Tłumacz

26 kwietnia 2021

Na dnie cz. 2

    Akaba – ów jordański kurort nad Morzem Czerwonym – poza strefą hotelową przypomina typowe bliskowschodnie miasteczko. Zazwyczaj jest tłoczno, gwarnie i – jak to u wrót pustyniparchato. I właśnie stąd chcieliśmy ruszyć na północ – wzdłuż geologicznej rozpadliny zwanej Rowem Jordanu – do Wadi Musa, miasta równie pustynnie parchatego (może nawet bardziej, bo choć posiadało pewną bazę hotelową nawet dla zorganizowanych wycieczek, to nie miało morza) co i Akaba. Celem była oczywiście wpisana na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO dawna stolica Królestwa Nabatejczyków: Petra.

Akaba - plaża wieczorem, gdy tłok już zelżał
Akaba - arabskie miasto

    Kręcąc się po miasteczku znaleźliśmy w końcu dworzec miejsce skąd rozklekotane busiki autobusy odjeżdżały na północ – swoją drogą z Akaby trudno było wyruszyć w jakąkolwiek inną stronę nie narażając się na przekroczenie granicy państwowej (o czym zresztą już pisałem). Nim jednak nabyliśmy bilety do rozwiązania pozostawał jedna sprawa – ludziom przyzwyczajonym do tego, że w Unii E***pejskiej korzysta się ze śmiesznych banknotów z oknami z jednej waluty problem ten może wydać się obcy – musieliśmy nabyć miejscową walutę. Ktoś zapyta – dlaczego? Czyż nie można płacić kartą? Czy innym rewolutem?

Akaba - uliczna kawiarnia

    Nie, nie można. W normalnych Dzikich Krajach gotówka jest gotówka. Tam obieg pieniądza nie jest tak ściśle nadzorowany jak w chylącej się ku upadkowi Cywilizacji Zachodu – a poza tym często nie ma nawet możliwości płatności plastikiem. Owszem, można próbować zapłacić miejscowym walutami międzynarodowymi, jak dolar czy śmieszny pieniądz z oknami euro – ale często usługi są warte jakiś niewielki procent ojra czy dolarka – i miejscowy może mieć problem z wydaniem, ceny w obcych walutach bywają też wyższe, a poza tym niepotrzebnie (life-hack!) ściągają uwagę na inostrańca ze strony tubylczych Janosików złodziei. Czasem – z racji pracy – miewam portfel wypchany taką różnorodnością walut, że czuję się jak jakiś cinkciarz.
    Właśnie – cinkciarz. Słowo chyba już wyszło z użycia – bo i zawód

PKiN

w naszym kraju całkowicie wymarł. Choć na Świecie nadal ma się dobrze – cinkciarz (od nawoływań łamanym angielskim "change money" – "czindż many") to po prostu Pan Kantor (rzadziej Pani Kantora). W czasach sowieckiej okupacji w Polsce obrót obcą walutą był mniej więcej zakazany, stąd na przykład pod warszawskim PKiN (code name: Prącie Stalina) czy Dworcem Centralnym stały szemrane typy i świadczyły ludności usługi – z chwilą uwolnienia kursu złotówki stracili rację bytu. W Akabie może i jakieś tradycyjne kantory były – ale zapewne tylko w strefach turystycznych. Myśmy musieli polegać na cinkciarzu. Miał sweter i wąsy – i kurs bliski oficjalnemu, więc mocno stratni nie byliśmy (warto znać taki kurs – oraz kojarzyć wygląd oraz nominały miejscowych walut; znajomemu w Bułgarii cinkciarz usiłował wcisnąć banknot z nieistniejącym nominałem, podobnie zresztą robili i nasi w czasach denominacji). Nie był też przesadnie nachalny – co po kilku wizytach w krajach arabskich było miłym zaskoczeniem. Generalnie Jordańczycy okazali się – bardzo generalizuję – dość nieinwazyjnymi gospodarzami.
    Zaopatrzeni w banknoty z wizerunkiem miejscowego króla (niby islam zabrania tworzyć podobizny ludzkie, ale...) ruszyliśmy nabyć bilet. To znaczy – znaleźć odpowiedni busik i jego kierowcę, który robił też za kasjera. Sęk w tym, że nie znaliśmy aktualnego cennika, więc jako inostrańcy narażeni byliśmy na ceny, delikatnie ujmując, zawyżone. Nigdzie bowiem nie ma cennika. Arabowie kochają się targować (wymaga tego kultura), ale w wypadku wsiadania do komunikacji targów nie ma – cena jest ustalona w wyniku pewnego konsensusu: miejscowy klient wie ile ma zapłacić. A Obcy nie wie, więc można go zgolić. Chcieliśmy uniknąć takiej sytuacji, więc zaczęliśmy rozmowę z autochtonem – również jak my czekającym na odjazd busika do Wadi Musa. Mężczyzna okazał się być ujmującym człowiekiem, który razem z córką także podróżował do Petry – ponieważ, jak stwierdził, było to ich dziedzictwo. Mógł mieć trochę racji – Nabatejczycy byli ludem arabskim, ich resztki mogły bardzo łatwo zintegrować się z islamskimi najeźdźcami z VII wieku.
    - Ile kosztuje bilet do Wadi Musa – zagailiśmy w końcu.
    - Hm – nasz rozmówca zaciągnął się papierosem, wszyscy tam chyba palą – 5 dinarów powinno wystarczyć.
    Podziękowaliśmy – faktycznie, wystarczyło. Wsiadając daliśmy kierowcy po piątaku, podobnie jak inni współpasażerowie. Nic nie rzekł, ale był niezbyt pocieszony, że Białasy znały właściwą cenę. Wiedza to przydała się również na powrocie:
    - 7 dinarów! - zawołał kierowca kiedy gramoliłem się do rozklekotanego busa.
    - Siedem? - zapytałem, a ten przytaknął – Za mnie i za kolegę? - wskazałem na towarzysza podróży – Siedem za dwóch?
    - Nie, nie! - zreflektował się nasz gospodarz - Po 5 od osoby!
    W każdym razie warto jest znać, choćby orientacyjnie, miejscowe ceny – bo wtedy trudniej paść ofiarą finansowego rasizmu. Na razie jednak jeszcze nie ruszyliśmy – staliśmy we trójkę – miejscowy i dwóch inostranców – i rozmawialiśmy. Może nie najlepiej jest poruszać w takich rozmowach tematy polityczne (zwłaszcza w Dzikich Krajach), ale czasem jakoś tak samo wyjdzie.
    - Jesteśmy biednym krajem – westchnął nasz interlokutor.
    - Nie macie ropy – skwitowaliśmy.
    - Zgadza się.
    - Ale – odważyłem się – Nie macie też wojny. Coś za coś – trwał (i trwa) konflikt w Syrii i Iraku.
    - Prawda – Jordańczyk parsknął śmiechem, a my wraz z nim – Coś za coś. Ale – tu spoważniał – Ropa naftowa to najgorsza rzecz, jaka się trafiła Arabom.
    - Jak to?
    - Kiedy ropy nie było, wszyscy Arabowie tworzyli wspólnotę. Owszem, byliśmy biedni, ale byliśmy jednością. A teraz? Kto ma ropę jest bogaty, a na biednego nawet nie spojrzy, Nie pomoże. Ropa uczyniła wiele złego.
    Cóż – miał rację. Zawsze to tak działa. Jak w tej anegdocie, kiedy to uczeń zapytał nauczyciela, dlaczego bogaci są samolubni. Ten kazał mu spojrzeć przez szybę i zapytał, co tam widzi. Innych ludzi – padła odpowiedź.
    - A weź teraz powlecz szybę warstwą srebra. Co zobaczysz?

Abu Dabi - jest ropa
Wadi Musa - ropy nie ma

    Właśnie. Tymczasem jednak nadszedł już nasz kierowca, wsiedliśmy i ruszyliśmy do Wadi Musa. Wzdłuż rowu tektonicznego. Tego, który wraz z pozostałymi okolicznymi rowami odpowiadał za powstanie Homo sapiens.
    Bo skoro miałem o tym opowiedzieć, to musi być. Ale krótko. I bez szczegółów. Ileś tam milionów lat temu płyty tektoniczne tworzące Afrykę zaczęły pękać – powstał system rowów tektonicznych (Wielki Rów Tektoniczny, Rów Jordanu i inne). Spowodowało to zmiany klimatu – po jednej stronie, zachodniej, w równikowej Afryce nic się co prawda nie zmieniło, dalej rosła dżungla, ale na wschód od szczeliny powstała sawanna. Populacja małp żyjąca na tym obszarze została podzielona – z tych, które nie musiały zanadto zmieniać swojego behawioru wykształciły się dwa gatunki szympansów, a z pozostałych cała masa orrorinów, adepiteków, australopiteków i innych hominidów – a w efekcie my. Kreacjoniści i miłośnicy Starożytnych Kosmitów mają na ten temat inne zdanie – ale jak byśmy wszyscy byli tacy sami byłoby strasznie nudno.

Droga do Wadi Musa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 1: Mały Nil 2

     Przyznam się, że długo myślałem nad tytułem tego dwuczęściowego wpisu – przez głowę przelatywało sporo pomysłów, w tym "Mały Nil ...