Niedaleko słynnych megalitycznych –
i dopiero co wspominanych przeze mnie na blogu – murów
Sacsayhuaman (tudzież innych inkaskich i preinkaskich świątyń)
znajduje się dużo mniej znany kompleks archeologiczny
Lanlakuyoc.
Cyklopowe mury Lanlakuyoc |
Może dlatego, że trzeba odjechać kawałek dalej od
miasta, a statystyczni turyści raczej tego nie uczynią, a może też
dlatego, że pro maiori parte są ignorantami i zwiedzając jakiś
obiekt po prostu nie wiedzą na co patrzą. Do tego cyklopowych murów
Lanlakuyoc nie ma w bedekarach, a Sacsayhuaman oczywiście (i
zasłużenie) jest. A z ręką na sercu trzeba przyznać, że
megalityczne ściany w mniej znanym miejscu są po prostu dużo
krótsze i niższe (lecz choć nie znajdują się tam tak olbrzymie
głazy to konstrukcyjnie są identyczne – i równie niełatwo sobie
wyobrazić w jaki sposób je ułożono; kompleks do tego leży sporo
wyżej, więc wciągnięcie olbrzymich obrobionych głazów zdaje się
być jeszcze trudniejsze).
Sacsayhuaman i turyści |
Oprócz cyklopowych murów gros
kompleksu to skalny labirynt, mnie osobiście przypominający nasze
Błędne Skały czy inny Szczeliniec – możliwe też, że wszystkie
te formacje geologicznie są jednakie, choć tu by trzeba spytać
jakiegoś eksperta.
Prawie jak Błędne Skały |
Do tego w Lanlakuyoc na każdym niemal kroku
znać ślady działalności Starożytnych Kosmitów człowieka – i
wcale nie chodzi o zabezpieczające barierki, bo tych brak – skały
są w pewnych miejscach dość mocno poprzycinane. W niektórych
momentach ułatwia to dostęp do następnych polanek czy jaskiń, w
innych są to grobowce, jeszcze gdzieś schody, nisze ofiarne
lub całkiem nielogiczne wcięcia, możliwe, że ornamenty. Miejscowy
Indianin Jamel z którym zapuściliśmy się do tego – i nie tylko
zresztą tego – kompleksu z całą stanowczością twierdził, że
wcięcia te były grubo przedinkaskie oraz – co dlań oczywiste –
wykonane dzięki nieznanej technologii. O cięciu kamienia nie mam zbyt wielkiej wiedzy, natomiast co do datowania prac – kilkukrotnie
wspominałem, że przy dzisiejszej technologii nie da się wydatować
powstania obrobionej skały.
Po lewej jaskinia, po prawej grobowiec |
Tak więc zagłębiliśmy się w ów
skalny labirynt, dużo obszerniejszy niż bardziej znany podobny zwany Chincana Grande (leżący tuż obok Sacsayhuaman, pono połączony
podziemnymi tunelami z Qoricanchą czy innym centrum Cuzco). Chincana
Grande – taka ciekawostka – była obiektem zainteresowania
polskiej ekspedycji speleologicznej z lat 70-tych ubiegłego stulecia
(Lanlakuyoc chyba nie był, aczkolwiek mogę się mylić). Nasi
odkrywcy szukali – podobnie jak słynny tropiciel Kosmitów Erich
von Daniken – wejść do owej rzekomo tu istniejącej podziemnej
części kompleksu. Chciano sporządzić mapy miejsca oraz sprawdzić
dokąd owe tunele wiodą. Niestety, zarówno nasi, jak i
starożytnoastronautyczni srodze się zawiedli. Jeśli podziemna
część istnieje (a zapewne istnieje – przemawia za tym chociażby
budowa geologiczna miejsca) to na dzień dzisiejszy jest niedostępna:
wejścia zostały zawalone i zabezpieczone stalową kratą (podobnie jak w Lanlakuyoc, także a brak
jest zgody na użycie ciężkiego sprzętu do odgruzowania
domniemanych drzwi. Oczywiście, można wietrzyć tu spisek –
wejścia zawalono celowo bo rząd nie chce by ktoś wykradł schowane
w tunelach tajemnice Starożytnych Astronautów (czy tam inne złoto
Inków) – ale stosując brzytwę Ockhama można wysnuć
alternatywną hipotezę: Cuzco leży w obrębie pacyficznego
pierścienia ognia i ruchy tektoniczne są tu nad wyraz częste,
tunele mogły się zawalić i są niestabilne, zaś wjazd ciężkiego
sprzętu doprowadziłby do zniszczenia cennego stanowiska
archeologicznego. Erich von Daniken ograniczył się więc tylko do
niewielkiej jeremiady w jednej ze swoich książek, nasi speleolodzy
zrobili mapę nadziemnej – tej, którą dało się spenetrować -
części kompleksu. Ot, taka różnica.
W każdym razie miejsce
okazało się być całkiem przyjemne (choć osobiście myślałem,
że jest nieco rozleglejsze) – i niestety dla osób o moich
gabarytach ciężkie do całościowego spenetrowania. Zagadkowy stół
ofiarny – wyciosany sześcian w niewielkiej jaskini mogłem
zobaczyć tylko przez niewielką dziurę (ekwilibrystycznych
umiejętności musiało wymagać stworzenie tego miejsca – no
chyba, że byli to Starożytni Kosmici, to wtedy tiu tiu tiu z
laserka, i zrobione).
Sześcienny ołtarz |
Ominęła mnie też niewielka szata
naciekowa jednej z jaskiń kompleksu Lanlakuyoc – swoją drogą to
miejsce gdzie do dziś miejscowi składają ofiary, głównie
Pachamamie, Matce Ziemi (o czym trochę było, a może i trochę –
więcej – jeszcze będzie, bo ta prekolumbijska pobożność jest
tu doskonale widoczna) – niestety utknąłem, a że – mimo, iż
doświadczony grotołaz z którym tam byliśmy sugerował, że się
przedrę – nie chciałem skończyć jak Kubuś Puchatek wychodzący
z nory Królika delikatnie się wycofałem zawadzając żebrami o
okoliczne skały.
Autor utkwiony w dziurze (foto: J. Repetto) |
Ogólnie rzecz ujmując miejsce to zostało
stworzone dla ludzi nienachalnie wysokich – choć z drugiej
strony... Kilkaset metrów od Lanlakuyoc znajduje się wykuty w skale
fotel (właściwie to niejeden, w Sacsayhuaman też jest podobny) –
zwany czasem tronem Inki. Na takim siedzisku mieli zasiadać
władcy/kapłani obserwujący przebieg uroczystości religijnych (w
wypadku Inków niesamowicie nudnych, bo nie składano w ofierze
żadnych nagich dziewic – czasem ino jakąś lamę). Zasiadłem na
owym kamiennym krześle – tu niedopasowane było w drugą
stronę.
Autor jako liliput (foto: J. Hylares) |
- Niektórzy twierdzą – wtrącił Jamel – że to
dowód na to, że kiedyś żyli tu giganci.
Giganci albo inni
Starożytni Kosmici. Oraz – na tym samym terenie – karły. Albo
były to dwie kosmiczne rasy, albo... Ech, dajmy już spokój
Teoretykom Starożytnej Astronautyki. W każdym razie poczułem się
tego dnia niczym Lemuel Gulliver z dwóch pierwszych ksiąg opowieści
pana Swifta – raz jak gigant u Liliputów, potem jak liliput u
Gigantów (ale to wszyscy wiedzą – niewielu natomiast czytało
trzecią i czwartą część powieści, w której Autor daje już
nieskrywany obraz nienawiści do rodzaju ludzkiego; ot, myśl
oświeceniowa z owocami w postaci Wielkiej Rewolucji Francuskiej).
Taka sympatyczna sytuacja.
Autor jako gigant (foto: M. Sobińska) |
Byłbym zapomniał – z racji
niewiadomo-jak-wykonanych śladów obróbki ścian Lanlakuyoc wśród
zwolenników teorii Starożytnych Astronautów (zachodzą tam tylko
oni, miejscowi szamani i miłośnicy jakichś njuejdżów) teren ten
zwie się, co jest dużo bardziej chwytliwą nazwą, Zona X.
Wycięcia w Lanlakuyoc |
Swoją
drogą taki sposób obróbki znaleźć można w innych jeszcze
miejscach w okolicy, chociażby w – biletowanym – kompleksie
Qenko (ciekawostka – w języku keczua q czytamy jak kh, względnie
takie k', ze zwarciem krtaniowym). I to podobno też jest
preinkaskie, choć oczywiście wydatować się nie da. Trzeba wierzyć
na słowo.
Poprzycinane kamienie w Q'enko |
Robi wrażenie, dobrze że nie zaklinowałes się!
OdpowiedzUsuń