Tłumacz

31 maja 2024

Obserwatorium na pustkowiu cz. 1

    Do tej pory opisując na blogu antyczne ruiny na pacyficznym (no, jakby było jakieś inne) wybrzeżu Peru skupiałem prawie wyłącznie się na miejscach – nawet jeśli miej znanych, jak piramidy w Limie – o których ktoś kiedyś (chociażby Teoretycy Starożytnej Astronautyki, ech) opowiadał: Nazca, Paracas, Dolina Pisco, Chan Chan, Moche, Caral... Nic, tylko piramidy i ruiny na pustyni (i szczęśliwy brak spotkania z wężem koralowym, jednym z najgroźniejszych na Ziemi), dlatego poprzedni wpis był o oceanicznych surferach. Liczę jednak, że W. Sz. Czytelnik się nie znudził, i wytrzyma jeszcze jedną opowieść o pustynnych ruinach, tym razem znanych chyba tylko miejscowym i ekspertom UNESCO – obiekt ten, obserwatorium solarne Chankillo (czyta się przez "l", nie przez "j"), wciągnięty bowiem został na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości.
Prekolumbijskie obserwatorium słoneczne
    Podczas wędrówki po Paragwaju wspominałem, że ruiny redukcji misyjnych Jesus de Tavarangue i Santissima Trinidad są pono najrzadziej odwiedzanymi obiektami z tej listy. Możliwe, bardzo możliwe. Ale po wizycie tutaj, w Chankillo (czy też w Casmie, bo tak zwie się pobliskie miasteczko) śmiem twierdzić inaczej – to tu nikt nie przyjeżdża.
Ruiny jezuickiej redukcji w Paragwaju
    Już sama Casma jest totalnie sennym miasteczku, niezwykle – jak to pustynne osiedla – parchatym. Skoro zaś w okolicy są ruiny, oczywistym jest, że leży nad rzeką, w porze suchej oczywiście wyschniętą. Nad kamiennym korytem zbudowano ostatnio nowy most, ale trzeba przyznać, że wielkiego ruchu to tu nie ma – może dlatego wyasfaltowane są tylko główne ulice. Obie.
Jedna z głównych ulic w Casmie
    Dostać się tu także nie jest łatwo. Dalekobieżne autobusy nie zatrzymują się wcale, a collectivos czy zbiorczymi taksówkami owszem, dotrzeć można, ale z licznymi przesiadkami. Podróżowanie po peruwiańskim wybrzeżu przypomina więc owe żabie skoki generała MacArthura, tak skutecznie stosowane w czasie walk na Pacyfiku w czasie II Wojny Światowej. Niewielu turystów chce – i umie – tak się poruszać. Traci się na to sporo czasu, ale przynajmniej pozwiedzać można prowincję. Na przykład Chimbote, centrum peruwiańskiego przetwórstwa rybnego. Wspaniałe widoki zachodzącego Słońca okraszone są tam charakterystycznym fetorem.

Wizualnie wspaniały zachód w Chimbote
    Ale wróćmy już do Casmy. Jak dostać się z niej do obserwatorium w Chankillo? No, trudno. Biur turystycznych jakoś nie znalazłem, informacja turystyczna właściwie nie istnieje – można pytać, najlepiej mundurowych, wszyscy uprzejmi, ale informację trzeba, jak to u Latynosów, przepuszczać przez sito. Ale trzeba się starać, i kpem jest ten, któren się nie stara (jak jest w piosence). Niemiłosierny upał poszukiwaniom nie pomagał, ale zdarzały się jaśniejsze momenty.

U nas lody reklamował pingwinek Pik Pok
    Na szczęście syberyjskie lody okazały się być neutralne, bo publiczna toaleta na centralnym dworcu (miejscu, skąd odjeżdżały niektóre – bo nie wszystkie – marszrutki) w Casmie jest... Jest. I na tym zakończmy. Na szczęście udzielono mi informacji, że do zabytkowych ruin dojadę tylko mototaksówką. Ha. O tym środku lokomocji wspominałem już nie raz i nie dwa (i pewnie jeszcze będzie), tu w Casmie również było ich co nie miara, zrzeszonych w korporacje, a baza większości z nich znajdowała się przy głównej drodze przelotowej przez miasteczko. Ja z kolei byłem jedynym Gringo w okolicy, więc mototaksiarze koniecznie chcieli na mnie zarobić. Trochę za dużo jak na mój gust, więc poszukiwania transportu trwały i trwały.
    W końcu jednak znalazłem – nieco dalej – tańszą mototaksówkę. Dużo tańszą. Podejrzanie dużo tańszą.
    - Na ruiny? - upewniłem się.
    - A jakże.
    - Na ruiny obserwatorium Chankilo, to na liście UNESCO?
    - Pewnie!
    Otóż nie. Pojechaliśmy całkiem gdzie indziej. Trudno. Obsobaczyłem Latynosa, ale skoro już przyjechałem... Faktycznie, zawiózł mnie na ruiny. Cerro Sechin.
    Było to miejsce gdzie lud, który zbudował poszukiwane przeze mnie obserwatorium słoneczne odprawiał swoje – jak brzmiały tytuły w sali ekspozycyjnej niewielkiego muzeum – rytuały życia i śmierci. Znaczy się, gdzie składano krwawe ofiary z ludzi. Ot, taka specyfika kultur pacyficznego wybrzeża. Ta tutaj istniała mniej więcej w tym samym czasie, w którym trwała epoka hellenistyczna. A Cerro Sechin? Ot, ruiny jak ruiny – kamienne jak Caral, nie jak gliniane Moche czy Chan Chan. I urocze – więc mimo wszystko byłem zadowolony.

Cerro Sechin
    Olbrzymie kamienie pokryte są bowiem petroglifami wysokiej klasy (szkoda, że twórcy komiksów nie znają tego miejsca – bo to wspaniała inspiracja jest; moim zdaniem), przedstawiających punkowych irokezów, kozaków dońskich, dżinów (tu Teoretycy Starożytnej Astronautyki, czym możemy pomóc?) czy sceny składania krwawych ofiar z ludzi. Serendypnie, normalnie.

Petroglify w Cerro Sechin
Kozak, dżin czy Starożytny Kosmita?
   
Kiedy wróciliśmy do Casmy (a moje naburmuszenie minęło) pan mototaksówkarz przeprosił za zaistniałą sytuację i poprosił, byśmy się jednak w zgodzie rozstali. Chyba przemyślał, że nie ma co Białasów płoszyć – bo jak nie zaczną przyjeżdżać i zostawiać pieniędzy to dalej będzie tu bieda.
    Tak więc – moje poszukiwania transportu trwały. I zostały w końcu nagrodzone sukcesem. Niedaleko urzędu gminy (czy tam czegoś takiego) bazę miała jeszcze jedna korporacja mototaksówkowa. Tam zapytałem.
    - Chciałbym do Chankillo – powiedziałem.
    - Ja tam nie pojadę – odparł kierowca – Ale zawołam kolegę.
 Drugi mototaksówkarz pomyślał, podumał.
    - Treces Torres? - zapytał – Trzynaście Wież, Trzynaście Kamieni – a widząc niepewność na mojej twarzy dodał – Obserwatorium.
    - Obserwatorium – potwierdziłem.
    Chwilę ponegocjowaliśmy, i ruszyliśmy. Kierowca miał na imię Julio, i naprawdę mądrze mu z oczu patrzyło. Rychło okazało się, że do ruin wiodą dwie drogi. Można było przyjechać od strony Panamericany lub od wioski Chankillo. Cóż. Mototaksówka na autostradę (no, powiedzmy) wjechać nie mogła, zresztą trzeba byłoby jechać hen, hen, daleko i zawrócić, bo zjazd był tylko od strony Limy; ktoś nastawiał betonowych płyt, i jadąc od północy skręcić się nie zwyczajnie nie dało. Zostawała więc wioska. Do której wiodła polna droga. A z której... Z której właściwie nic już nie wiodło, bo zaczynały się wydmy, pośród których ukryte było szukane obserwatorium.
Panorama pustyni
Obserwatorium w Chankillo
    Mototaksówka na wąskich kółkach i piasek. Plus ja jako ładunek. Co mogło pójść nie tak?
Mototaksówka na tle jadłoszynów

24 maja 2024

Peruwiańscy surferzy

    Pisząc o Chan Chan czy Moche wstyd nie wspomnieć o starożytnych żeglarzach – i wcale nie o Lionela Cassona i jego działo chodzi (wszak skupia się ono na Śródziemiomorzu). Dlaczego? Otóż nadpacyficzne prekolumbijskie kultury zostawiły po sobie setki wzmianek o żeglowaniu po Pacyfiku, a w okolicach Trujillo tradycja ta, prekolumbijskich marynarzy, wciąż jest żywa.
    Te wzmianki to oczywiście liczne fragmenty glinianych skorup, pokazujących zdobywców Pacyfiku.

Prekolumbijski żeglarz
    O inne dowody trudno – wszak nie znamy żadnych prekolumbijskich dokumentów (nie tylko z braku pisma), no chyba, że za takie uznamy właśnie ceramiczne figurki. Wydają się mało wiarygodne, ale wystarczyły by Thor Heyerdal, norweski podróżnik, zbudował tratwę z drzewa balsy (niezwykle lekkie tropikalne drzewo, zdaje się, że widziałem je gdzieś w Amazonii, ale pewności nie mam; na pewno widziałem rzeczne pływające domy na balach z balsy zbudowane) i przepłynął Pacyfik, udowadniając niejako, że w Starożytności było to możliwe, i mity mieszkańców Rapa Nui, Wyspy Wielkanocnej, o zasiedleniu jej przez przybyszów z Ameryki mogą zawierać ziarnka prawdy. Na takich tratwach z dzisiejszego Chile przypłynąć mieli biali, brodaci i rudowłosi ludzie, w Andach zwani wirakoczami – od boga Viracochy, właśnie jasnoskórego rudobrodego nauczyciela tamtejszych Indian. Wyjaśniając jedne legendy Heyerdal stworzył następne, ale położył podwaliny pod nowy dział archeologii – archeologię doświadczalną.

Titicaca - postulowany przystanek wirakoczów
    Był też zwolennikiem teorii dyfuzjonistycznych, w myśl których dawne cywilizacje swobodnie się kontaktowały między sobą wymieniając odkryciami – stąd pomiędzy Starym i Nowym Światem jest zastanawiająco dużo analogii. Moim zdaniem wynika to z podobieństwa ludzi na całej kuli ziemskiej, ale nie mogę przedstawić konkretnych dowodów. Thor Heyerdal za to nie dość, że przepłynął Pacyfik na tratwie z balsy, to jeszcze pokonał Atlantyk na trzcinowej łodzi (dopłynąć do Indii z Iraku na takiejż łodzi nie zdołał, lecz z przyczyn politycznych). Zresztą polecam muzeum badacza – raczej to na Teneryfie niż w Oslo (chociaż jak już ktoś tam będzie to warto zajrzeć na Bygdøy; zwłaszcza, że obok Muzeum Kon-Tiki, tej tratwy z balsy Heyerdala, jest muzeum statku Fram (pływał na nim m.in Nansen i Amudsen) i przecudowne Muzeum Łodzi Wikingów z trzema prawdziwymi drakkarami wydobytymi z grobów pogańskich władców Skandynawii).

Autor - po prawej - w Oslo przed Muzeum Kon-Tiki (foto: P. Strzelczyk)
    Ad rem jednak. Szykując się do przeprawy przez Pacyfik Heyerdal zlekceważył skorupy przedstawiające Indian żeglujących na trzcinowych łodziach. Wcale się nie dziwię – tratwa zdaje się być bezpieczniejsza i większa. W Huanchaco norweski odkrywca mógł za to na własne oczy przekonać się, że te trzcinowe, jednoosobowe łódki nadal są w użyciu. Zresztą ja też je widziałem.

Rybackie łodzie z trzciny w Huanchaco
    Rychło okazało się, że ten typ statku (tak trzeba napisać – po Nilu w Starożytności pływały jednostki na których mieściło się i kilkanaście osób) występuje nie tylko na pacyficznym wybrzeżu Peru. Właściwie to można spotkać je w Mezopotamii, Egipcie, na Jeziorze Czad, na Titicaca i – the last but not the least – na Wyspie Wielkanocnej. Wszędzie tam, gdzie występuje cibora papirusowa albo totora.

Zbiory totory na Titicaca
    Ba, na Titicaca z tej rośliny tworzy się pływające wyspy. Fakt, że dziś raczej dla turystów, ale zawsze.

Pływające wyspy Uros na Titicaca
    Śledząc występowanie tych papirusowych łodzi (didaskalia: wiem, że użyłem określenia "trzcinowa", ale technicznie cibora nie jest trawą jak trzcina; tak tekst jest jednak bardziej zrozumiały) Thor Heyerdal sugeruje, że ich występowanie, zwłaszcza w Nowym Świecie, wyznacza szlak owych rudowłosych brodaczy o jasnej skórze i oczach, wirakoczów. Mieliby oni być spokrewnieni z północnoafrykańskimi Berberami, przed najazdem arabskim często mających jasną cerę i czerwone włosy (postulowana kromaniońska odmiana człowieka, czwarta, obok białej, żółtej i czarnej) i kanaryjskimi Guanczami. Na trzcinowych łodziach przedostać się mieli do Mezoameryki (olmeckie głowy o negroidalnych rysach i podania o Pierzastym Wężu i jego bladoskórych pomocnikach), stamtąd do Ameryki Południowej i w Andy (rudobrody bóg Viracocha) a finalnie na Rapa Nui (długousi i posągi o pociągłych, brodatych twarzach i "czapkach" z czerwonego kamienia, czyli fryzurach w koczek).
Huanchaco
    Cóż, to dość poszlakowa teoria. Fakty są takie, że w różnych miejscach Świata, w różnym okresie, budowano łodzie z trzciny. W okolicach Trujillo buduje się je nadal – wykorzystuje się je do połowu ryb oraz – przynajmniej według tamtejszych podań – surfowania. Na niewielkich jednostkach siadano najczęściej na klęczkach – i zawsze można było wstać i skakać po potężnych pacyficznych falach.
Czyżby stocznia?
    Miejscowi zresztą kultywują tą tradycję – w Huanchaco jest sporo szkół surfingu, a z miasteczka pochodzi jeden z Mistrzów Świata w tej dyscyplinie. Swoją drogą na surferów można natknąć się na całym peruwiańskim wybrzeżu: Paracas, Barranca, Cerro Azul, Zorritos, także w Limie. Ot, odpowiednie fale, a może i tysiącletnie tradycje (dobre warunki dla surferów są też na Wyspach Kanaryjskich, ale Guanczowie nie mieli papirusu...).

Pomnik prekolumbijskich surferów
    Tylko – taka prośba – nie mówcie na Hawajach, że surfing pochodzi z Peru. Na tych wyspach takie stwierdzenie równa się obrazie majestatu: nawet najmniejszy Hawajczyk wie, że sport ten narodził się u wybrzeży ich archipelagu.
Pacyfik w Limie

17 maja 2024

Prekolumbijskie pismo

    Jakiś czas temu – może i odległy – opisywałem na blogu spotkanie z Jamelem, przewodnikiem z Cuzco oraz miejsca z nim odwiedzone. Wspominałem także, że w rozmowie o Coricanchy i Inkach zarzekał się dawni władcy Tahuantinsuyu mieli swój sekretny język inny od runa simi, keczua, głównego języka ich poddanych. Do tego – dowodził na podstawie mglistych zapisków z czasów konkwisty – język ten, qhapac simi (w tłumaczeniu "mowa panów"; runa simi to "mowa ludu"), miał posiadać także własne pismo.

Coricancha dzisiaj
    Oficjalnie nie odkryto w Ameryce Południowej pełnowartościowego pisma, i za jedyny system notacji uznaje się tajemnicze pismo węzełkowe, kipu, do dziś zresztą nieodczytane.
Inkaskie kipu
    Oczywiście nie był to inkaski wynalazek, wszystkie niemal wcześniejsze kultury miały swoje sznureczki, ba, nawet w Caral, najstarszym znanym centrum cywilizacyjnym tego rejonu Ziemi także coś na kształt kipu znaleziono. Warto też dodać, że żadnego z kipu dotychczas sensownie nie odczytano.
    Nie zachowało się ich też tak wiele (na przykład to znalezione w zamku Dunajec też gdzieś wsiąkło) – kipu było niszczone nie tylko przez Hiszpanów, ale i przez Inków – tworząc swoje Tahuantinsuyu andyjscy górale prowadzili planową politykę ujednolicania (inikizacji? Keczuaizacji?) podbitych ludów – czyli między innymi niszczono obce kipu, mające jakoby być historycznymi zapiskami owych plemion. Faktem jest, że Inkowie zachowywali się bardzo socjalistycznie, ale czy rzeczywiście węzełki na sznureczkach mogły zawierać rzeczywiste historyczne informacje – nie wiem. Nie wydaje mi się. Ale kipu nigdy nie odczytano, więc wszystko jest możliwe.
Klasztor dominikański na murach Coricanchy
    Co zaś się tyczy rzekomego pisma inkaskiej elity – tu także brak dowodów. Złote płyty Coricanchy na których miały znajdować się symbole przepadły. A kopia inkaskiej kosmogonii przerysowana z jednej z kronik (inkaskiego potomka, don Juana de Santa Cruz Pachacuti Yamacui) i zdobiąca dziś pozostałości tej najważniejszej w Tahuantinsuyu świątyni jest, obiektywnie mówiąc, niezbyt pomocna.
Rekonstrukcja ozdób Coricanchy
    Ale nie jestem w Cuzco, tylko w Moche koło Trujillo i zwiedzam eponimiczne (no, chyba, że ktoś zamiast Moche mówi Mochica; zmiana nazwy czysto techniczna) stanowisko archeologiczne tej dużo starszej, bo istniejącej na pacyficznym wybrzeżu mniej więcej od I wieku AC do VIII AD, niż inkaska kultury.
Stanowisko archeologiczne Moche
    Jak wspominałem, Piramida Księżyca budowana była, zgodnie z miejscowymi standardami, jedna na drugiej, z cegieł adobe. I to właśnie te cegłówki zwróciły moją uwagę. No, będąc szczerym najpierw zainteresowały archeologów. Ozdobione są bowiem symbolami – podejrzewa się, że to puncmarki, oznaczające grupę społeczną, rejon, może warsztat, które to wykonały ową cegłę.
Znaki na cegłach w Piramidzie Księżyca
    Swoją drogą w Starożytnym Egipcie w taki sposób oznaczano kamienie budujące piramidy – może po to, żeby w razie czego, gdyby kamień był zły i podwozie też było złe rzucić partaczy krokodylom na pożarcie; lub żeby ocenić wydajność danego twórcy. Możliwe, że tu było to robione w podobnym celu – chodzi oczywiście o wydajność pracy, w Ameryce Południowej nie ma bowiem krokodyli, a kajmany i aligatory w okresowych nierzadko rzekach wybrzeża pacyficznego nie występują – przynajmniej współcześnie.
Znaki Mochica
    Czy takie symbole mogły być jakimś południowoamerykańskim protopismem? Możliwe. Na całym Świecie istnieją – i istniały – różnorakie systemy notacji, choć oczywiście nie można wyciągać zbyt pochopnych wniosków: jeśli coś jest podobne, wcale nie musi być tym samym. W przeciwnym razie to magia sympatyczna, a nie nauka.
Nieodczytany Dysk z Fajstos z minojskiej Krety
    Niemniej w jednym z niedalekich stanowisk archeologicznych kultury Moche (El Brujo, niedaleko miejscowości Cartavio, słynnej z, jeśli mnie pamięć nie myli, pierwszej w Peru fabryki rumu; marka cartavio jest niezwykle popularna) odnaleziono znaki uważane przez archeologów za zapis cyfr. A stąd przecież tylko krok do prawdziwego pisma – krok spory, ale nie niemożliwy do pokonania.
    Nawet jednak jeśli został on w Ameryce Południowej wykonany to zapewne pismo nie było powszechne. Mogły posługiwać się nimi tylko elity (jak w wypadku postulowanej puquiny, języka inkaskiej arystokracji) albo kapłani – a sama umiejętność utracona w wyniku polityki kulturowej Inków (to moja teoria – ale skoro Tahuantinsuyu było bardzo socjalistyczne to ekstrapoluję nań działalność marksistów w Starym Świecie; możliwe, że robię to bezpodstawnie). Albo zwyczajnie – sama zanikła, bo okazała się (choć nie mogę sobie tego wyobrazić) nieprzydatna – tak jak koło, zapomniane z powodu braku odpowiednich zwierząt pociągowych i dróg.

Inkaska droga, niezdatna do ruchu kołowego

    Czy więc w Ameryce Południowej przed Kolumbem powstało pismo inne niż kipu tego jeszcze nie wiadomo – możliwe, że nigdy się nie dowiemy. Ale problem ten pokazuje tylko ile tam jeszcze jest do znalezienia. I nie wiadomo – znowu – czy zdąży się odnaleźć. Nie dość, że rozwój Ameryki Południowej, i permanentny wyż demograficzny, powoduje zajmowanie przez miasta, pola i fabryki coraz to nowych terenów, to jeszcze rabunek ukrytych w ziemi skarbów przeszłości jest jeszcze większy niż łapówkarstwo w Unii E***pejskiej...

Rozkopane przez huaceros inkaskie groby

13 maja 2024

Klimat i krwawe ofiary cz. 2

    O klimacie było – a gdzie tytułowe krwawe ofiary? Spokojnie: zaraz się pojawią. Kilka lat temu w Chan Chan znaleziono 300 ciał dzieci zabitych złożonych w ofierze w zbożnym celu przez miejscowych kapłanów. Chodziło oczywiście o sprowadzenie El Niño i życiodajnego deszczu. Miejscowym, podbijanym przez Inków napastnicy musieli wydawać się prawdziwymi barbarzyńcami i bezbożnikami – nie składali bowiem regularnych krwawych hekatomb bogom Niebios.
Chan Chan
    Znaczy, owszem, czasem coś tam złożyli, wszak andyjscy bogowie, podobnie jak ci z wybrzeża, także byli ambiwalentni, opisywałem przecież casus Juanity z Arequipy, ale było to działanie ekstremalne. Nie zaś codzienna nieraz praktyka.

Okolice Arequipy i wulkany, miejsca składania ofiar
    Po drugiej stronie Trujillo, w Moche, znajdują się starsze od Chan Chan ruiny należące do kultury – nomen omen – Moche (dlatego niektórzy zwą ją Mochica). Wspaniała piramida-huaca także zbudowana jest z adobe, ale ponieważ stanowisko archeologiczne nie jest tak rozległe jak Chan Chan, można ją było przykryć w całości dachem.
    - Nie boimy się El Niño i zniszczeń – uśmiechnął się przewodnik – Mamy dach. Ale faktycznie, tu jak pada, to pada mocno. W zeszłym roku w Trujillo w dwie godziny prawie metr wody napadało.

Piramida Księżyca w Moche
    Największą atrakcją Piramidy Księżyca jest olbrzymi wielobarwny fryz przedstawiający bogów, potwory, kapłanów – i olbrzymią procesję związanych i odurzonych narkotykami (albo chichą – jeśli nie pochodzi z Caral, to na pewno używano jej tutaj; ba, najsmaczniejszą, chicha de yoca, właśnie w Moche piłem) ludzi, zapewne jeńców.

Barwny fryz w Piramidzie Księżyca
    Dokąd ich prowadzono? To trzeba wejść na szczyt piramidy. Znajduje się tu platforma, na której kapłani ludu Moche roztrzaskiwali maczugami czaszki ofiarników, a krew bryzgała na okoliczne kamienie. Lud Chan Chan rozcinał ofiarom brzuchy, podobnie jak czynili Caralowie. Krew musiała bryzgać – to było najważniejsze.

Piramida Księżyca - kamień w centrum był miejscem z którego zrzucano zwłoki ofiar
    Zanim jednak o tym, dlaczego, jeszcze jeden akapicik: otóż piramidy w Moche budowano jak w Caral (i Chan Chan): jedna na drugiej. Badając kolejne pięknie malowane sale (audiencyjne? Świątynne?) na szczycie huaki można zauważyć, że zdobiono je wyjątkowo konserwatywnie – musiało mieć to głęboki religijny sens. Zresztą to nie jedyna tajemnica Moche, ale o niej będzie w następnym wpisie. Teraz krew.

Kolejne świątynie w Piramidzie Księżyca w Moche
    Dlaczego dawni klimatyści kapłani składali krwawe ofiary? Mam pewną teorię, ale nie jestem ani antropologiem kultury ani etnologiem czy etnografem (czy kto tam się czymś takim zajmuje), więc proszę nie brać jej jakoś do siebie – choć uważam, że ma ona jak najbardziej sens. Związana jest z magią sympatyczną, ambiwalentnym charakterem lokalnych bóstw i obserwacjami przyrody. A także z fenomenem El Niño.

Miejsce krwawych obrzędów
    Najpierw obserwacja przyrody: jak się nie da ziemi wody, to nic na niej nie wyrośnie. Z kolei jeśli upuści się z człowieka krew – przestanie żyć.
    Teraz magia sympatyczna: skoro brak wody sprawia, że życia nie ma i brak krwi takoż to czyni, znaczy się, że substancje te są ze sobą semantycznie powiązane (są odpowiedzialne za płodność, clue życia).
    Ambiwalentni bogowie zaś, działający na zasadzie "uczyń bo ja uczyniłem" to stary i powszechny koncept nie tylko w religiach pierwotnych. Tu w Ameryce Południowej nadal zresztą się w to wierzy.

El Tijo z Potosi i ofiary mu składane
    I teraz sedno sprawy – żyjesz w środowisku, gdzie woda dostarczana jest tylko przez niezbyt rwącą rzekę i pojawiający się raz na kilka lat deszcz. Im bardziej się rozwijasz, tym istotniejszy jest ów nieregularny opad – wody zwyczajnie zaczyna brakować. Teraz wystarczy tylko połączyć kropki: jeśli oddamy ziemi płyn dający życie, czyli krew, to skłonimy bogów, by skropili ją własnym dającym życie płynem, deszczem. By zapłodnili. Zobaczcie, o bogowie nieba, i spuśćcie wody z nieba!

Sprzedawcy chichy; naczynia wzorowane na ceramice Moche
    Moim zdaniem brzmi logicznie, nawet jak ostatnie zdanie wypowiadamy głosem króla Juliana z Pingwinów z Madagaskaru. Zwłaszcza, że wspominane przeze mnie tajemnicze areny w Caral rzeczywiście mogły służyć także do wyginania śmiało ciała (sądząc z kształtów naczyń do picia chichy wyginanie śmiało ciała nie musiało dotyczyć li tylko tańca).

Tajemnicza arena w Caral
    Inkowie nie potrzebowali takich zabiegów, więc nie zajmowali się wytaczaniem krwi ze swoich ofiar. Ot, kwestia klimatu w jakim się żyje. A co do średniego stanu pogody, to dla wyżej wymienionych antropologów kultury, kulturoznawców, etnologów czy innych baśniowych stworzeń etnografów mam pytanie na jakie ja nie jestem w stanie odpowiedzieć. Pochodzi ona z naszego podwórka, kiedy w dobie sprzyjającego klimatu te kilka tysięcy lat temu na Kujawach powstała megalityczna cywilizacja zwana kulturą pucharów lejkowatych. Otóż badając ich grobowce, kopce kujawskie, okazało się, że ich wewnętrzna struktura jest dziwnie zróżnicowana. Ok, stawiano je na zaoranym i zasianym polu – to potrafię sobie wytłumaczyć znając casus greckiego Adonisa, w komorach grobowych leżały naczynia z wywarem z maku – usypiającym i odurzającym, więc ma to sens, ale czemu fragment kopca budowano z torfu? Nie mam pojęcia.

Model kopca kujawskiego
    Bardzo będę wdzięczny za jakiekolwiek teorie. A tymczasem na blogu jeszcze przez chwilę będziemy w rejonie Trujillo.
Trujillo

10 maja 2024

Klimat i krwawe ofiary cz. 1

    Od jakiegoś czasu się słyszy, że luminarze Unii E***pejskiej (i innych krajów należących do upadającej zachodniej cywilizacji) będą od swoich podsądnych obywateli żądać ofiar i wyrzeczeń w ramach – jakże to socjalistyczny slogan – "walki o lepszy klimat". Cóż, jaki ów klimat ma być, to znaczy ten o który chcą walczyć – nie wiem, nikt nie potrafi mi udzielić odpowiedzi, na pewno już takiej, która uwzględnia to, że ów nie jest czymś stałym, i zawsze się zmienia. Szybciej lub wolniej.
    Zmiany klimatu są bowiem czymś normalnym i każdy negujący je jest równie zatwardziałą kognitywną immakulatą jak rzeczeni eurosocjaliści (bądź szerzej, socjaliści). Warto też zaznaczyć, że cała historia cywilizacji to ciąg potyczek ze zmieniającymi się warunkami przyrodniczymi oraz kolejnych wynalazków mających Człowiekowi umożliwić dalszy rozwój. I co by ktoś nie mówił, nadal nad naturą nie panujemy mimo tych kilku tysięcy lat czynienia sobie Ziemi poddaną. Najbardziej widać to w miejscach, w których cywilizacje powstawały w otoczeniu niesprzyjających warunków. Na przykład w dolinach rzek pustynnego pacyficznego wybrzeża Peru.

Kolonialne Trujillo
    I właśnie w tych rejonach Ziemi akurat przebywałem – krainie dziesiątek małych Nilów, ojczyzn wielu kultur i cywilizacji. Jedne z najciekawszych powstały w okolicach Trujillo, nie tego hiszpańskiego oczywiście. Miasto posiada kolonialną starówkę (czynione są próby wpisania jej na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale nie wiem czy to się uda: w porównaniu z Cuencą, Cuzco czy Arequipą – nawet Limą – wygląda tak sobie) i pełno preinkaskich ruin.

Chan Chan
    W tym i już docenione przez UNESCO Chan Chan – olbrzymie stanowisko archeologiczne w miejscu stolicy Królestwa Chimu, które zastąpiło wcześniejszą kulturę Moche. Historia Chimu skończyła się podbojem przez Inków w XIV wieku. Wsiadłem w collectivo i ruszyłem panamericaną w stronę nadmorskiego kurortu Huanchaco (słynnego z papirusowych łodzi i surferów) – po drodze mijając właśnie Chan Chan. Był ranek, muzeum i wykopaliska były zamknięte, ale gros budowli zrobionych z cegły mułowej (czyli adobe) było ogólnie dostępnych. W tym i mury większości An-ów
(ciekawe, że słowo an/han po turecku to karawanseraj, też często też warowny), pałaców (a po ich śmierci sanktuariów) miejscowych władców. Oraz piramid.
Stanowisko archeologiczne Chan Chan
    Jako, że tereny te są ogólnodostępne, w dużej mierze bywają zaśmiecone. I rozjeżdżone, rowerami na przykład, rzecz nieczęsta w Peru. Pisałem zresztą o tym przy okazji wizyty w limańskim Mateo Salado – ze świadomością miejscowych na temat skarbów własnej przeszłości różnie bywa. Szedłem więc o poranku przez gargantuicznej powierzchni dawne miasto (oczywiście, z racji tego, że pałace budowano po kolei nigdy nie miało ono maksymalnego rozmiaru) i dumałem nad przemijalnością Świata, niczym jakieś skrzyżowanie perypatetyka i Villona.

Erozja wodna
    Gdzieniegdzie pośród zerodowanych ruin wyrastały obiekty zrekonstruowane (nieraz właściwie zbudowane na nowo) oraz charakterystyczne jadłoszynowe zagajniki.

Jadłoszynowy las, miejsce występowania m.in węża koralowego
    W końcu dotarłem do podnóży piramidy zwanej Huaca Toledo. Imponująca ta budowla w czasach kolonialnych została rozkopana – legenda głosiła, że znajdowało się tam złoto. Skarbów nie znaleziono, ale działalność dawnych huaceros sprawiła, że archeolodzy mogli zajrzeć bezkarnie do środka budowli. Także po renowacji wykop dzielący budowlę na pół pozostał. Podle piramidy znajdowała się też ścieżka dydaktyczna, z której można było się dowiedzieć jak rozróżnić występującego tu śmiertelnie jadowitego węża koralowego od gatunków pod niego się podszywających. Czytając te tablice informacyjne mimowolnie spojrzałem na moje bose, obute tylko w sandały stopy. Kiedy szedłem w stronę właśnie otwieranego muzeum kroki stawiałem już dosyć staranniej.

Huaca Toledo
    W muzeum oprócz nielicznych zabytków spotkałem też szkolną wycieczkę – Peru sporo robi by zaszczepić w swoich obywatelach szacunek do własnej przeszłości – oraz otrzymałem (podejrzewam, że to kwestia bladej twarzy) album obrazujący historię renowacji wciąż niszczejących zabytków Chan Chan. A także sposoby renowacji tych nietrwałych struktur.
    - Na oryginalne mury nakładamy warstwę nieprzepuszczalną, a dopiero na to kładziemy zrekonstruowane fragmenty – tłumaczył mi pracownik stanowiska – Wtedy jeśli się zniszczą, można je odnowić, a oryginalne fragmenty są chronione.

Pieczołowicie odtwarzane ozdoby Chan Chan
    Nik An, jeden z pałaców-sanktuariów został właśnie tak odnowiony. Przyznaję, bardzo efektownie. Wkraczając doń człowiek czuje się jak w Starożytnym Egipcie – może to przez pustynię i brak łuków w budowlach, tyle, że materiał jest całkiem inny.

Wejście do Nik An
    Sam kompleks zawiera w sobie oprócz pałacu także olbrzymi plac oraz basen, będący rezerwuarem wody – kiedyś zawsze pełnym. Dziś, w porze suchej także jest jeszcze oazą zieleni w tym pustynnym miejscu, co pokazuje jaką wielką wartość ma tu ten płyn. Całość kompleksu otoczona jest zrekonstruowanym kilkunastometrowej wysokości murem.

Rezerwuar w Nik An
    Z drugiej strony to właśnie woda odpowiedzialna jest za niszczenie Chan Chan – zbudowanego przecież z suszonej na słońcu adobe. A konkretniej – deszcze. Co kilka lat na tych terenach pojawia się fenomen El Niño, w wyniku którego na niegościnne pustynne tereny spadają ulewne deszcze. Współcześni archeologowie – czasem potomkowie dawnych budowniczych Królestwa Chimu – klepią zdrowaśki, by zjawisko to występowało jak najrzadziej. Ich przodkowie z kolei wiele by dali za to, by El Niño występował jak najczęściej – krótkie, spływające z Andów rzeki wybrzeża nigdy nie niosły ze sobą zbyt dużo wody, a kiedy doliny zaczęły zamieszkiwać większe ilości ludzi zaczęło zwyczajnie jej brakować. El Niño zapewniał więc po kilku latach głodu sezon urodzaju. Ponieważ jednak ówcześni mieszkańcy nie znali zdrowasiek, musieli chwytać się innych sposobów sprowadzenia deszczu. I o owych sposobach w następnej części, poniedziałkowej.

Jeden z pałacowych dziedzińców
    Teraz tak mnie zaciekawiło: czy rozkwit cywilizacji Caral-Supe i następnych mógł być skorelowany z częstością występowania zjawiska El Niño i zmianami klimatu? Interesujące pytanie.

Rzeka Supe obecnie

Najchętniej czytane

Serenissima cz. 1

     W poprzednim wpisie przy okazji Słowian i Dubrownika wspomniałem – zresztą chyba nie pierwszy raz na blogu – o Wenecji. Mieście przez...