Akaba – ów jordański kurort nad
Morzem Czerwonym – poza strefą hotelową przypomina typowe
bliskowschodnie miasteczko. Zazwyczaj jest tłoczno, gwarnie i – jak to u wrót pustyni – parchato. I właśnie stąd chcieliśmy ruszyć na
północ – wzdłuż geologicznej rozpadliny zwanej Rowem Jordanu –
do Wadi Musa, miasta równie pustynnie parchatego (może nawet
bardziej, bo choć posiadało pewną bazę hotelową nawet dla
zorganizowanych wycieczek, to nie miało morza) co i Akaba. Celem była
oczywiście wpisana na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO dawna
stolica Królestwa Nabatejczyków: Petra.
|
Akaba - plaża wieczorem, gdy tłok już zelżał
|
|
Akaba - arabskie miasto
|
Kręcąc się po
miasteczku znaleźliśmy w końcu dworzec miejsce skąd rozklekotane
busiki autobusy odjeżdżały na północ – swoją drogą z Akaby
trudno było wyruszyć w jakąkolwiek inną stronę nie narażając
się na przekroczenie granicy państwowej (o czym zresztą już
pisałem). Nim jednak nabyliśmy bilety do rozwiązania pozostawał
jedna sprawa – ludziom przyzwyczajonym do tego, że w Unii
E***pejskiej korzysta się ze śmiesznych banknotów z oknami z
jednej waluty problem ten może wydać się obcy – musieliśmy
nabyć miejscową walutę. Ktoś zapyta – dlaczego? Czyż nie można
płacić kartą? Czy innym rewolutem?
|
Akaba - uliczna kawiarnia
|
Nie, nie można. W
normalnych Dzikich Krajach gotówka jest gotówka. Tam obieg
pieniądza nie jest tak ściśle nadzorowany jak w chylącej się ku
upadkowi Cywilizacji Zachodu – a poza tym często nie ma nawet
możliwości płatności plastikiem. Owszem, można próbować
zapłacić miejscowym walutami międzynarodowymi, jak dolar czy
śmieszny pieniądz z oknami euro – ale często usługi są warte
jakiś niewielki procent ojra czy dolarka – i miejscowy może mieć
problem z wydaniem, ceny w obcych walutach bywają też wyższe, a
poza tym niepotrzebnie (life-hack!) ściągają uwagę na inostrańca
ze strony tubylczych Janosików złodziei. Czasem – z racji pracy –
miewam portfel wypchany taką różnorodnością walut, że czuję
się jak jakiś cinkciarz.
Właśnie – cinkciarz. Słowo chyba
już wyszło z użycia – bo i zawód
|
PKiN |
w naszym kraju całkowicie
wymarł. Choć na Świecie nadal ma się dobrze – cinkciarz (od
nawoływań łamanym angielskim "change money" – "czindż
many") to po prostu Pan Kantor (rzadziej Pani Kantora). W
czasach sowieckiej okupacji w Polsce obrót obcą walutą był mniej
więcej zakazany, stąd na przykład pod warszawskim PKiN (code name:
Prącie Stalina) czy Dworcem Centralnym stały szemrane typy i
świadczyły ludności usługi – z chwilą uwolnienia kursu
złotówki stracili rację bytu. W Akabie może i jakieś tradycyjne
kantory były – ale zapewne tylko w strefach turystycznych. Myśmy
musieli polegać na cinkciarzu. Miał sweter i wąsy – i kurs bliski
oficjalnemu, więc mocno stratni nie byliśmy (warto znać taki kurs
– oraz kojarzyć wygląd oraz nominały miejscowych walut;
znajomemu w Bułgarii cinkciarz usiłował wcisnąć banknot z
nieistniejącym nominałem, podobnie zresztą robili i nasi w czasach
denominacji). Nie był też przesadnie nachalny – co po kilku
wizytach w krajach arabskich było miłym zaskoczeniem. Generalnie
Jordańczycy okazali się – bardzo generalizuję – dość
nieinwazyjnymi gospodarzami.
Zaopatrzeni w banknoty z wizerunkiem
miejscowego króla (niby islam zabrania tworzyć podobizny ludzkie,
ale...) ruszyliśmy nabyć bilet. To znaczy – znaleźć odpowiedni
busik i jego kierowcę, który robił też za kasjera. Sęk w tym, że
nie znaliśmy aktualnego cennika, więc jako inostrańcy narażeni
byliśmy na ceny, delikatnie ujmując, zawyżone. Nigdzie bowiem nie
ma cennika. Arabowie kochają się targować (wymaga tego kultura),
ale w wypadku wsiadania do komunikacji targów nie ma – cena jest
ustalona w wyniku pewnego konsensusu: miejscowy klient wie ile ma
zapłacić. A Obcy nie wie, więc można go zgolić. Chcieliśmy
uniknąć takiej sytuacji, więc zaczęliśmy rozmowę z autochtonem
– również jak my czekającym na odjazd busika do Wadi Musa.
Mężczyzna okazał się być ujmującym człowiekiem, który razem z
córką także podróżował do Petry – ponieważ, jak stwierdził,
było to ich dziedzictwo. Mógł mieć trochę racji – Nabatejczycy
byli ludem arabskim, ich resztki mogły bardzo łatwo zintegrować
się z islamskimi najeźdźcami z VII wieku.
- Ile kosztuje bilet
do Wadi Musa – zagailiśmy w końcu.
- Hm – nasz rozmówca
zaciągnął się papierosem, wszyscy tam chyba palą – 5 dinarów
powinno wystarczyć.
Podziękowaliśmy – faktycznie,
wystarczyło. Wsiadając daliśmy kierowcy po piątaku, podobnie jak
inni współpasażerowie. Nic nie rzekł, ale był niezbyt
pocieszony, że Białasy znały właściwą cenę. Wiedza to przydała
się również na powrocie:
- 7 dinarów! - zawołał kierowca
kiedy gramoliłem się do rozklekotanego busa.
- Siedem? -
zapytałem, a ten przytaknął – Za mnie i za kolegę? - wskazałem
na towarzysza podróży – Siedem za dwóch?
- Nie, nie! - zreflektował się nasz gospodarz - Po 5 od
osoby!
W każdym razie warto jest znać, choćby orientacyjnie,
miejscowe ceny – bo wtedy trudniej paść ofiarą finansowego
rasizmu. Na razie jednak jeszcze nie ruszyliśmy – staliśmy we
trójkę – miejscowy i dwóch inostranców – i rozmawialiśmy.
Może nie najlepiej jest poruszać w takich rozmowach tematy
polityczne (zwłaszcza w Dzikich Krajach), ale czasem jakoś tak samo
wyjdzie.
- Jesteśmy biednym krajem – westchnął nasz
interlokutor.
- Nie macie ropy – skwitowaliśmy.
- Zgadza
się.
- Ale – odważyłem się – Nie macie też wojny. Coś
za coś – trwał (i trwa) konflikt w Syrii i Iraku.
- Prawda –
Jordańczyk parsknął śmiechem, a my wraz z nim – Coś za coś.
Ale – tu spoważniał – Ropa naftowa to najgorsza rzecz, jaka się
trafiła Arabom.
- Jak to?
- Kiedy ropy nie było, wszyscy
Arabowie tworzyli wspólnotę. Owszem, byliśmy biedni, ale byliśmy
jednością. A teraz? Kto ma ropę jest bogaty, a na biednego nawet
nie spojrzy, Nie pomoże. Ropa uczyniła wiele złego.
Cóż –
miał rację. Zawsze to tak działa. Jak w tej anegdocie, kiedy to
uczeń zapytał nauczyciela, dlaczego bogaci są samolubni. Ten kazał
mu spojrzeć przez szybę i zapytał, co tam widzi. Innych ludzi –
padła odpowiedź.
- A weź teraz powlecz szybę warstwą srebra.
Co zobaczysz?
|
Abu Dabi - jest ropa
|
|
Wadi Musa - ropy nie ma
|
Właśnie. Tymczasem jednak nadszedł już nasz
kierowca, wsiedliśmy i ruszyliśmy do Wadi Musa. Wzdłuż rowu tektonicznego. Tego, który wraz z pozostałymi okolicznymi
rowami odpowiadał za powstanie Homo sapiens.
Bo skoro miałem o
tym opowiedzieć, to musi być. Ale krótko. I bez szczegółów.
Ileś tam milionów lat temu płyty tektoniczne tworzące Afrykę
zaczęły pękać – powstał system rowów tektonicznych (Wielki
Rów Tektoniczny, Rów Jordanu i inne). Spowodowało to zmiany
klimatu – po jednej stronie, zachodniej, w równikowej Afryce nic
się co prawda nie zmieniło, dalej rosła dżungla, ale na wschód
od szczeliny powstała sawanna. Populacja małp żyjąca na tym
obszarze została podzielona – z tych, które nie musiały zanadto
zmieniać swojego behawioru wykształciły się dwa gatunki
szympansów, a z pozostałych cała masa orrorinów, adepiteków,
australopiteków i innych hominidów – a w efekcie my. Kreacjoniści
i miłośnicy Starożytnych Kosmitów mają na ten temat inne zdanie
– ale jak byśmy wszyscy byli tacy sami byłoby strasznie nudno.
|
Droga do Wadi Musa
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz