejsca gdzie można napić się miejscowego piwa (za chwilę wątek rozwinę, wszak jesteśmy w kraju muzułmańskim) oraz nowoczesne centrum muzealne przy wejściu na teren Petry. No, trochę skłamałem – jak ktoś myśli, że centrum owo jest obok antycznych ruin to się rozczaruje. Trzeba kawałek iść przez pustynię – choć oczywiście miejscowi (podobno to atrakcja wliczona w cenę biletu, ale przecież nie wypada bakszyszu nie dać, prawda?) oferują podwózkę koniem, wielbłądem, osłem, dorożką – no, co tam kto ma. Zachodni turyści korzystają. Generalnie miejscowi starają się – choć w dość leniwym stylu – by jednak ktoś został tu na dłużej: bilet jednodniowy do Petry jest drogi, fakt, ale w tej samej niemal cenie można nabyć dwu- lub i trzydniowe wejściówki (co gorąco polecam, bo jeden dzień to trochę za mało by całe ruiny obejść, w końcu Petra liczyła onegdaj 40 tysięcy mieszkańców – ale wystarczy na zrobienie zdjęcia z wielbłądem i kupno badziewnej pamiątki). A zorganizowane wycieczki z Zachodu (albo Chin) przyjeżdżają i tak tylko na jeden dzień, pozostałe dwa (bo – uwaga – przy wjeździe na teren Jordanii na czas krótszy niż 3 dni trzeba uiszczać srogą opłatę) przeznaczają na Amman albo – częściej – Wadi Rum. A potem grupa turystyczna wraca dalej zwiedzać Izrael.
Tak, że turyści do Wadi Musy nie zaglądają.
Właściwie niewiele tracą. Chyba, że zależy im na tym, żeby
zobaczyć jak naprawdę wygląda Jordania. Miasto nie ma bowiem
galerii handlowych, nie ma stref turystycznych – jest natomiast
normalnym arabskim (czy może raczej: bliskowschodnim – inaczej
wygląda przecież Marrakesz albo Abu Zabi, a przecież oba też są
arabskie) osiedlem. Można tam na przykład spotkać chociażby
wizerunek wciąż darzonego pewną estymą w krajach Lewantu byłego
dyktatora irackiego SaddamaHusajna – za jego panowania Irak
faktycznie był liderem i jednym z najbogatszych krajów regionu,
choć taki obrazek (pomijam, że islam zakazuje tworzyć podobizny) w
kraju rządzonym przez krewnych obalonego króla Iraku chyba jednak
trochę dziwi.
Niezbyt przyjazny klimat w Wadi Musa |
Wadi Musa |
Bliskowschodnie miasteczko |
Sęk w tym, że nikt się tu nie zatrzymuje. No, prawie nikt. Jest kilka hoteli o standardzie i cenach dla Białych (z pogardą na owe spojrzeliśmy i poszliśmy szukać kwatery dla miejscowych – znaleźliśmy, było etniczniej i dużo taniej), dwa miejsca gdzie można napić się miejscowego piwa (za chwilę wątek rozwinę, wszak jesteśmy w kraju muzułmańskim) oraz nowoczesne centrum muzealne przy wejściu na teren Petry. No, trochę skłamałem – jak ktoś myśli, że centrum owo jest obok antycznych ruin to się rozczaruje. Trzeba kawałek iść przez pustynię – choć oczywiście miejscowi (podobno to atrakcja wliczona w cenę biletu, ale przecież nie wypada bakszyszu nie dać, prawda?) oferują podwózkę koniem, wielbłądem, osłem, dorożką – no, co tam kto ma. Zachodni turyści korzystają. Generalnie miejscowi starają się – choć w dość leniwym stylu – by jednak ktoś został tu na dłużej: bilet jednodniowy do Petry jest drogi, fakt, ale w tej samej niemal cenie można nabyć dwu- lub i trzydniowe wejściówki (co gorąco polecam, bo jeden dzień to trochę za mało by całe ruiny obejść, w końcu Petra liczyła onegdaj 40 tysięcy mieszkańców – ale wystarczy na zrobienie zdjęcia z wielbłądem i kupno badziewnej pamiątki). A zorganizowane wycieczki z Zachodu (albo Chin) przyjeżdżają i tak tylko na jeden dzień, pozostałe dwa (bo – uwaga – przy wjeździe na teren Jordanii na czas krótszy niż 3 dni trzeba uiszczać srogą opłatę) przeznaczają na Amman albo – częściej – Wadi Rum. A potem grupa turystyczna wraca dalej zwiedzać Izrael.
Panorama o wschodzie słońca |
Saddam |
No i oczywiście nie można nigdzie nabyć alkoholu –
wszak Koran zabrania spożywać. Dobra, są dwa (tyle namierzyliśmy
w najbliższym sąsiedztwie centrum turystycznego i muzeum, choć
słyszeliśmy o jeszcze jednym) takie miejsca. Jedno – horrendalnie
drogie – to hotelowa restauracja w owym high-class (pewnie
ubarwiam) gościńcu dla inostrańców (mają tam tylko Amstel'a, w
oryginale z Amsterdamu, ale robionego w jedynym jordańskim browarze
– nieliczne inne marki, w tym "Petrę" też produkują w
tym samym miejscu; nie jestem piwoszem, ale dla mnie różniły się
głównie puszką), a drugie jest jeszcze bardziej turystyczne – i
jeszcze droższe.
Ów lokal gastronomiczny znajduje się bowiem w
jednym z dawnych nabatejskich grobowców (o tych cudownych budowlach
będzie innym razem). Cóż, zapewne dla typowego turysty jest to
wielka atrakcja, w bedekerach jest napisane, że można wypić
piwo/zjeść w grobowcu. No, rzeczywiście. Choć do mnie nie
przemawia – zresztą z tej atrakcji nie skorzystaliśmy: po
kilkudniowej w sumie tułaczce po bliskowschodnich pustyniach byliśmy
z kolegą bardzo spragnieni zmęczeni spragnieni, a grobowcowy lokal
dopiero się otwierał – i kazano nam czekać. Przekalkulowaliśmy,
i wyszło nam, że jesteśmy bardziej zmęczeni niż spragnieni, więc
rzuciliśmy tylko okiem do środka i poszliśmy w stronę miasta. Po
drodze – okazało się – mijaliśmy właśnie owo drugie –
minimalnie tańsze – miejsce (stąd wiem, że mieli tam ino
Amstel'a). Potem było też kilka jadłodajni – niestety dość
turystycznych (menu było po angielsku), choć bezalkoholowych, z
których przyszło nam skorzystać, bo samo centrum Wadi Musa było
pod tym względem dość ubogie (mówię to z niekłamanym żalem,
kocham bowiem jeść to co miejscowi – i w takich samych
warunkach).
I na koniec: Wadi Musa w tłumaczeniu na nasze to
Dolina Mojżesza. Stąd też i tytuł wpisu. Musa po arabsku to
właśnie poważany przez większość współczesnych Semitów
biblijny Mojżesz, prorok, wódz, reformator religijny (twórca
monoteistycznego, choć hipotetycznego w sumie, mozaizmu, którego
odłamami są judaizm, chrześcijaństwo, karaimizm oraz islam,
babizm, bahaizm i kilka innych religii; w związku z wprowadzeniem
monoteizmu w miejsce monolatrii niektórzy zwolennicy teorii
spiskowych łączą postać Mojżesza z faraonem Amenhotepem IV
Echnatonem, który swego czasu narobił był w Egipcie niezłego
bajzlu i który był ojcem Tutenchamona). W okolicy mógł znajdować
się też jeden z wielu domniemanych grobów Mojżesza (oraz jeden z
domniemanych grobów Aarona, mojżeszowego brata – ale ten to już
na pewno prawdziwy). Wódz Izraelitów – o czym każdy
chrześcijanin czy żyd wie – nie wszedł do Palestyny. Zobaczył
Ziemię Obiecaną z pobliskiej góry (Dżabal Musa – Góra Mojżesza
– to dość popularna nazwa na Bliskim Wschodzie; najbardziej znana znajduje się bodajże na Synaju, ale w okolicy Wadi Musa też chyba jest jedna;
na pewno jest Dżabal Harun – Góra Aarona), umarł i został
pochowany poza Palestyną. Choć do dziś nie wiadomo gdzie – to
znaczy: wiadomo, ale jeśli wszystkie wersje byłyby prawdziwe to
albo pochowano go w kilku częściach, albo było ich wielu.
Sam
Mojżesz raczej Petry nie widział – miasto powstało dobre tysiąc
lat po czasach Wyjścia z Egiptu – choć mógł przecież przebywać
w okolicy. Jest to informacja nieweryfikowalna. A co do grobów –
Petra, oprócz tego, że była stolicą królestwa jest też jedną z
najdziwniejszych nekropolii na Świecie.
Wpis nie zawierał lokowania produktów. Za frajer pokazałem te marki. Cóż, nie mam zmysłu handlowca.
A o Petrze sensu stricte będzie już w maju.
Przegląd jordańskich piw |
Nabatejski grobowiec |
Przytulne loże. W niszach po ciałach. |
Okoliczne góry |
Dolina Mojżesza - tam gdzie woda, tam życie na Bliskim Wschodzie |
Wpis nie zawierał lokowania produktów. Za frajer pokazałem te marki. Cóż, nie mam zmysłu handlowca.
A o Petrze sensu stricte będzie już w maju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz