Tłumacz

18 listopada 2022

Inkaski labirynt

    Niedaleko słynnych megalitycznych – i dopiero co wspominanych przeze mnie na blogu – murów Sacsayhuaman (tudzież innych inkaskich i preinkaskich świątyń) znajduje się dużo mniej znany kompleks archeologiczny Lanlakuyoc.
Cyklopowe mury Lanlakuyoc
    Może dlatego, że trzeba odjechać kawałek dalej od miasta, a statystyczni turyści raczej tego nie uczynią, a może też dlatego, że pro maiori parte są ignorantami i zwiedzając jakiś obiekt po prostu nie wiedzą na co patrzą. Do tego cyklopowych murów Lanlakuyoc nie ma w bedekarach, a Sacsayhuaman oczywiście (i zasłużenie) jest. A z ręką na sercu trzeba przyznać, że megalityczne ściany w mniej znanym miejscu są po prostu dużo krótsze i niższe (lecz choć nie znajdują się tam tak olbrzymie głazy to konstrukcyjnie są identyczne – i równie niełatwo sobie wyobrazić w jaki sposób je ułożono; kompleks do tego leży sporo wyżej, więc wciągnięcie olbrzymich obrobionych głazów zdaje się być jeszcze trudniejsze).
Sacsayhuaman i turyści
    Oprócz cyklopowych murów gros kompleksu to skalny labirynt, mnie osobiście przypominający nasze Błędne Skały czy inny Szczeliniec – możliwe też, że wszystkie te formacje geologicznie są jednakie, choć tu by trzeba spytać jakiegoś eksperta.
Prawie jak Błędne Skały
    Do tego w Lanlakuyoc na każdym niemal kroku znać ślady działalności Starożytnych Kosmitów człowieka – i wcale nie chodzi o zabezpieczające barierki, bo tych brak – skały są w pewnych miejscach dość mocno poprzycinane. W niektórych momentach ułatwia to dostęp do następnych polanek czy jaskiń, w innych są to grobowce, jeszcze gdzieś schody, nisze ofiarne lub całkiem nielogiczne wcięcia, możliwe, że ornamenty. Miejscowy Indianin Jamel z którym zapuściliśmy się do tego – i nie tylko zresztą tego – kompleksu z całą stanowczością twierdził, że wcięcia te były grubo przedinkaskie oraz – co dlań oczywiste – wykonane dzięki nieznanej technologii. O cięciu kamienia nie mam zbyt wielkiej wiedzy, natomiast co do datowania prac – kilkukrotnie wspominałem, że przy dzisiejszej technologii nie da się wydatować powstania obrobionej skały.
Po lewej jaskinia, po prawej grobowiec
    Tak więc zagłębiliśmy się w ów skalny labirynt, dużo obszerniejszy niż bardziej znany podobny zwany Chincana Grande (leżący tuż obok Sacsayhuaman, pono połączony podziemnymi tunelami z Qoricanchą czy innym centrum Cuzco). Chincana Grande – taka ciekawostka – była obiektem zainteresowania polskiej ekspedycji speleologicznej z lat 70-tych ubiegłego stulecia (Lanlakuyoc chyba nie był, aczkolwiek mogę się mylić). Nasi odkrywcy szukali – podobnie jak słynny tropiciel Kosmitów Erich von Daniken – wejść do owej rzekomo tu istniejącej podziemnej części kompleksu. Chciano sporządzić mapy miejsca oraz sprawdzić dokąd owe tunele wiodą. Niestety, zarówno nasi, jak i starożytnoastronautyczni srodze się zawiedli. Jeśli podziemna część istnieje (a zapewne istnieje – przemawia za tym chociażby budowa geologiczna miejsca) to na dzień dzisiejszy jest niedostępna: wejścia zostały zawalone i zabezpieczone stalową kratą (podobnie jak w Lanlakuyoc, także a brak jest zgody na użycie ciężkiego sprzętu do odgruzowania domniemanych drzwi. Oczywiście, można wietrzyć tu spisek – wejścia zawalono celowo bo rząd nie chce by ktoś wykradł schowane w tunelach tajemnice Starożytnych Astronautów (czy tam inne złoto Inków) – ale stosując brzytwę Ockhama można wysnuć alternatywną hipotezę: Cuzco leży w obrębie pacyficznego pierścienia ognia i ruchy tektoniczne są tu nad wyraz częste, tunele mogły się zawalić i są niestabilne, zaś wjazd ciężkiego sprzętu doprowadziłby do zniszczenia cennego stanowiska archeologicznego. Erich von Daniken ograniczył się więc tylko do niewielkiej jeremiady w jednej ze swoich książek, nasi speleolodzy zrobili mapę nadziemnej – tej, którą dało się spenetrować - części kompleksu. Ot, taka różnica.
    W każdym razie miejsce okazało się być całkiem przyjemne (choć osobiście myślałem, że jest nieco rozleglejsze) – i niestety dla osób o moich gabarytach ciężkie do całościowego spenetrowania. Zagadkowy stół ofiarny – wyciosany sześcian w niewielkiej jaskini mogłem zobaczyć tylko przez niewielką dziurę (ekwilibrystycznych umiejętności musiało wymagać stworzenie tego miejsca – no chyba, że byli to Starożytni Kosmici, to wtedy tiu tiu tiu z laserka, i zrobione).
Sześcienny ołtarz
    Ominęła mnie też niewielka szata naciekowa jednej z jaskiń kompleksu Lanlakuyoc – swoją drogą to miejsce gdzie do dziś miejscowi składają ofiary, głównie Pachamamie, Matce Ziemi (o czym trochę było, a może i trochę – więcej – jeszcze będzie, bo ta prekolumbijska pobożność jest tu doskonale widoczna) – niestety utknąłem, a że – mimo, iż doświadczony grotołaz z którym tam byliśmy sugerował, że się przedrę – nie chciałem skończyć jak Kubuś Puchatek wychodzący z nory Królika delikatnie się wycofałem zawadzając żebrami o okoliczne skały.
Autor utkwiony w dziurze (foto: J. Repetto)
    Ogólnie rzecz ujmując miejsce to zostało stworzone dla ludzi nienachalnie wysokich – choć z drugiej strony... Kilkaset metrów od Lanlakuyoc znajduje się wykuty w skale fotel (właściwie to niejeden, w Sacsayhuaman też jest podobny) – zwany czasem tronem Inki. Na takim siedzisku mieli zasiadać władcy/kapłani obserwujący przebieg uroczystości religijnych (w wypadku Inków niesamowicie nudnych, bo nie składano w ofierze żadnych nagich dziewic – czasem ino jakąś lamę). Zasiadłem na owym kamiennym krześle – tu niedopasowane było w drugą stronę.
Autor jako liliput (foto: J. Hylares)
    - Niektórzy twierdzą – wtrącił Jamel – że to dowód na to, że kiedyś żyli tu giganci.
    Giganci albo inni Starożytni Kosmici. Oraz – na tym samym terenie – karły. Albo były to dwie kosmiczne rasy, albo... Ech, dajmy już spokój Teoretykom Starożytnej Astronautyki. W każdym razie poczułem się tego dnia niczym Lemuel Gulliver z dwóch pierwszych ksiąg opowieści pana Swifta – raz jak gigant u Liliputów, potem jak liliput u Gigantów (ale to wszyscy wiedzą – niewielu natomiast czytało trzecią i czwartą część powieści, w której Autor daje już nieskrywany obraz nienawiści do rodzaju ludzkiego; ot, myśl oświeceniowa z owocami w postaci Wielkiej Rewolucji Francuskiej). Taka sympatyczna sytuacja.
Autor jako gigant (foto: M. Sobińska)
    Byłbym zapomniał – z racji niewiadomo-jak-wykonanych śladów obróbki ścian Lanlakuyoc wśród zwolenników teorii Starożytnych Astronautów (zachodzą tam tylko oni, miejscowi szamani i miłośnicy jakichś njuejdżów) teren ten zwie się, co jest dużo bardziej chwytliwą nazwą, Zona X.
Wycięcia w Lanlakuyoc
    Swoją drogą taki sposób obróbki znaleźć można w innych jeszcze miejscach w okolicy, chociażby w – biletowanym – kompleksie Qenko (ciekawostka – w języku keczua q czytamy jak kh, względnie takie k', ze zwarciem krtaniowym). I to podobno też jest preinkaskie, choć oczywiście wydatować się nie da. Trzeba wierzyć na słowo.
Poprzycinane kamienie w Q'enko

1 komentarz:

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...