Karawanseraj – czyli z tureckiego
"pałac dla karawan" to właściwie nic innego jak zajazd
dla podróżnych. Takie karczmy, austerie czy gospody istniały
prawdopodobnie od czasu pierwszych poważniejszych wypraw –
raczej handlowych – pomiędzy dwoma odległymi punktami. Czasem był
to efekt ludzkiej kapitalistycznej kreatywności, czasem miejsca
takie wyznaczali władcy chcący utrzymać łączność pomiędzy
poszczególnymi częściami swych rozległych włości (właściwie
wszystkie wielkie imperia tak robiły, no, może poza liczącą w dobie
rozkwitu prawie 1 mln km Rzecząpospolitą, ale jako imperium pod
wieloma względami byliśmy wyjątkowi).
|
Karczma śląska
|
Tym niemniej słowo
"karawanseraj" mocno pachnie Orientem (a powinno pachnieć
łajnem koni, mułów czy innych wielbłądów zatrzymujących się w
jego murach), choć spotkać je możemy także w Europie, głównie
na terenach będących onegdaj pod wpływem Imperium Osmańskiego.
I
tak jednym z nielicznych zachowanych zabytków Bukaresztu jest
właśnie karawanseraj Hanul Manuc (żeby było zabawniej, budynek
ten stoi niemal vis-a-vis ruin dworu Włada III Drakuli, który to z
uporem godnym lepszej sprawy tureckich żołnierzy wbijał na pal).
|
Hanul Manuc
|
Od jednego z takich miejsc postoju karawan pochodzi nawet jedna z europejskich stolic – Saraybosna to dziś Sarajewo,
stolica Bośni i Hercegowiny.
|
Panorama sarajewskiej starówki
|
Swoją drogą na współczesnym
starym mieście (Baszczarszija to dawny turecki bazar) dziś stoi dumnie turecki karawanseraj – Morica Han
(han to z tureckiego "zajazd"), obecnie wykorzystywany jako
sklep z orientalnymi pamiątkami dla nielicznych w Sarajewie
turystów, choć w XVI wieku był chwalony jako miejsce postoju przez
podróżników Świata Islamu. Miasto do tej pory jest położone
bardzo malowniczo, lecz ostatnie bałkańskie wojny zostawiły na nim
swoje piętno. Na pewno warto odwiedzić, choć niekoniecznie więcej
niż raz.
|
Morica Han
|
Również inna bałkańska stolica, Skopje, posiada
turecki karawanseraj (a nawet trzy). To odbudowany po trzęsieniu ziemi w połowie
XX-ego wieku przez polskiego architekta Stanisława Jankowskiego Suli An. Dziś co prawda mieści
się tam szkoła plastyczna, ale kiedy jeszcze służył za zajazd
mocno pachniał Orientem. Znaczy, w chłodne bałkańskie zimy konie
pocztowe czy inne środki transportu zgromadzone na parterze budynku
cały czas dogrzewały górne piętro.
|
Suli An
|
Takich fikuśnych
rozwiązań technologicznych zapewne nie potrzebowały karawanseraje w
Ajt Bin Haddu – choć biorąc pod uwagę, że noce na pustyni są chłodne niczego nie można wykluczyć.
W XIX wieku, kiedy na
dobre zaczęła szarogęsić się nowoczesność karawanseraje
straciły rację bytu i po prostu zniknęły. Te które przetrwały
robią dziś za atrakcje turystyczne – choć z czterech wymienionych w
tym wpisie tylko ten marokański dostąpił zaszczytu wpisania na
Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Toteż, choć z głębokim
żalem, porzucam postosmańskie karawanseraje z Bałkanów i wracam
do Afryki. A przynajmniej ja tak uważam, bo miejscowi, o czym
pisałem, mają na ten temat całkiem inne zapatrywania.
|
Ajt Bin Haddu
|
W każdym
razie przez wieki trasa z Marrakeszu do Afryki Subsaharyjskiej
wynosiła jakieś dwa miesiące. Pierwszą przeszkodą dla chcących
się wzbogacić kupców były góry – Atlas Wysoki. Przymiotnik ten
w nazwie pasma nie jest nadany – nomen omen – na wyrost. Potężne
to pasmo przekracza miejscami 4 tysiące metrów nad poziomem morza,
nic więc dziwnego, że dla greckich podróżników było to miejsce
w którym – nomen omen – Atlas podtrzymywał sklepienie
niebieskie. Prosty wniosek, że niedaleko musiał znajdować się
równie mityczny Ogród Hesperyd – i coś w tym jest, bo Maroko
do dziś jest sporym producentem owoców (na przykład jagodowych - mityczne jabłka nie były jagodami a szupinkami). Od nazwy
gór ukuł też Herodot nazwę jednego z berberyjskich plemion –
Atlantów. Grecki autor pisze o nich między innymi, że nienawidzą
Słońca, często mu wygrażając (wystarczy chwilę pobyć na
pustyni, żeby przytaknąć tym praktykom). Cóż, herodotowi Atlanci
raczej nie zamieszkiwali platońskiej Atlantydy, chociaż na upartego
dałoby się ich połączyć w jedną spójną teorię spiskową.
|
Atlas Wysoki
|
Ale
wracajmy do tematu. Jak wspominałem, całą zabawę z podróżowania
przez Atlas Wysoki (i dalej) popsuli Francuzi, którzy po opanowaniu
Maroka wytyczyli (i zbudowali) nową, krótszą drogę – przez
przełęcz Tizi n'Tichka.
|
Przełęcz |
Co oczywiście sprawiło, że ruch pomiędzy
północą a południem kraju znacznie się zwiększył (ach, ci
ohydni europejscy kolonizatorzy) – i tak jest to dziś, choć
oczywiście zamiast wielbłądów tą – miejscami nawet dobrą –
trasę pokonują liczne obładowane do granic wytrzymałości pojazdy
transportowe (wielbłąd nie był tak pakowny, choć nie trzeba było
weń wlewać benzyny; mało tego, dostarczał pokarmu, ubrań,
nawozu, budulca... nowoczesność, haa tfuu) i autokary (zawsze z
popękanymi szybami, efekt kamiennych odprysków nawierzchni górskich
duktów).
|
Współczesna karawana
|
|
Transport lokalny
|
Tymczasem okazało się, że wielbłądy nadal są
potrzebne, zwłaszcza bardziej na południu, na pustyni, i każdy
tamtejszy Beduin ma ich kilka, czym się chwali, z czego jest dumny.
Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy podróżowałem
rozklekotanym marokańskim autokarem – współtowarzysz okazał się
być niezwykle sympatycznym właścicielem stada wielbłądów, a
grzeczność nakazywała z zachwytem oglądać filmiki z wędrującymi
po Saharze dromaderami. Na szczęście autobus zatrzymał się – na
dłuższy popas – we współczesnym karawanseraju.
|
Towarzysz podróży
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz