Jakiś czas temu, we wieloczęściowym
wpisie, relacjonowałem wyprawę w poszukiwaniu najstarszych zachowanych budowli na terenie współczesnej Polski – mianowicie
tzw. żalków, czyli kopców kujawskich. Zaliczane do budowli
megalitycznych kamienno-ziemne grobowce są największą
pozostałością po kwitnącej w neolicie 5500 lat BP zaginionej cywilizacji zwanej Kulturą Pucharów Lejkowatych (od kształtu naczyń
glinianych przezeń produkowanych; dzbanów, znaczy się) – nazwa
niezbyt chwytliwa, więc będę używał skrótowca: Kapeelowie (albo
Kapeeleni? Eleni?).
Puchary lejkowate, ziarno i krzemień
Grobowce w Wietrzychowicach
Dysponując szeroką siecią informatorów
dowiedziałem się, że w Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym w
mieście Łodzi (u mnie właśnie tak się mówi – "w mieście
Łodzi", żeby odróżnić jednostkę osadniczą od pojazdu
wodnego, wszak to istotne dla kogoś, kto mieszka nad rzeką; samo
muzeum znajduje się na jednym z niewielu na Świecie ośmiokątnych
rynków, do tego w budynku byłej Szkoły Powiatowej Realnej
Niemiecko-Rosyjskiej; takie multi-kulti) na przełomie 1. i 2. Roku Pandemicznego Roku Pańskiego 2020 i 2021 działać będzie wystawa
czasowa poświęcona właśnie owym kujawskim grobowcom z Sarnowa i
Wietrzychowic. Jako, że akurat pojawiłem się w okolicy grzechem
byłoby nie skorzystać. A jak jeszcze dowiedziałem się (znów
dzięki szerokiej sieci informatorów, dzięki, Ida), że możliwe
jest zwiedzanie z oprowadzaniem kuratorskim (kuratorem wystawy jest
jeden z archeologów od wielu lat badający pozostałości po
Kapeelach) to już całkiem się ucieszyłem. Zarezerwowałem termin
(bo w związku z paniką koronawirusową oprowadzanie odbywać się
miało w nielicznych grupach – ot, taki plus obostrzeń) i
dawaj.
Muzeum Archeologiczne i Etnograficzne w Łodzi
Okazało się, że wbrew podtytułowi (Sarnowo i
Wietrzychowice) wystawa "Monumentalne Grobowce z Epoki Kamienia"
skupia się głównie na grobowcu nr 2 z Gaju Stolarskiego (sensu
strictestanowisko w Gaju podlega pod Park Kulturowy Wietrzychowice,
ale dziś składa się tylko z grobowca nr 1, onegdaj największego z
zachowanych, zrekonstruowanego w jakiejś 1/3 długości). O Sarnowie
i Wietrzychowicach nie było tam za wiele, ale rychło okazało się,
że nasz cicerone także o nich może coś powiedzieć, a ponadto
brał udział w badaniach obiektu w Gaju – zbadanego chyba
najlepiej i dającego największy wgląd w zaginioną cywilizację
Kapeelów.
Makieta stanowiska w Gaju
Okazało się bowiem (znaczy, ja się dowiedziałem),
że konstrukcja kopców kujawskich była dużo bardziej skomplikowana
niż się wydawało. Ktoś powie: zaro, zaro, jak to? Co
skomplikowanego może być w ułożeniu kamulców i usypaniu pomiędzy
nimi pryzmy piochu? Pomijając kilkutonową wagę wielkich głazów
(dobra, znano koło i wóz, ale nadal nie było łatwo znaleźć i
dostarczyć kamyczki) oraz sporą ilość gliny potrzebną do
stworzenia nasypu badania wykazały, że istniejąca w czole grobowca
drewniana budowla miała dość skomplikowaną konstrukcję –
starożytni cieśle i dekarze za pomocą krzemiennych siekierek i
toporków wykonywali naprawdę zacną robotę. Sama zaś drewniana konstrukcja była użytkowana (i naprawiana) jeszcze kilkaset lat po
zgonie pochowanego weń mężczyzny. Było to więc takie mauzoleum,
sanktuarium i miejsce kultu. Sam zaś nasyp grobowy też nie był
jednolity. Po splantowaniu i wyrównaniu terenu pod budowę grobowca,
dostarczeniu głazów i gliny potrzebnych do budowy niedaleko komory
grobowej stworzono niewielkie poletko (potem przysypane kopcem). Nie
wiadomo, czy było ono zasiane, czy ziarno zdążyło wzejść przed
ukończeniem budowli, ale jedno jest pewne – musiał być to ważny
element wierzeń Kapeelów – byli to rolnicy, więc wzrost ziarna
mógłby być symbolem odradzającego się życia (jak było w
Sumerze, Palestynie czy Grecji). A może takie pole miało być przez
zmarłego uprawiane w zaświatach (co znajduje analogie w
wyposażeniach grobowców nad Nilem)? Nie wiadomo – choć akurat
zaorane pole jako symbol rozwoju i pomyślności tej kultury daje się
jakoś wytłumaczyć. Dużo bardziej zagadkowe są złożone w kilku
miejscach gliniastego nasypu pryzmy torfu – tutaj nie mam koncepcji
po co je tam zostawiono.
Grobowiec nr 1 w Gaju Stolarskim
Grobowiec nr 2 krył jeszcze dwie
ciekawostki – oprócz głównej komory grobowej znajdowała się
tam również dodatkowa, z podobnego okresu, zawierająca pochówek
dwuletniego dziecka. Jest to jedyne takie znalezisko w naszej części
Świata, i to nie tylko dlatego, że kości dzieci zachowują się
gorzej – w okresie, kiedy śmiertelność wśród najmłodszych
była niezwykle wysoka ekonomicznego punktu widzenia wystawne
pochówki dzieci byłyby totalnie bezsensowne – musiał więc ów
berbeć być kimś bardzo szczególnym – może następcą tronu,
może pogrobowcem-królem – nie dowiemy się już nigdy. Drugą
ciekawostką był znaleziony na wyposażeniu grobu
miedziany sztylet – pochodzący z rejonu Morza Czarnego,
wkraczającego powoli w epokę chalkolitu (czyli epokę miedzi,
preludium do epoki brązu). Świadczyło to o szerokich kontaktach
cywilizacji Kapeelów.
Miedziany sztylet i Autor
W komorach grobowych zapewne znajdowało
się dziś już nie zachowane wyposażenie – próbę rekonstrukcji
takiej komory przedstawiono też w muzeum. Jest to trochę licentia
poetica, ale poparta wnikliwą analizą znanych zwyczajów Kapeelów.
Skoro rolnictwo było tak ważne (a było, bo gwarantowało rozwój społeczności) dla
mieszkańców, że konstruując grobowiec przygotowywano w nim pole,
to zapewne do grobu składano wraz ze zmarłym płody rolne (komora
grobowa jest dużo większa niźli byłaby potrzebna zwykłym
zwłokom). Oraz makówki.
Rekonstrukcja komory grobowej
Byli bowiem Kapeelowie pierwszą w
naszej okolicy cywilizacją siejącą mak. Papaver somniferum dziś co prawda
kojarzy się nam głównie z twórczością Ryśka Riedla z opium,
ale jest to także roślina lecznicza, tak więc medycyna... Nie
oszukujmy się. Mak uprawiano z powodu jego właściwości
odurzających. Większość kultur potrzebuje substancji psychoaktywnych do kontaktu z duchami/bogami/zaświatami, a mak ma
takie działanie. W grobowcach składano naczynia z wyciągiem z
maku, więc i pewnie same makówki. Sam napar makowy ma właściwości
usypiające, więc kojarzenie maku ze śmiercią/zaśnięciem i
obudzeniem się w zaświatach jest całkiem logiczne. A flaszeczka
włożona zmarłemu mogła – tu już moje majaczenia – być
wykorzystana w życiu pozagrobowym do zaśnięcia TAM i wrócenia TU,
tak jak ziarno kiełkujące na zaoranym polu niedaleko komory
grobowej. Tak przy okazji – Kapeelowieprodukowali także piwo, a
alkohol też jest substancją psychoaktywną...
Mak
Naczynia w kształcie makówek
Pozostają
jeszcze dwa pytania – i oba zadałem na koniec zwiedzania – skąd
się Kapeelowie wzięli i co się z nimi stało (bo to kim byli na
zawsze pozostanie tajemnicą)? Otóż jedna z koncepcji –
ponieważ na przykład osady Kapeelów znalezione w Sarnowie są
starsze niż grobowce – mówi, że rozwinęła się właśnie u
nas, na Kujawach, i stąd rozpoczęła ekspansję na okoliczne
terytoria – we wszystkich kierunkach (ha! Turbosłowianie!). Kwestią nierozstrzygniętą
jest, czy nowe techniki uprawy ziemi zostały wynalezione tutaj czy
ktoś je przyniósł – ale umożliwiły uprawę żyznych kujawskich
gleb (jeszcze dziś to ważny region rolniczy) i ekspansję demograficzną (a co za tym idzie – i
geograficzną/polityczną; patrząc na współczynnik dzietności
naszej, zachodnioeuropejskiej cywilizacji nie ma się co dziwić, że
wchodzimy w jej fazę schyłkową).
Grobowce w Sarnowie
Co zaś się z nimi stało?
Ktoś ich najechał (i zjadł)? Wprowadzono socjalizm? Nie. Otóż
skończyło się tzw. optimum klimatyczne. Nastąpiła – co wbrew
krzykom dzisiejszych tzw. ekologów nie jest niczym dziwnym –
gwałtowna zmiana klimatu. Jego kontynentalizacja. Zimy zaczęły
robić się zimne i śnieżne, lata upalne, a żyjący w dobrobycie
Kapeelowie nie zdołali się dostosować do zmieniającego się
Świata. Na to nałożyło się coś co zwie się "zmęczeniem
cywilizacyjnym" – po okresach rozwoju kultura staje się
skostniała i odchodzi do lamusa. Upadek Imperium Rzymskiego czy
dzisiejsza inwazja marksistów na kulturę Zachodu nie jest niczym
szczególnym w dziejach Świata. Podobnie jak zmiany
klimatu. Następcy Kapeelów, półkoczownicy, pasterze, lepiej
poradzili sobie w nowej sytuacji – choć oczywiście poziom ich
techniki, życia był dużo niższy. Niemniej na pozostałości po
Kapeelach patrzeć musieli z podziwem – podobnie jak człowiek
Średniowiecza na pozostałości Imperium Rzymskiego. Oczywiście,
cześć nie była nabożna. Tak jak w Pałacu Dioklecjana w Splicie
wyrosło średniowieczne miasto, tak jak rozbierano Forum Romanum
jako źródło budulca, tak następcy Kapeelów używali ich
grobowców – stąd pochówki intruzyjne, stąd ślady rytuałów
odprawianych wiele lat później znalezionych w grobowcu w Sarnowie –
o tym już pisałem: miały to być kanibalistyczne uczty. Niestety,
okazało się, że raczej następcy Kapeelów zmarłych nie zjadali
(chociaż może...) - nie mniej ich zwyczaje pogrzebowe były dosyć
dziwne, stąd posądzenie o zjadanie przodów: ciała w grobach
(użytkowanych przez wiele lat) były składane we fragmentach –
wyglądało na to, że każdy chciał mieć (albo zjeść) kawałek
swojego dziadka na pamiątkę.
Była chłodna, listopadowa noc – na
szczęście w pakamerze, w której siedzieliśmy elektryczny grzejnik
dzielnie usiłował stwarzać atmosferę dusznego i gorącego lata.
Godziny i minuty wlokły się niemiłosiernie – to znaczy robiłyby
to, gdyby nie to, że zabijaliśmy czas rozmową. To stary sposób
aby zimna deszczowa noc podczas której – takie obowiązki – nie
bardzo było jak spać minęła szybciej i milej. Oczywiście,
uzależniona od Internetów i telefonów postgimnazjalna młodzież,
komunikująca się tylko wirtualnie za pomocą loli, rotflów czy
innych emotek może tego nie wiedzieć (albo nigdy nie doświadczyć)
ale rozmowa jest świetnym sposobem na nudę. Buduje też relacje społeczne, ale to inna para kaloszy. Ponieważ dżentelmeni – a takimi z
kolegą byliśmy – nie rozmawiają o pieniądzach, skupiliśmy się
na sposobach – bezpiecznych – przenoszenia owych z miejsca na
miejsce. - Wiesz, jak się jedzie w Dzikie Kraje to trzeba być szczególnie czujnym – stwierdziłem, a kolega
pokiwał głową – Tam z racji karnacji miejscowi traktują mnie
jako człowieka, do którego uśmiechnął się dobry los –
interlokutor uniósł brew w geście niezrozumienia, więc dodałem –
Los Dolares. - A właśnie. Skąd nazwa: dolary? - Z Czech – uśmiechnąłem się,
lecz nim zacząłem perorować kolega wszedł mi w słowo. - Dobra, dobra. Znam te twoje
sztuczki. Nie wkręcaj mnie jak turystów których oprowadzasz. - Nie wkręcam – zaprzeczyłem –
Jak będę zbytnio ubarwiał wypowiedź, to Ci powiem. Ale naprawdę,
dolary pochodzą z Czech. Z miejsca zwanego z niemiecka
Joachimsthal. Po czesku to będzie chyba Jachimowa Dolina.
Złota Praga - stolica Czech
Właściwie Sankt Joachimsthal dziś
nazywa się Jachymov a nie Jachimkowa Dolina, ale poza tym – to
prawda. Tak było: dolar pochodzi z Czech. Ta historia sięga
Średniowiecza i srebra. Srebro. Metal szlachetny znany od
zarania dziejów, ładnie się błyszczy i jest trwały – podobnie
jak złoto nadawał się więc jako waluta. Wcześniej, przed
wynalezieniem pieniędzy, dokonywano płatności barterowych (czyli
handel wymienny), albo używano powszechnie dostępnych dóbr – jak
muszelki kauri czy bydło (rzymskie pecunia, pieniądz, pochodzi od
pecus, bydło – o czym już pisałem). Potem to właśnie trwałe –
i wcale nie tak łatwe do zdobycia metale szlachetne zaczęły robić
za gotówkę. Był to oczywiście jeszcze jeden powód do wojny.
Lidia króla Krezusa została podbita przez Persów (Lidia była
bogata w złotodajne piaski, stąd imię władcy stało się
synonimem bogacza), a dzięki odkryciu złóż srebra w attyckim
Laurionie Ateny zdołały tychże samych Persów odeprzeć. Królowie
Arcykatoliccy wysyłając Kolumba na ocean marzyli o fortunie, a
legenda o El Dorado. Złotym Człowieku, napędzała następne
pokolenia konkwistadorów. Swoją drogą hiszpański sen o skarbach
Nowego Świata nie okazał się mrzonką – w Potosi w dzisiejszej Boliwii odkryto jedne z najbogatszych na Świecie złóż srebra.
Doprowadziło to do niepomiernego wzrostu znaczenia Hiszpanii, a
chwilę potem – ponieważ napływ kruszcu spowodował olbrzymią
inflację (czego nie mogą pojąć wspominani wcześniej
postgimanzjaliści o lewicowych poglądach: dodruk pieniądza
powoduje inflację) – upadku państwa.
Panorama ateńskiego Akropolu, efektu odkrycia srebra w Attyce
W Europie tam, gdzie było srebro, tam
był dobrobyt. Olkusz czy Tarnowskie Góry (miejscowe kopalnie wraz z
systemem odwadniania sztolni zostały wpisane na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO) były ważnymi punktami na
średniowiecznej mapie Polski. Nie inaczej było w pobliskich
Czechach.
Tarnowskie Góry
Kiedy młodziutki Wacław III, król
czeski i polski, ginął w zamachu wydawało się, że osierocone po
Przemyślidach Czechy (dziad Wacława, Przemysław Ottokar II był
naprawdę bliski zbudowania prawdziwego lechickiego czeskiego
imperium od morza do morza) czeka nieciekawa przyszłość. Nic
bardziej mylnego. Pod przywództwem dynastii Luksemburgów Królestwo
Czeskie z jeszcze większym impetem wkroczyło w dzieje Europy. Król
czeski Jan Ślepy ginie pod Cercy (ponieważ nie widział przywiązano
go do dwóch innych rycerzy – całą trójkę znaleziono później
postnatalnie abortowanych zabitych, ale heroizm Luksemburczyka
sprawił, że Edward książę Walii, zwany Czarnym Księciem,
przyjął janową dewizę "Ich dien" – "Służę"
za swoją; do dziś tkwi ona w herbie Anglii). Jego syn Karol IV
uczynił Pragę – Złotą Pragę – prawdziwą stolicą Świętego
Cesarstwa Rzymskiego. Można przekonać się o tym i dziś – Praga
nie została zniszczona w XX wieku, w przeciwieństwie do większości
pozostałych środkowoeuropejskich miast. Epopeję Luksemburczyków
na tronie czeskim (i cesarskim) kończy Zygmunt – ambitny
krzyżowiec, walczący najpierw z husytami a potem z ImperiumOttomańskim. Skąd Luksemburgowie mieli pieniądze na swoje
imperialne plany? Ano – z kopalni srebra. Odkryto bowiem ten metal
w kilku miejscach Królestwa Czech.
Kutna Hora
Najsłynniejsza – także doceniona
przez UNESCO – była Kutna Hora. Wspaniały gotycki kościół św Barbary (niesłusznie zwany katedrą) wywiera
na mnie dużo większe wrażenie niż – bardziej chyba znana –
kutnohorska barokowa kaplica czaszek. Samo górnicze miasto nadal
zachowało swój urok – z czasów gdy władcy Czech na potęgę
sprowadzali niemieckich osadników obeznanych w wydobyciu kruszcu i
mincerstwie. Stąd i dawna nazwa: Kuttenberg.
Kutnohorska katedra
Jednym z takich miejsc wydobycia
srebra była właśnie Dolina Świętego Joachima, Sankt
Joachimsthal. Wytwarzane tam monety – mające sporą wartość i
poważanie – nazywano "pochodzące z doliny Joachmia",
"joachimsthalar". Nazwa dość długa – więc skrócono
ją do "thalar". Talar. Dolar. Połowa Świata płaci dziś w
dolarach (a druga by chciała). Najsłynniejszym jest oczywiście
dolar amerykański (nota bene jest walutą obowiązującą nie tylko
w USA – jakiś czas temu Ekwador porzucił własną i przejął
dolara; banknoty są amerykańskie, ale monety zdawkowe bite są
przez Ekwadorczyków – i chyba nigdzie nie uznawane), ale dolarami
– z wizerunkiem Elżbiety II Wettyn z linii Sachsen-Gotha-Coburg
(Windsor to przybrane nazwisko EDIT: teraz chyba z wizerunkiem Karola III Mountbattena, czyli właściwie Schlezwig-Holstein-Sonderburg-Glückburg) zapłacimy chociażby w Kanadzie,
Australii czy Nowej Zelandii. Albo w wielu innych krajach. Dolarowym
hitem jest też dotknięty hiperinflacją dolar Zimbabwe (ale
oczywiście bez JKM Elżbiety). Nie ma już jednak dolara pośród walut
europejskich – zamiast tego na Starym Kontynencie popularność
zdobywają pieniądze z nadrukowanymi na banknotach oknami – nawet
w Czechach obowiązująca jest korona. Ostatnim dolarem w Europie był
słoweński tolar, ale nie miał zbyt długiego żywota: pojawił się
po rozpadzie Jugosławii, a zniknął – zastąpiony przez banknoty
z oknami euro – po wstąpieniu Słowenii do Unii E***pejskiej.
Ekwador - Che Guevara wart dolara
Centrum Ljubljany - ostatnie znane miejsce występowania dolara w Europie
Taka to historia dolara – jednej z
najważniejszych, w wydaniu amerykańskim, światowych walut (choć
nie jest już tak mocna jak niegdyś). Jako ciekawostkę można
dodać, że słowo dolar – ninie synonim pieniądza przecież –
jakoś tak brzmi podobnie do łacińskiego dolor – cierpienie. Taki
to już los. Los Dolares.
Stanisław Moniuszko napisał "Straszny Dwór", Pan Samochodzik przeżywał przygody w "Niesamowitym Dworze", a ja prezentuję "Malowany Dwór". Może mniej znany, ale za to jak najbardziej realny. Sprawdziłem organoleptycznie. Zadzim to spora wieś gminna leżąca
po sąsiedzku mojej rodzinnej Warty, znana z powiedzenia "sadzim
na Zadzim". Może gryps jest mniej znany od "lecim na
Szczecin" czy "jadą na Radom", ale u nas o Zadzimiu
tak czy siak się wspomina. Od czasu do czasu zdarza mi się tam
pracować (w Szczecinie też; ale w Radomiu jeszcze się nie udało,
przypadek?), więc widzę, jak miejscowość się zmienia. Ostatnio na przykład zrewitalizowano
(czyli odbudowano po latach radzieckiej okupacji – kiedy to o
zabytki, zwłaszcza prowincjonalne, dbano z różną intensywnością;
zwłaszcza o te niesłuszne ideologicznie, jak mienie poniemieckie na
tzw. Ziemiach Odzyskanych albo – jak tu – pozostałości
ziemiańskich rezydencji II Rzeczypospolitej) popałacowy park. - Musisz tam koniecznie zajrzeć –
stwierdził pochodzący stamtąd kolega – Naprawdę ładnie to
wygląda. No i zajrzałem. Akurat był początek
listopada, czyli o dwadzieścia siedem godzin, drogi kolego, dzień
krótszy od najdłuższego dosyć szybko robiło się ciemno – co
naprawionemu parkowi dodawało uroku. Był bowiem iluminowany.
Spacerując alejkami (w tym jedną, wysadzaną dereniami) trafiłem w
końcu i pod pałac. Bryła centralnej parkowej budowli
powoli wyłaniała się spomiędzy drzew.
Park i pałac w Zadzimiu
- Ładnie odnowiony – stwierdziłem
– Taki mocno pastelowy.
Pałac w Zadzimiu
Z każdym krokiem pojmowałem jednak
swoją pomyłkę – oto bowiem pałac nie został jeszcze
odrestaurowany! Obudowano go na razie – by nie straszył –
planszami z wizualizacją remontu. Ale! Nie byle jakimi, bo ręczne
malowanymi. Zazwyczaj przywiesza się – o ile w ogóle – siatki z
lichym komputerowym nadrukiem, a tu – bez mała dzieło sztuki. W dzień sprawdziłem: dekoracja naprawdę
wygląda po prostu fajnie.
Malowany dwór
No i bardzo dobrze by było, żeby
sam dwór też wrócił do dni świetności (i też wyglądał fajnie - rety, jak ja nie lubię tego słowa). Bo chyba najwyższa pora, żeby zająć
się tego typu zabytkami. Jak już wspominałem, stosunek władz
okupacyjnych powojennej Polski do tego typu (i nie tylko tego) zabytków był różny.
Często w kompleksach pałacowych lokowano – zwłaszcza na tzw.
Ziemiach Odzyskanych, ale nie tylko – szkoły, ośrodki rolnicze,
PGR-y, a te instytucje z różnym skutkiem dbały o powierzone sobie
dobra (wyjątkiem, oczywiście, są PGR-y: one nie dbały wcale) –
i ślady przeszłości tracono.
Zbór w Lądku-Zdroju
W mojej najbliższej okolicy: pałac w
Małkowie, związany z postacią Władysława Stanisława Reymonta
(pisarz w gościnie u dziedziczek Pstrokońskich robił to, co umiał
najlepiej – alkoholizował się) niszczał przez wiele lat – na
szczęście obecnie został odnowiony i wraca do dawnej świetności.
Dużo potężniejszy i równie malowniczo położony pałac w Krąkowie
nie miał tyle szczęścia.
Pałac w Krąkowie
- Pamiętam – powiedziała moja Mama
widząc ruiny – jak jeszcze niedawno mieszkali tam ludzie.
Niedawno, znaczy się pod koniec lat 50-tych. Ale przecież były tam
normalne mieszkania. A dziś... Szkoda gadać. Pałac, w kształcie litery H, dumnie
wznoszący się na pagórku nad wsią niedługo prawdopodobnie
zupełnie zniknie z krajobrazu. Wielka szkoda. Najgorzej pod tym względem było
chyba na Dolnym Śląsku – bo tam też było najwięcej olbrzymich
niemieckich majątków. Pozostałości po nich miały – wedle
sowieckiej władzy – zniknąć na zawsze. W wielu miejscach się
udało, ale na szczęście nie wszędzie. Dziś okolice Jeleniej Góry
z dumą reklamują się jako Dolina Pałaców i Ogrodów, w ulotkach
informując, że jest tu więcej zamków i pałaców na kilometr
kwadratowy niż nad Loarą.
Gorszy jednak niż pałace los spotkał
setki dworów szlacheckich – zbudowane z drewna i niekonserwowane
nie miały prawa przetrwać sowieckiej okupacji (a po drodze były
przecież jeszcze zabory, powstania, rabacje, dwie wojny światowe...)
- dziś już znalezienie prawdziwego staropolskiego dworku graniczy z
cudem; gdzieniegdzie tylko zachowały się resztki przydworskich
parków bądź zabudowań. Te budowle (a właściwie punkty
zarządzania majątkiem szlacheckim – niewielkim przedsiębiorstwem
rolnym) zniknęły już na zawsze.
Ocalały dwór szlachecki w Łodzi
Kiedy pracowałem i zwiedzałem Szkocję jeden z kolegów stwierdził: - Ale tu fajnie. W każdej wiosce stoi
zamek albo rezydencja.
Zamek w Braemer w Grampianach
- Owszem – odparłem – Ale to
dlatego, że nie mieli wojny i komuny. U nas też po wioskach stały,
ale zniknęły.
Zamek w Glamis
Kolega zamilkł, ale po chwili
kiwnięciem głowy przyznał mi rację. Dwory, pałace i zamki były
– ale zniknęły. Fajnie (grrr...), że Zadzimiu – miejscowości
jak by nie było dość prowincjonalnej i niezbyt turystycznej – są (może delikatnie
odległe) plany rewitalizacji pałacu. Ba, przepiękny miejscowy
kościół także jest dziś w remoncie. Tylko jakoś bar Zakątek
leżący nie opodal nie chce się zrewitalizować – a w dobie
paniki koronawirusowej to już na pewno.
Kościół św Małgorzaty w Zadzimiu
Co zaś do malowanego dworu – o
swojej pomyłce powiedziałem wspominanemu wyżej koledze: - No cóż – roześmiał się –
Muszę powiedzieć wujkowi który to malował, że ktoś dał się
nabrać. - Bo namalował bardzo fajnie –
przyznałem, po czym z udawanym smutkiem stwierdziłem – Tylko nie
mów mu, że była noc, a osoba która się nabrała nie dysponuje
zbyt sokolim wzrokiem...
Niedawno odświeżyłem sobie (całkiem
przypadkiem) film z gatunku szeroko pojętego fantasy "Pachnidło:
Historia Pewnego Mordercy" (jako miłośnik literatury od razu
dopowiem – książka niemieckiego pisarza Patricka Suskinda, która
była podstawą ekranizacji jest sporo lepsza, jak to zwykle zresztą
bywa). Kto nie oglądał – clou dzieła polega na tym, iż główny
bohater obdarzony jest (SPOILER ALERT!) doskonałym węchem. W fabułę
wgłębiać się nie będę, niemniej doskonale rozumiem to węchowe
postrzeganie Świata przez Jana Baptystę Grenouille'a – sam jestem
węchowcem i w taki – ulotny przecież – sposób potrafię
poznawać otoczenie.
A że zmysł węchu mocno współpracuje
ze smakiem, nie dziwota, że lubię także smacznie zjeść – o czym zresztą już nie raz pisałem. Ale tym razem nie będzie o
jedzeniu, tylko o wąchaniu. Po krótkim przemyśleniu
stwierdziłem, że o jedzeniu też jednak będzie, ale mimochodem.
Więcej miejsca zajmie zapach, teorie spiskowe i obecnie miłościwie
nam panująca panosząca się po Świecie panika koronawirusowa. No i trudno mi (nawyk nauczycielski,
niestety) zrezygnować z krótkiego chociaż naukowego wstępu –
zmysły węchu i smaku, zmysły chemiczne, to najstarsze chyba
ewolucyjnie powstałe sposoby poznawania Świata (chyba, że ktoś
jest kreacjonistą, to wtedy nie). Zasada ich działania do dziś nie
została dokładnie poznana, choć w głębokiej podstawówce
mogliśmy się dowiedzieć, że mamy 5 receptorów smaku na języku
(piąty to mój ulubiony, umami, mięsny) oraz opuszkę węchową w
jamie nosowej. To zresztą wiedza elementarna, podobna do tej o
rozpoczęciu rozwoju osobniczego człowieka od momentu zapłodnienia
komórki jajowej przez plemnik (o dziwo niektórzy – zwłaszcza
współcześni krzykacze uliczni używający loga niemieckiego harcerstwa – jakoś wyparli tą informację). W każdym razie mamy
węch i smak; mają nas one ostrzegać przed niebezpieczeństwem (woń
truchła nie jest przyjemna, a większość trucizn jest gorzka),
informować co jemy (potrzebujemy glukozy, a ta jest słodka),
sprawiać, że poczujemy się miło (zapach kwiatów). Ba, możliwe –
raczej bardziej niż prawdopodobne – że zmysły chemiczne w
znacznym stopniu kierują także naszymi emocjami i działaniami.
Mowa tu o pewnych substancjach semiochemicznych takich jak chociażby
feromony. Służą one do przekazywania sobie informacji pomiędzy
poszczególnymi osobnikami – nieźle zbadano je u owadów, gryzoni,
średnio u roślin i całkiem słabo u człowieka. Ale istnieją –
choć świadomie ich nie wyczuwamy. Ktoś może powiedzieć, że jestem
nieuk ponieważ traktuję smak i zapach jako jeden zmysł chemiczny,
ale rzeczywiście – bardzo często współdziałają one ze sobą.
Jednym z nielicznych przypadków, powodujący zresztą spory dysonans
poznawczy, jest owoc durina właściwego. To tropikalne drzewo tworzy
jadalne i całkiem smaczne owocostany – które mimo przyjemnego
smaku cuchną zgniłą rybą. Nijak się to nie dodaje, ale polecam
spróbować. Mnie osobiście taki dysonans spotkał
troszkę gdzie indziej – mianowicie na Węgrzech. I związany był
z lawendą – znaną rośliną stosowaną chociażby w aromaterapii.
Jak wiadomo, lawenda uprawiana jest w Prowansji (tam przecież trafia
– SPOILER ALERT – także bohater "Pachnidła"), ale
niewielkie plantacje pojawiają się i w Polsce. Oraz nad Balatonem
na półwyspie Tihany.
Prowansja
Główną miejscowością na tym
największym węgierskim cyplu jest – cóż – Tihany. Wioska
słynie ze starożytnego opactwa benedyktyńskiego z XI wieku,
paprykowych domów i właśnie lawendy.
Tihany - paprykowy dom
Opactwo benedyktyńskie
O ile Węgry mogą kojarzyć nam się
– i powinny – z pochodzącą z Ameryki papryką, to z lawendą
już niekoniecznie. A w Tihany można kupić lawendowe wszystko. Od
suszonych ziół poprzez lawendowe wunderbaumy aż po lawendowe piwo.
Którego zresztą nie polecam – bo jest zbyt mdłe, jak i cała ta
lawenda. Hitem jednak są... lawendowe lody. Pewnego razu zjadłem
i...
Lody lawendowe
- Proszę państwa – wysiadaliśmy z
autokaru, a ja, jako pilot wycieczki zobowiązany byłem udzielić
kilku potrzebnych informacji – I naprawdę, zarzekam się: nie
próbujcie państwo lodów lawendowych. Są niesmaczne.
Panorama półwyspu
Po takiej rekomendacji byłem pewny,
że gros wycieczkowiczów jednak skusi się na ten specjał. W sumie
ja też się skusiłem. Trochę wbrew sobie, ale musiałem. Nie byłem
bowiem pewien, czy rzeczywiście te lawendowe specjały są aż tak
niedobre jak mówiłem. Może zawiodła mnie pamięć? Wtedy
straciłbym autorytet... Podszedłem do sklepiku, zakupiłem.
Pierwszy liz... Mina mi zrzedła. Lód był naprawdę smaczny.
Trudno. Drugi... No, coś już przestało pasować. Trzeci... Tak jak
pamiętałem: lód smakował mydlinami! W końcu lawenda do
aromatyzowania mydeł też jest używana. Odetchnąłem i z dużym
trudem zjadłem resztkę porcji. Miałem jednak satysfakcję, że
kiedy wyruszaliśmy znad Balatonu w dalszą drogę usłyszałem: - Miał pan rację, lody były ohydne.
Balaton
Cóż, w związku z paniką koronawirusową raczej przez jakiś jeszcze czas nie będę miał
okazji takich historii przeżywać – więc póki co cieszę się
wspomnieniami i nielicznymi eskapadami. Turystyka prędzej czy
później wróci, ale może być tak, że bez dwóch jakże ważnych
dla mnie jej elementów: smaków i zapachów. Ktoś powie: co to za brednie! Ale...
Większość znajomych która przeszła (lżej lub ciężej – a każdy dostanie, prędzej czy później) koronkę po chorobie straciła smak i węch. Dosyć
to dziwne, ale tak jest. Powoli odzyskują powonienie, ale czy wrócą
do stanu sprzed zakażenia to trudno powiedzieć. Zwłaszcza, że nie słyszałem o badaniach naukowych na temat wpływu zakażenia onym wirusem na zmysły smaku i powonienia. No tak – zamiast przejmować się,
że ludzie umierają, to przejmuję się, że tracą węch. Cóż,
wiem, że oficjalną wersją paniki koronawirusowej jest pandemia,
ale są choroby naprawdę dużo cięższe, zbierające śmiertelne
żniwo dzień w dzień – często od wielu lat. Wpis nie jest o tym. Konkluzją tych zapachowych rozmyślań
jest – tu wkraczamy na grunt teorii spiskowych albo dobrej
literatury science-fiction/fantasy (dobra to jest taka, która coś
wnosi, która mówi nam o nas samych; jestem fanem "Gwiezdnych
Wojen", ale nie traktuję ich jako dzieło science-fiction –
to po prostu świetna bajka; prawdziwe s-f, jakże aktualne w
dzisiejszej sytuacji, to na przykład opowiadanie Philipa K. Dicka
"Przedludzie" – gorąco polecam): co się stanie, jeśli
w wyniku koronawirusa ludzkość straci powonienie i smak? Dowcipniś powie, że więcej osób
będzie ze smakiem zajadać się fast-foodami ale wróćmy do
wspomnianych wcześniej substancji semiochemicznych – feromonów.
Wszak to one odpowiadają za coś, co nazywamy "miłością od
pierwszego wejrzenia" (właściwie: "od pierwszego
niuchnięcia"). Takim, wiecie, zauroczeniem. Co jeśli – za
dwa, trzy pokolenia – przestaniemy odczuwać takie porywy emocji,
bo nie będziemy już reagować na wytwarzaną przez inne osobniki
naszego gatunku "chemię"? Konkretnych badań na wpływ owych zmysłów na poziom libido raczej nie było, choć w wielu kulturach smaki i zapachy - niektóre przynajmniej - traktowane są jako afrodyzjaki. Więc? Co jeśli tak się stanie? Niby nic, ale... Życie straci wiele ze swojego powabu,
lektury w stylu "Romeo i Julia" albo "Cierpienia
młodego Wertera" przestaną być zrozumiałe i – last but
not least – znacznie zmniejszy się pociąg seksualny.
Cmentarz
Zwolennicy teorii spiskowych powinni
teraz unisono orzec: koronawirus dąży do depopulacji ludzkości. A
pisarze z fantastycznego getta powinni łapać za pióra i tworzyć
futurystyczne wizje społeczeństw pozbawionych powonienia i
skłonności seksualnych. "Make tea, not love" (w jednym z
tłumaczeń: parzcie herbatę, nie się parzcie) – stwierdzili
onegdaj komicy Monty Pythona. Mam nadzieję, że jednak nietrafnie,
choć już wielokrotnie ich surrealistyczne gagi okazały się być
prorocze (jak choćby w niesamowitym "Żywocie Briana" –
rozmowa o tożsamości płciowej). Brr... Straszna wizja. Za tydzień na pewno coś weselszego będzie. A na zakończenie piosenka o porywach serca. Póki je, oczywiście, jeszcze odczuwamy:
Cóż. Tytuł wpisu jest trochę
click-bajtem. Takim pod publiczkę, wicie, rozumicie. Że niby
płomiennowłose dziewczyny i wielkie przedpotopowe gady – na
przykład obrzucające się nawzajem kamieniami (a, jak mawiała
pewna pani Premier Rzeczypospolitej – w takie dinozaury to trzeba
było miesiącami tymi kamieniami rzucać; bardzo to w sumie
niehumanitarne niedinozauralne i okrutne, tak męczyć biedne
stworzenia). Otóż... Rudy będą, ale darniowe, a zamiast
dinozaurów ślady ich najstarszych przodków. I będzie też dąb Bartek. Ad rem.
Kamieniołom na Kielecczyźnie
Kielecczyzna (w kabarecie TEY, w
skeczu o Bidzie z Bangladeszu przewrotnie zwana Szkieletczyzną) to
jeden z najciekawszych regionów Polski – pod wieloma względami.
Co prawda nieraz kojarzy się z (chyba dość niesłusznie) biedą –
ale przecież były momenty, kiedy był on przodującym przemysłowo
rejonem naszego kraju – nawet kiedy Go jeszcze/już nie było. Opowieść o neolitycznym centrum
wydobycia krzemienia (czyli takiej ropy naftowej, stali i węglu
młodszej epoki kamienia) w Krzemionkach Opatowskich zostawię na
inny raz – teraz zaś będzie o rudzie. Kiedy pod koniec XVIII
wieku Świat wchodzi. w epokę industrialną zmiany dosięgają także
umierającą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Powstają pierwsze
manufaktury, ba, fabryki, zakłady przemysłowe, wielkie piece,
odlewnie... Dobra, nie powstają na jakąś wielką skalę, ale są. Gdzie powstają? Ano tam, gdzie są surowce do
produkcji stali – czyli rudy żelaza i materiał opałowy. Region
Kielecczyzny ma oba te zasoby – płytko zalegające rudy darniowe
(wykorzystywane w pasie Wyżyn Polskich już od Średniowiecza, ba,
Starożytności – warto choćby wspomnieć stolicę Ziemi Rudzkiej
Rudę; potem Ziemia Rudzka zamieniła się w Ziemię Wieluńską, a
sama Ruda to dziś niewielka podwieluńska wioska z drewnianym
kościółkiem i resztkami grodziska) oraz porastające Góry
Świętokrzyskie lasy. Wzięto się więc do roboty i tak powstał
Staropolski Okręg Przemysłowy. Rychłe rozbiory – a zwłaszcza
późniejsza utrata autonomii Królestwa Polskiego w ramach Imperium
Rosyjskiego, niezbyt wysoka jakość miejscowych rud i wprowadzanie
nowoczesnych technologii (m.in zastąpienie węgla drzewnego koksem,
wprowadzenie pieców martenowskich które stawiał ojciec Bóg wie
gdzie) sprawiły jednak, że te tereny nie zamieniły się w drugie
Zagłębie Ruhry albo chociaż w Górny Śląsk. Nie, żebym z tego powodu narzekał –
dzięki temu okolice Gór Świętokrzyskich nadal oferują miłe dla
oka krajobrazy, a resztki starodawnych zakładów przemysłowych
zachowały się całkiem dobrze – i można na nie natknąć się
dosłownie co krok.
Zakład wielkopiecowy w Bobrzy
Olbrzymi kompleks przemysłowy w
Bobrzy zachwyca potężnym murem oporowym. Funkcjonował od lat
20-tych XIX wieku i mieścił w sobie pięć tzw. wielkich pieców.
Piece takie, służyły do wytopu surówki – czyli produkcji stali
– wraz z węglem będącej symbolem czasu największego rozkwitu
Europy – czyli XIX wieku (takie trochę Wspaniałe Stulecie –
choć na przykład dla Chin był to czas upadku). Albo taki
Samsonów – dzisiaj do zwiedzania udostępnione są pozostałości
huty "Józef" z 1817 roku, ale pierwsze wielkie piece
stanęły tu za czasów panowania Wazów. Było to też ówczesne
centrum odlewnictwa i produkcji zbrojeniowej.
Huta w Samsonowie
W Starachowicach, Sielpi czy Maleńcu
istnieją też muzea poświęcone miejscowemu przemysłowi. Właściwie każda wioska czy
miasteczko w okolicy ma jakieś pozostałości z czasów świetności
Zagłębia Staropolskiego. A jak nie takie, to kamieniołom. Oprócz bowiem pozyskiwania rudy
darniowej od niepamiętnych czasów (dobra, od pamiętnych: od
neolitu i wydobycia krzemienia) pozyskiwano na Wyżynie Kieleckiej
materiał skalny. Głównie wapienie – powstałe w czasach gdy
okolica była tropikalnym morzem. Nic więc dziwnego, że co krok
można natknąć się na kawałki amonitów, belemnitów czy innych
trylobitów. Z okresów troszkę późniejszych mamy też
pozostałości dinozaurów, ale ze smutkiem muszę skonstatować, że
najstarsze znane nauce gady z tej grupy nie pochodzą z terenów Gór
Świętokrzyskich – te szczątki znaleziono bowiem na Dolnym Śląsku
koło Opola, jakieś 200 kilometrów od Kielc (po prawdzie
podopolskie silezaurydy zostały zdetronizowane przez znaleziska znad
jeziora Niassa, ale przecież nie będziemy się czepiać
szczegółów). Miejscowe dinozaury są ciut młodsze (i, oczywiście,
na tyle niewielkie, że szanse iż zobaczymy je w jakiejś odsłonie
Parku Jurajskiego są porównywalne z tymi, które ma socjalizm na
zbudowanie dobrobytu). Ale przecież o dinozaurach miało nie być,
miał to być tylko klikbajt. To wracamy do rudy. Nazwa nie jest
przypadkowa. Związki żelaza barwią glebę czy skały na kolor
czerwony – rudy (nieraz są to naprawdę wspaniałe barwne
formacje). Myszkując po okolicznych terenach co i rusz natykałem
się na takie żelaziste barwy – czy to w okolicach Wielunia, czy w
Zachełmiu.
Olewin koło Wielunia
O Wieluniu słyszał każdy kto ma
choć niewielkie pojęcie o historii Polski – wszak to miasto 1.
września zostało bestialsko zaatakowane przez niemiecką nazistowską
Luftwaffe – jest to jedno z wydarzeń przyjmowane za rozpoczęcie
II wojny światowej (oczywiście za atak na cywilne obiekty typu
szpital nikt nie poniósł odpowiedzialności – ale historia tej
polskiej Guerniki to temat na inną opowieść) – a o Zachełmiu –
tylko nieliczni geolodzy, paru kamieniarzy i paleontolodzy.
Kościół farny w Wieluniu po 1939 roku
Jakiś czas temu w niewielkiej tej
wiosce funkcjonował kamieniołom z którego wydobywano rudy –
znaczy z zawartością żelaza – kamień. Aż pewnego razu
znaleziono tam prawdziwą bombę. Dobra: nieprawdziwą. Ale prawdziwą w
sumie też można by tam było znaleźć, w końcu Kielecczyzna, w
związku z warunkami naturalnymi, była często-gęsto obiektem
działań partyzanckich (już u progu Średniowiecza pisano, że jest to
słowiańska specjalność), chociażby walk przeciwko niemieckim czy
radzieckim okupantom Polski. Ustalmy więc, że bomba była jednak tylko
metaforyczna. Otóż w kamieniołomie w Zachełmiu,
oprócz śladów morskiego życia z przed 395 milionów lat
znaleziono także – uwaga – najstarsze tropy zwierzęcia
lądowego. Nie jakiegoś tam płazoryba – zwierzaka lądowego! W
dużym uproszczeniu: pra-pra-pra wszystkich grup lądowych kręgowców
– a więc także i dinozaurów, i ludzi. Takiej okazji nie mogłem przegapić.
Przedzierając się przez niegościnne ostępy Po krótkim spacerze
dotarłem do kamieniołomu – była jesień, słoneczny dzień, więc
czerwono-różowe ściany dawnych wyrobisk wraz z żółknącymi
liśćmi brzóz tworzyły naprawdę przeuroczą kompozycję. Sam
kamieniołom był dosyć spory – więc znalezienie przedpotopowych
śladów mogło okazać się bardzo trudne – jeśli nie niemożliwe.
Kamieniołom w Zachełmiu
Na całe szczęście ktoś wpadł na
genialny pomysł i w nieczynnej kopalni (bo czym innym jest
kamieniołom, jeśli nie kopalnią – odkrywkową – kamienia?)
stworzył niewielką ścieżkę dydaktyczną. Przy każdej ciekawej
skamieniałości była tablica informacyjna. Dzięki temu w miarę
szybko zlokalizowałem te jedyne w swoim rodzaju ślady odciśnięte
onegdaj (395 milionów lat BP) w miękkim nadmorskim piasku.
Skamieniałości sprzed 395 mln lat
Cóż. Na całe szczęście jestem
człowiekiem obdarzonym sporą wyobraźnią, więc potrafiłem sobie
zwizualizować stworzenie zostawiające te czarne plamyślady. Ktoś
z mniejszą wyobraźnią, albo wychowany w społeczeństwie
konsumpcyjnym, w którym wszystko dostaje się na tacy, mógłby mieć
problem.
Najstarsze ślady stóp (po lewej) i Autor (po prawej) - względnie odwrotnie.
Bowiem ślady z Zachełmia mogą
przyprawić turystę o tzw syndrom paryski. To znaczy: mogą
rozczarować. Kilkukrotnie zresztą opisywałem już na blogu
miejsca, które są cenne, ważne, ale które nie wywołują u gościa
żywszego bicia serca. Pośród miejsc które osobiście odwiedziłem
najbardziej syndrom paryski dotknął mnie w boliwijskim Tiwanaku,
ale znajomi byli na przykład rozczarowani wizytą w peruwiańskim Kotosh. Cóż, takie jest ryzyko związane z
odkrywaniem nowych miejsc: nie zawsze oczekiwania wytrzymują
spotkanie z rzeczywistością. Z drugiej jednak strony zdarzają się
przecież rzeczy serendypne. A. I miał być jeszcze dąb Bartek. W
końcu rośnie sobie w pobliżu. I nie jest też najstarszym drzewem
w Polsce, ale na pewno najbardziej znanym.