Tłumacz

19 kwietnia 2022

Karawanseraj cz. 1

    Karawanseraj – czyli z tureckiego "pałac dla karawan" to właściwie nic innego jak zajazd dla podróżnych. Takie karczmy, austerie czy gospody istniały prawdopodobnie od czasu pierwszych poważniejszych wypraw – raczej handlowych – pomiędzy dwoma odległymi punktami. Czasem był to efekt ludzkiej kapitalistycznej kreatywności, czasem miejsca takie wyznaczali władcy chcący utrzymać łączność pomiędzy poszczególnymi częściami swych rozległych włości (właściwie wszystkie wielkie imperia tak robiły, no, może poza liczącą w dobie rozkwitu prawie 1 mln km Rzecząpospolitą, ale jako imperium pod wieloma względami byliśmy wyjątkowi).

Karczma śląska

    Tym niemniej słowo "karawanseraj" mocno pachnie Orientem (a powinno pachnieć łajnem koni, mułów czy innych wielbłądów zatrzymujących się w jego murach), choć spotkać je możemy także w Europie, głównie na terenach będących onegdaj pod wpływem Imperium Osmańskiego.
    I tak jednym z nielicznych zachowanych zabytków Bukaresztu jest właśnie karawanseraj Hanul Manuc (żeby było zabawniej, budynek ten stoi niemal vis-a-vis ruin dworu Włada III Drakuli, który to z uporem godnym lepszej sprawy tureckich żołnierzy wbijał na pal).

Hanul Manuc

    Od jednego z takich miejsc postoju karawan pochodzi nawet jedna z europejskich stolic – Saraybosna to dziś Sarajewo, stolica Bośni i Hercegowiny.

Panorama sarajewskiej starówki

    Swoją drogą na współczesnym starym mieście (Baszczarszija to dawny turecki bazar) dziś stoi dumnie turecki karawanseraj – Morica Han (han to z tureckiego "zajazd"), obecnie wykorzystywany jako sklep z orientalnymi pamiątkami dla nielicznych w Sarajewie turystów, choć w XVI wieku był chwalony jako miejsce postoju przez podróżników Świata Islamu. Miasto do tej pory jest położone bardzo malowniczo, lecz ostatnie bałkańskie wojny zostawiły na nim swoje piętno. Na pewno warto odwiedzić, choć niekoniecznie więcej niż raz.

Morica Han

    Również inna bałkańska stolica, Skopje, posiada turecki karawanseraj (a nawet trzy). To odbudowany po trzęsieniu ziemi w połowie XX-ego wieku przez polskiego architekta Stanisława Jankowskiego Suli An. Dziś co prawda mieści się tam szkoła plastyczna, ale kiedy jeszcze służył za zajazd mocno pachniał Orientem. Znaczy, w chłodne bałkańskie zimy konie pocztowe czy inne środki transportu zgromadzone na parterze budynku cały czas dogrzewały górne piętro.

Suli An

    Takich fikuśnych rozwiązań technologicznych zapewne nie potrzebowały karawanseraje w Ajt Bin Haddu – choć biorąc pod uwagę, że noce na pustyni są chłodne niczego nie można wykluczyć.
    W XIX wieku, kiedy na dobre zaczęła szarogęsić się nowoczesność karawanseraje straciły rację bytu i po prostu zniknęły. Te które przetrwały robią dziś za atrakcje turystyczne – choć z czterech wymienionych w tym wpisie tylko ten marokański dostąpił zaszczytu wpisania na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Toteż, choć z głębokim żalem, porzucam postosmańskie karawanseraje z Bałkanów i wracam do Afryki. A przynajmniej ja tak uważam, bo miejscowi, o czym pisałem, mają na ten temat całkiem inne zapatrywania.

Ajt Bin Haddu

    W każdym razie przez wieki trasa z Marrakeszu do Afryki Subsaharyjskiej wynosiła jakieś dwa miesiące. Pierwszą przeszkodą dla chcących się wzbogacić kupców były góry – Atlas Wysoki. Przymiotnik ten w nazwie pasma nie jest nadany – nomen omen – na wyrost. Potężne to pasmo przekracza miejscami 4 tysiące metrów nad poziomem morza, nic więc dziwnego, że dla greckich podróżników było to miejsce w którym – nomen omen – Atlas podtrzymywał sklepienie niebieskie. Prosty wniosek, że niedaleko musiał znajdować się równie mityczny Ogród Hesperyd – i coś w tym jest, bo Maroko do dziś jest sporym producentem owoców (na przykład jagodowych - mityczne jabłka nie były jagodami a szupinkami). Od nazwy gór ukuł też Herodot nazwę jednego z berberyjskich plemion – Atlantów. Grecki autor pisze o nich między innymi, że nienawidzą Słońca, często mu wygrażając (wystarczy chwilę pobyć na pustyni, żeby przytaknąć tym praktykom). Cóż, herodotowi Atlanci raczej nie zamieszkiwali platońskiej Atlantydy, chociaż na upartego dałoby się ich połączyć w jedną spójną teorię spiskową.

Atlas Wysoki

    Ale wracajmy do tematu. Jak wspominałem, całą zabawę z podróżowania przez Atlas Wysoki (i dalej) popsuli Francuzi, którzy po opanowaniu Maroka wytyczyli (i zbudowali) nową, krótszą drogę – przez przełęcz Tizi n'Tichka.

Przełęcz

    Co oczywiście sprawiło, że ruch pomiędzy północą a południem kraju znacznie się zwiększył (ach, ci ohydni europejscy kolonizatorzy) – i tak jest to dziś, choć oczywiście zamiast wielbłądów tą – miejscami nawet dobrą – trasę pokonują liczne obładowane do granic wytrzymałości pojazdy transportowe (wielbłąd nie był tak pakowny, choć nie trzeba było weń wlewać benzyny; mało tego, dostarczał pokarmu, ubrań, nawozu, budulca... nowoczesność, haa tfuu) i autokary (zawsze z popękanymi szybami, efekt kamiennych odprysków nawierzchni górskich duktów).

Współczesna karawana
Transport lokalny

   Tymczasem okazało się, że wielbłądy nadal są potrzebne, zwłaszcza bardziej na południu, na pustyni, i każdy tamtejszy Beduin ma ich kilka, czym się chwali, z czego jest dumny. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy podróżowałem rozklekotanym marokańskim autokarem – współtowarzysz okazał się być niezwykle sympatycznym właścicielem stada wielbłądów, a grzeczność nakazywała z zachwytem oglądać filmiki z wędrującymi po Saharze dromaderami. Na szczęście autobus zatrzymał się – na dłuższy popas – we współczesnym karawanseraju.

Towarzysz podróży

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Klimat i krwawe ofiary cz. 1

     Od jakiegoś czasu się słyszy, że luminarze Unii E***pejskiej (i innych krajów należących do upadającej zachodniej cywilizacji) będą od ...