Tłumacz

21 października 2022

Tiwanaku cz. 1

    Tak więc ruszyliśmy z La Paz w kierunku niewielkiej wioski skrywającej ruiny słynnego na cały Świat stanowiska archeologicznego Tiwanaku (wpisanego, a jakże, na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO). Podróż odbywała się – jest to właściwie taki topos, obecny w większości opisów krótkodystansowych (poniżej jednej doby) tras po Dzikich Krajach – rozklekotanym busikiem po prostej, choć nieco dziurawej, asfaltowej drodze. Altiplano to olbrzymi płaskowyż, więc zdezelowany silnik samochodu nie męczył się przesadnie, choć oczywiście skłamałbym, że nie było go słychać. Wraz z nami podróżowało jeszcze kilkoro Gringos – turystów – oraz miejscowi Indianie, w dużej mierze Ajmarowie, zasiedlający ten region co najmniej od dwóch tysięcy lat.
Kościół w centrum Tiahuanaco
    Cel naszej wyprawy był związany właśnie z Ajmarami – według części archeologów Tiwanaku było stolicą i głównym ośrodkiem kultowym ajmarskiego imperium (zwanego, hm, Tiwanaku) które kwitło tutaj w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia naszej ery. Specjalnie tak zagmatwałem. Chodzi o lata 800-900 po Chrystusie, gdzie Tiwanaku wraz z leżącym w dzisiejszym Peru Wari tworzyło duet najpotężniejszych państw w tej części Świata. Po upadku Tiwanaku na te ziemie przyszli Inkowie (mocno skracam – przybyli kilkaset lat później) i nazwali miejsce Tiahuanaco (wymawia się właściwie tak samo), choć oczywiście dawne sanktuarium pokryła mgła zapomnienia. Po konkwiście na ruinach – i przy pomocy ich fragmentów – wyrosła tutaj niewielka wioska (jej istnienie odrobinę przeszkadza archeologom: spora część ruin zdaje się być pod współczesną zabudową). Dlatego, żeby uniknąć nieporozumień na współczesną wioskę będę mówił po inkasku, w keczua, Tiahuanaco, a do antycznych ajmarskich ruin użyję określenia Tiwanaku.
    - Chyba Tfu-łanaku! - obruszył się Jose z którym razem zwiedzaliśmy stanowisko archeologiczne; Jose był delikatnie ujmując rozczarowany Tiwanaku mimo wcześniejszej nim fascynacji, ot, syndrom paryski w realiach Ameryki Południowej, ale o tym za jakiś czas.
Brama Słońca - obiekt dawnych westchnień Jose
    W każdym razie Tiahuanaco to niewielka wioska zbudowana w dużej mierze z obrobionych kamieni dawnej stolicy Ajmarów (jeśli można tak powiedzieć). Nie był to oczywiście ze strony Hiszpanów żaden wandalizm, a przykład recyklingu. W całej Europie spotykamy budowle wzniesione z użyciem wcześniej wykonanych elementów budowlanych (przykład naszych najstarszych kopców kujawskichkamienne obramowania grobowców Prusacy wykorzystali jako materiał do budowy drogi). Ot, przez wieki budowniczy był tylko czymś na kształt przestawiającego piece zduna.
Kujawski grobowiec pozbawiony megalitycznego obmurowania
    Tuż za wioską rozciągają się dwa stanowiska archeologiczne: to najbardziej rozreklamowane, Tiwanaku, oraz Puma Punku. Może szerszemu audytorium mniej znane, ale u zwolenników teorii Starożytnych Kosmonautów wywołujące ciarki, dreszcze i ucieszne podskoki rodem z tańca świętego Wita.
Puma Punku w pełnej krasie
    Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że Puma Punku (z keczua będzie to bodajże Brama Pumy) sprawia dużo mniejsze wrażenie niż Tiwanaku. Jest też dużo bardziej zniszczone. Najbardziej charakterystycznymi zabytkami stanowiska są olbrzymie głazy, równo wycięte w kształty przypominające literę H. Ich przeznaczenie oraz powód dokładnego dopasowania ich do siebie jest całkowicie nieznany – choć teorii nie brakuje. Podobnie jak pierwotny kształt Puma Punku. Archeolodzy skłaniają się ku wersji, że był to pałac (albo świątynia), aczkolwiek przedstawiona na miejscu rekonstrukcja nijak ma się do tego, co widać gołym okiem. Można powiedzieć, że jest to licentia poetica naukowców – zwłaszcza, że prawdopodobnie kamienie Puma Punku wielokrotnie były przesuwane z miejsca na miejsce.
Tajemnicze megality z Puma Punku
    Stanowisko Tiwanaku jest dużo obszerniejsze, dużo lepiej zachowane i dużo bardziej (choć też bez przesady) imponujące. Do tego znajduje się tam też muzeum, zawierające wspaniałe skarby – pomijam tu oczywiście ajmarską mumię czy jedną z tajemniczych długich czaszek (powstają w wyniku deformacji kości głowy u niemowlaków i dzieci; dość to okrutne dla naszego kręgu kulturowego, ale w Starożytności częsta praktyka na kilku kontynentach; zwolennicy teorii Starożytnych Kosmitów twierdzą, że robiono tak by upodobnić się do mających długie czaszki przybyszów z obcych planet dysponujących nieziemską wiedzą i technologią; ja twierdzę, że robiono tak by się wyróżniać, w końcu dziś też ludzie się okaleczają by wyglądać inaczej).
Mumia ajmarska
Zdeformowana czaszka
    Prawdziwym skarbem muzeum jest coś, co nazywamy dziś rzeźbą Pachamamy. Prawdopodobnie przedstawia właśnie tą panandyjską boginię-ziemię (jakiś czas temu trochę o niej było na blogu) i jest największą znaną prekolumbijską statuą. Ma jakieś siedem metrów i góruje nad zwiedzającymi w specjalnie do tego celu przygotowanym pomieszczeniu.
Olbrzymi posąg Pachamamy
    Rzeźbę tą znaleziono przeszukując ruiny Tiwanaku – niestety nikt nie zanotował gdzie dokładnie (o ile to było miejsce gdzie pierwotnie stała) – i wywieziono do La Paz. Tam posąg spędził kilkadziesiąt lat w oparach toksycznego powietrza, aż w końcu podjęto decyzję by z powrotem odstawić Pachamamę (jeśli to rzeczywiście ona) na stanowisko archeologiczne skąd pochodziła. A że nie wiadomo było gdzie ją odłożyć – wstawiono (czym zabezpieczono przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi) do największej i specjalnie do tego przygotowanej sali muzeum.
    Samo zaś stanowisko Tiwanaku... będzie w drugiej części wpisu.
Tiwanaku

17 października 2022

Sucre

    No to krótki, niezobowiązujący wpis o konstytucyjnej stolicy Boliwii – tak, by w drodze do legendarnego Tiwanaku zakończyć (na tą chwilę oczywiście) opowieści z tego biednego andyjskiego kraju.
Panorama Sucre
    Do Sucre, konstytucyjnej stolicy państwa, dostaliśmy się samolotem z La Paz (stolicy faktycznej) przez Cochabambę (zwaną stolicą kulinarną) – latanie samolotem po Andach naprawdę ma sens. Loty lokalne są relatywnie tanie – i choć droższe od połączeń autokarowych to zdecydowanie szybsze i bezpieczniejsze. W Boliwii na przykład układ łańcuchów górskich sprawia, że podróż z La Paz do Sucre ciągnęła by się w nieskończoność. Owszem, można ominąć część gór jadąc Altiplano – jak nazwa wskazuje jest to równina – ale przez to jest jeszcze dalej. Tak, że samolot to najoptymalniejsze rozwiązanie.
Altiplano
    Co do bezpieczeństwa – może i samoloty się rozbijają, ale autobusy w Peru dużo częściej spadają w andyjskie przepaści. Poza tym na aeroplan, nawet pełen Białasów, nikt nie napadnie – a na turystyczny autokar już owszem, mogą znaleźć się śmiałkowie chcący poprawić swój los (słyszałem o takich przypadkach w Peru – Boliwia, choć dużo biedniejsza, jest dla turysty bezpieczniejsza – o czym zapewniali znajomi Peruwiańczycy, i co chyba dało się odczuć). Pecha musi mieć ktoś, kto boi się lotu, i zamiast kilku godzin w powietrzu wybierze – nieraz kilkadziesiąt w samochodzie.
    Ale dość o podróżowaniu w tym wpisie, pora zająć się Sucre – zwanym też Miastem o Czterech Nazwach.
Starówka
    Przed konkwistą osada leżąca w tym miejscu zwała się Charas – miejscowi Indianie zaś rywalizowali (to znaczy opierali się wchłonięciu) z inkaskim Tahuantinsuyu. Konkwistadorzy założyli tu miasto które nazwali Chuquisaca, co było mianem mało hiszpańskim, więc zmieniono je na Srebrne Miasto Nowe Toledo, Ciudad de la Plata de la Nueva Toledo – w skrócie La Plata. Nazwa dziwna, ale zrozumiała, jeśli się weźmie pod uwagę, że Nowe Toledo wyrosło na jednym z najważniejszych szlaków olbrzymiego imperium Habsburgów. Z nieodległego Potosi, miejsca występowania jednych z najbogatszych pokładów szlachetnych kruszców na Świecie tędy transportowano srebro na wybrzeże Atlantyku – a stamtąd do stolicy Imperium, Madrytu.
Cerro Rico w Potosi
    Tak, to to srebro spowodowało wielką deflację i załamanie się zachodnioeuropejskiej gospodarki połączone z upadkiem habsburskiej Hiszpanii (trwającym aż do czasów caudillo, generała Franco).
Pałac Królewski w Madrycie
    Ostatnią jak do tej pory nazwą miasta jest Sucre – na cześć pierwszego prezydenta Boliwii, generała Jose Antonio de Sucre, bohatera walk narodowowyzwoleńczych.
Kolonialne domki
    Wracając do srebra – dzięki położeniu na szlaku handlowym miasto bogaciło się, a centrum (docenione przez UNESCO wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości) ozdobiły przepiękne barokowe budowle – będące syntezą europejskich kontrreformacyjnych trendów w sztuce z umiejętnościami i estetyką miejscowych, często indiańskiego pochodzenia, artystów (barok andyjski, mestizo). Przetrwały one między innymi dlatego, że potem okres prosperity w Imperium Hiszpańskim się skończył, a tam, gdzie zapanuje bieda tam nie stawia się nowych budowli tylko dba o stare.
Andyjski barok
    Dziś Sucre jest spokojnym, prawie 400-tysięcznym miastem odwiedzanym przez turystów dużo rzadziej niż zatłoczone i zaśmiecone La Paz – a szkoda, bo moim zdaniem starówka sukrzańska jest dużo ładniejsza od tej pazańskiej. Można na przykład spotkać na niej duże górskie kolibry (Sucre leży na podobnej wysokości co Machu Picchu, jakieś 2700 m n.p.m., jest więc przyjaźniejsze dla Białego; obszar dżungli górskiej, selva alta) – co stanowi dodatkową atrakcję – oraz dziesiątki psów wylegujących się na ulicach. Nikt nie zwraca tu na nie najmniejszej nawet uwagi – ani one na nikogo, co dla osób z kynofobią ma spore znaczenie.
    A żeby jednak nie tworzyć wpisu całkowicie turystycznego, to mała opowiastka właśnie z Sucre. Otóż zaskoczyła nas tu całkiem pokaźna andyjska ulewa. Burza właściwie. A jak burza w Dzikich Krajach – to wiadomo: brak prądu.
Ulewa w Andach
    Podobnie jak i u nas za czasów sowieckiej okupacji sieci energetyczne nie są tu najlepszej jakości, więc każde przeciążenie czy sytuacja awaryjna powoduje wyłączenie prądu. A jako, że jesteśmy w tropikach noc trwa tutaj około 12 godzin (zachód słońca zaś jest króciutki). Co więc zrobić, żeby w hotelu czy hostelu nie siedzieć po ciemku? Ano, potrzebne są dwie rzeczy: pierwsza to wielokrotnie przeze mnie wspominana latarka (najlepiej naładowana albo z pełnymi bateriami – inaczej zdaje się psu na budę), absolutnie konieczna w wyposażeniu każdego podróżnika. Drugim elementem jest coś, co sprawi, że snop latarczanego światła zamieni się w prawdziwą lampę: butelka z wodą. Nakierowanie latarki na butlę sprawia, że światło rozprasza się i oświetla całe pomieszczenie. Ot, taka rada – zwłaszcza dla kogoś bojącego się ciemności.
    
I to tyle o Sucre, miasta naprawdę wartego odwiedzin – teraz wracamy w okolice La Paz, do z dawna zapowiadanego Tiwanaku.
Tiwanaku

14 października 2022

Dni Morza

    Jedną z atrakcji La Paz są gondolowe kolejki górskie, spełniające w tym zatłoczonym mieście funkcję tramwajów czy – z dużą dozą fantazji to stwierdzam – metra. Linii jest kilka, łączą newralgiczne punkty miasta oraz umożliwiają dojazd do położonego nieopodal (a właściwie nad La Paz) El Alto. Zamiast numerów nazwane są kolorami – a jedna z najciekawszych wabi się "azul" – czyli po prostu niebieska (albo granatowa, jeśli miałbym się kierować kolorami wagoników; na linii zielonej jeżdżą zielone, na czerwonej czerwone).
Linia azul kolejki w La Paz
    Linia ta, Azul, ma też pseudonim "morska". Boliwia, choć pozbawiona dostępu do Pacyfiku mocno zań tęskni – i jakiś czas temu faktycznie była państwem nadmorskim. Niestety pech sprawił, że pacyficzne wybrzeże Ameryki Południowej przez setki tysięcy lat – jak nie lepiej – było domem dla miliardów ptaków. A te produkowały tony guana, które w XIX wieku zyskało sławę jako substrat do produkcji niezwykle potrzebnej wtedy saletry. Kto miał guano mógł czuć się bogaty.
Produkcja guano na wybrzeżu pacyficznym
    Boliwia też chciała. Sęk w tym, że bardziej chciało leżące po sąsiedzku Chile. Wybuchła więc Wojna o Pacyfik – zwana również Wojną o Saletrę (1869-1872) – do której Boliwia wciągnęła też swojego sojusznika Peru (wyglądało to tak: Boliwijczycy zaczęli się kłócić z Chile, Chilijczycy pokonali Boliwię, która zdążyła zawołać na pomoc Peru, więc Chile musiało też pokonać i Peruwiańczyków; nasz inżynier Ernest Malinowski, twórca słynnej kolei w peruwiańskich Andach status miejscowego bohatera uzyskał wcześniej, gdy Peru wespół z Chile walczyło z Hiszpanią). Wojnę bezdyskusyjnie wygrali Chilijczycy, zajęli boliwijskie (i część peruwiańskiego) wybrzeże i do dziś są dużo bogatsi od Peruwiańczyków i Boliwijczyków razem wziętych. W wyniku międzynarodowych mediacji dawny boliwijski port Arica został potraktowany jako strefa wolnocłowa dla towarów z Boliwii, ale wrogość pomiędzy oboma krajami trwa do dziś.
    Linia niebieska upamiętnia więc marynistyczne tradycje Boliwijczyków – a na wagonikach są (przynajmniej były za czasów Evo Moralesa) bardzo wojownicze napisy: morze jest nasze! 150 lat wystarczy! Wracamy nad ocean!
    Brakuje tylko obchodów Dni Morza.
Jezioro Titicaca - miejsce stacjonowania boliwijskiej marynarki wojennej
    Mały wtręt a propos Dni Morza i stosunku Autora do radzieckich komunistów, a przy okazji żarcik, jakiego nie powstydziłby się pan Karol z Familiady:
    Dzwoni towarzysz Breżniew (gensek Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego – didaskalia dla młodzieży) do Pragi, do towarzysza Husaka (szef komunistów w Czechosłowacji):
    - Towarzyszu Husak – skrzeczy do słuchawki Lońka – To co robicie jest niedopuszczalne i ośmiesza idee socjalizmu! Dlaczego organizujecie w Czechosłowacji Dni Morza? Przecież wy morza nie macie!
    - Towarzyszu Breżniew – przerywa Husak – Bierzemy przykład z was!
    - Jak to? - dziwi się gensek radziecki.
    - Przecież wy w Związku Sowieckim organizujecie Dni Kultury...
Radziecka kultura
    Tak, trafiłem na Dni Morza w Boliwii.
Obchody Dni Morza w Potosi
    We wspomnianym jakiś czas temu na blogu Potosi. Akurat mieliśmy wyruszyć zwiedzać kopalnie Cerro Rico, gdy po prostu utknęliśmy w tłumie. Na każdym placu miasta odbywały się uroczyste akademie, wojsko maszerowało na galowo, szły dzieci z kwiatami i transparentami, przemawiali miejscowi nobile, pomstowano na Chilijczyków... Słowem: wielkie państwowe patriotyczne święto.
Patriotyczne demonstracje
    - Co tu się dzieje? - pytali jeden przez drugiego członkowie międzynarodowej grupy turystów naszego przewodnika.
    - Dni Morza – odpowiedział cicerone i wyjaśnił o co chodzi: że od 150 lat Boliwia jest skonfliktowana z Chile i że wciąż dąży do odzyskania dostępu do morza.
    - 150 lat? - zdziwił się jeden z naszych współtowarzyszy – Jak tak można tyle lat żyć historią, rozpamiętywać i rozgrzebywać?
    Zabawne było to, że pochodził z pewnego bliskowschodniego kraju, który całą swoją tożsamość opiera właśnie na rozpamiętywaniu historii... Ot, widać, bliższa ciału koszula.
Przypadkowe zdjęcie Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie
    W końcu udało się przepchać przez tłum i ruszyliśmy w kierunku Cerro Rico (o czym już było) – więc na zakończenie jeszcze jedna informacja. Otóż kilka (może kilkanaście) lat temu Peru wydzierżawiło Boliwii pas wybrzeża o szerokości 9 kilometrów – w teorii po to, by mogli Boliwijczycy rozpocząć budowę swojego okna na Świat. Niestety, Boliwia pod rządami socjalistów póki co nie kiwnęła nawet palcem by teren ten zagospodarować, wolała co roku wydawać spore sumy na organizację owych Dni Morza. Cóż – teraz, po zmianie władzy tym bardziej nic nie zrobią, przynajmniej takie jest moje zdanie.
Pacyfik o zachodzie słońca
    No a teraz już miało być obiecane Tiwanaku, ale że wspominałem, iż popełnię krajoznawczy wpis o Sucre – to teraz jest najlepszy moment. Żeby potem nie rozbijać narracji o tajemniczych ruinach, teoretykach Starożytnej Astronautyki i innych takich.
Brama Słońca w Tiwanaku

10 października 2022

Protesty

    Poruszanie się pieszo po kotlinie w której leży La Paz nie należy do najłatwiejszych – owszem, wszędzie w centrum jest blisko (a poza centrum można skorzystać na przykład z kolejek górskich, spełniających funkcję metra czy tam tramwaju), ale teren jest dosyć nierówny. Poza tym nizinny Gringo na wysokości prawie 4000 metrów nigdy nie będzie lekko kroczył – po prostu braknie mu tlenu (zwłaszcza gdy jest pod górkę). Do tego La Paz ma – o czym już pisałem – naprawdę i dosłownie ciężkie powietrze (a niebo spowijają, taki kalambour, ołowiane chmury).
    Oczywiście, można skorzystać z transportu publicznego (bądź – co jest trochę droższym, ale bardziej komfortowym rozwiązaniem – z taksówek), ale w tak zatłoczonym mieście wcale nie będzie szybciej (bo za smog to głównie piece starego typu odpowiadają, samochody nie mają tu nic do powiedzenia, wcale, ani ukształtowanie terenu czy układ wiatrów). Generalnie centrum La Paz – jak i innych południowoamerykańskich miast – stoi w korku. Dymi, kopci i stoi. A nie daj Boże, jak trafi się jeszcze ulubiona uliczna rozrywka Boliwijczyków, gdy część ulic miasta zostanie zamknięta, to już w ogóle.
    Tą rozrywką są oczywiście uliczne protesty i demonstracje.
Protesty w La Paz
    To taka tradycja, może związana z tym, że nazwa państwa nawiązuje do ojca południowoamerykańskiej niepodległości, pochodzącego z Wysp Kanaryjskich Simona Bolivara, rewolucjonisty i przywódcy powstań? W każdym razie od momentu powstania cały XIX wiek i większa część XX to notoryczne zmiany władzy w Boliwii – głównie za pomocą przewrotów, rewolucji, zamachów stanu, puczów i innych takich. Wybory jako forma zmiany przywódcy owszem, zdarzały się, ale był to często tylko katalizator prowadzący do bardziej gwałtownych politycznych przetasowań. Z ciekawostek – jak tylko w Boliwii robiło się spokojniej to najeżdżano sąsiednie kraje i tam wprowadzano rewolucyjne porządki – na przykład inwazja na Peru i krótkotrwały podział tego państwa na dwie republiki: Peru Północne i Peru Południowe.
La Paz
    Akurat byłem w Boliwii przy końcu względnie spokojnego wewnętrznie panowania Evo Moralesa – wybranego demokratycznie pierwszego Indianina (i drugiego po meksykańskim Zapoteku Benito Juarezie autochtona na czele latynoamerykańskiego państwa) z ludu Ajmara, wyrosłego ze skrajnej nędzy (spora część rodzeństwa nie przeżyła dzieciństwa) antyamerykańskiego socjalisty i byłego działacza związkowego. Co prawda konstytucja Boliwii z początku XXI wieku zakazywała reelekcji na fotel prezydenta, ale przecież jak się ma poparcie to można konstytucję dowolnie zmieniać – i Evo wielokrotnie korzystał z tego przywileju, utrzymując się u władzy przez prawie dwadzieścia lat.
Dom Demokracji w La Paz
    A doszedł do niej używając haseł typowo antykapitalistycznych – m.in obiecał nacjonalizację zachodnich koncernów ciągnących spore zyski z wydobywanej w Boliwii ropy naftowej (legenda głosi też, że wygonił z kraju Coca-Colę, ten symbol zachodniego Świata – ale organoleptycznie sprawdziłem, że to nieprawda; napój chyba nawet jest w Boliwii produkowany). Cóż, jak to socjalista słowa nie dotrzymał – zamiast nacjonalizacji obłożył zachodnie firmy wysokimi podatkami, co przysporzyło mu wrogów zarówno wśród kapitalistów jak i ortodoksyjnej lewicy. Mimo to Morales nadal był przy władzy i emancypował boliwijskie ludy tubylcze – pomijam fakt, że często pokazywał się w typowym andyjskim swetrze z lamiej wełny czy charakterystycznej czapce chullo – językami urzędowymi kraju oprócz hiszpańskiego (spełnia tu rolę języka wehikularnego, podobnie jak angielski na subkontynencie indyjskim) zostało 36 narzeczy indiańskich (ponad 60% mieszkańców Boliwii to Indianie), w tym i rodzimy język Evo, ajmara (około 1/3 Boliwijczyków to przedstawiciele tego ludu).
"Zawsze Coca-Cola" - tu w górach Atlas
    Trochę mnie więc zdziwiło, że widziane przeze mnie protesty były właśnie demonstracjami ludów tubylczych, żądających większych praw (i respektowania obecnie ustanowionych). Ubrane w typowe (i noszone na co dzień) ludowe stroje kolorowe grupy wolnym pochodem przesuwały się po ulicach miasta – wędrowano do samego centrum, gdzie swoje siedziby miały instytucje rządowe (choć La Paz nie jest stolicą tu właśnie mieszczą się najważniejsze ministerstwa). Pochód przebiegał nad podziw spokojnie, wręcz leniwie. Demonstranci mieli czas na pogawędki czy szklaneczkę kompotu z suszonych moreli (coś jak nasz wigilijny kompot z suszu).
Przerwa w protestach
    Zresztą życie w wysokich Andach ogólnie toczy się bardzo leniwie – może dlatego zamieszki które spowodowały ustąpienie Evo Moralesa (właściwie to w ich wyniku, po wyborach, wojsko dało prezydentowi ultimatum, a Evo ugiął się i wyjechał do Meksyku) przyniosły tylko trzy osoby śmiertelne. A może też po prostu były robione bez przekonania, wbrew woli ulicy – w La Paz widziałem wiele antyamerykańskich murali, głoszących by Jankesi trzymali się z dala od Południowej Ameryki. W każdym razie antyamerykański Morales ustąpił, akurat w chwili, gdy coraz większe znaczenie zaczyna mieć pewien niezwykle toksyczny metal, którego ogromne złoża – możliwe, że większe nawet od chińskich – znajdują się pod niesamowitym solniskiem w Uyuni.
Salar de Uyuni
    Chodzi tu oczywiście o lit – rzadko spotykany, a niezbędny do produkcji akumulatorów, na przykład tych w nachalnie promowanych samochodach elektrycznych. Nieważne, że taki zużyty akumulator auta elektrycznego jest toksyczną bombą dla środowiska – lansujmy elektryczność, bo... No właśnie, bo co? Trzeba sobie odpowiedzieć cui bono. Kto na tym zyska? Na blogu nie będę się nad tym zastanawiał, lecz w mojej opinii auta elektryczne to straszny humbug, podobnie zresztą jak i nowoczesne wiatraki. Szkoda tylko, że przez tą modę zniszczony zostanie wspaniały Salar de Uyuni. A Boliwia na tym i tak się nie wzbogaci – zresztą próbowała już kilkukrotnie, czy to na guanie (przegrana wojna z Chile i utrata wybrzeża z saletrą), czy na kauczuku (przegrana z Brazylią i utrata kauczukodajnej dżungli), czy współcześnie na ropie (zyski przejmują zagraniczne koncerny). I po całym tym boomie znowu pozostaną tylko stare pociągi.
Cmentarzysko pociągów w Uyuni

7 października 2022

Wiedźmi Targ

    Wiedźmi Targ – czyli El Mercado de Las Brujas albo La Hechiceria – uznawany jest za jedną z głównych (poza smogiem) atrakcji turystycznych faktycznej stolicy Boliwii, La Paz.
Pazański bazar
    Cóż – w swej głównej części to zwykły bazar z rękodziełem i pamiątkami, jaki już wielokrotnie gościł na blogu (wiecie, taki, co to się trzeba targować). Dla turystów odwiedzających Boliwię ma ten plus, że – ponieważ prawie wszyscy odwiedzający to państwo przy okazji zahaczają jeszcze o Peru, a czasem i Chile – jest tu naprawdę tanio. A przedmioty naprawdę są wykonywane na miejscu a nie w Chinach (Boliwia jest na tyle biedna, że żadnego rękodzielnika nie stać na sprowadzanie i montaż drogich maszyn do masowej produkcji; automatyczne krosna są nieczęste). Główną atrakcją owego bazaru są natomiast sklepiki z – między innymi – ziołami, których ekspedientki uznawane są za wiedźmy.
Pani zielarka
    Ktoś powie, że to zabobon, ale i u nas w Polsce mówi się czasem o kimś, że ma "złe oko" – i takiej osobie stara się nie wchodzić w drogę, bo przecież może znacząco spojrzeć i sprowadzić nieszczęście (a to ktoś umrze, a to kury przestaną nieść). Ba, nieraz słyszałem: kwiaty przestały rosnąć, niepotrzebnie dawałam odnóżkę tej-to-a-tej. Zabobony więc trzymają się mocno także i u nas. A co dopiero w Ameryce Południowej – doszły mnie słuchy, że w połowie lipca w Peru dwie kobiety oskarżono o czary. Nie mam informacji jak to się skończyło, ale jeśli sprawy w swoje ręce wziął tłum mogło być naprawdę krwawo i nieprzyjemnie.
Bazarowe kolory odwracające uwagę
    A tymczasem Biblia chrześcijańska jasno zakazuje wiary w magię i czary – co oczywiste nie neguje istnienia tego zjawiska (nie można zakazywać czegoś, czego nie ma), mówi tylko, ostrzega, by owym nie wierzyć. Poczynając od chodzenia do wróżki, na innych praktykach kończąc cała magia opiera się na manipulacji, wierze (tak naprawdę nie cała, we wpisie o przedbobonach wspominałem o kawałku magii który opiera się na faktach i nauce – tym gorzej, bo wszyscy wiemy, że jeśli w kłamstwie jest ziarno prawdy to dużo łatwiej w nie uwierzyć) i łatwowierności ludzi. A zmanipulowanego łatwiej oszukać. A, byłbym zapomniał – islam uprawianie magii z miejsca karze śmiercią.
    Ludzie i tak jednak, jak te ćmy, lecą gdzie nie trzeba.
Sklep z magicznym asortymentem
    Większość straganów na Wiedźmim Markecie oferuje zioła – rośliny lecznicze. Tu działanie magii opiera się na efekcie placebo – jak ekspert (wiedźma) powie, że pomaga, leczniczy efekt danego zielska będzie dużo większy. Ot, psychologia.
    Innym częstym artefaktem są – tu zdjęcie może być drastyczne – suszone płody lam. We wpisie o świnkach morskich wspominałem (a jak nie, to teraz wspominam), że andyjscy curanderos, Antoni Kosiba znachorzy używają tych zwierzaczków do leczniczego masażu i wyciągania z organizmu pacjenta różnego rodzaju chorób. Suszona lama także ma odpędzać złe duchy (czy złe spojrzenia), a sproszkowana być remedium na różnego rodzaju dolegliwości. To dużo wyższy poziom niż sproszkowany róg nosorożca stosowany na Dalekim Wschodzie w leczeniu impotencji (zwykła magia sympatyczna – róg twardy, stoi, to i organ płciowy taki się stanie) – niestety równie skuteczny (wcale).
Suszone płody lam
    Pełno tu jest też ręcznie robionych – przeto każda jest inna – kadzielnic. Gros bowiem asortymentu sklepów z artykułami magicznymi zajmują mieszanki magiczne "na coś".
    Na niewielkim opakowaniu krzykliwymi kolorami (i w słabej jakości) walnięty jest nadruk na co dane kadzidełko pomaga. Najczęściej służą one do zwiększenia sprawności seksualnej, cofnięciu się choroby (głównie nowotwór) czy szerszego przypływu gotówki. Czyli temu, czym żyje się na co dzień. Wszak latynoamerykański toast brzmi: por salud, amor y dinero. Czyli: za zdrowie, miłość i pieniądze. Ciekawą grupą kadzidełek są takie typowo kobiece. Nie chodzi tu o te, które mają pomóc w zdobyciu miłości, w zajściu w ciążę czy bezpiecznym porodzie – bo takie też są; chodzi o to, by mężczyzna był posłuszny. Mianowicie w kulturze macho chłop często jest nicpoty – kulturowo musi być męski i dominujący – więc baba po wszystkie środki sięgnie, żeby ten jej słuchał.
Magiczne kadzidełko
    Z drugiej strony – machoizm machoizmem, a znaleźć można też kadzidełka mające sprawiać, żeby kobieta mniej się odzywała (w znaczeniu zapewne by nie krzyczała na chłopa – co pokazuje, że kultura kulturą, a pewne toposy są niezmienne). Takie kadzidełko bywa nad wyraz skuteczne: kolega się skusił i kupił – i wystarczyło, że powiedział o tym żonie, a ta przez cały tydzień się do niego nie odzywała! Nie musiał nawet odpalać. Hejkum-kejkum, magia znów działa.
    Jak korzystać z takich kadzidełek? Ano, samo zapalenie nie wystarcza. Na każdym opakowaniu jest modlitwa – nieraz do świętych katolickich, najczęściej do wyższych instancji; ot, andyjski synkretyzm religijny – i paląc kadzidło należy się żarliwie modlić o spełnienie prośby. Jeśli nie będziemy się modlić i wierzyć, że się spełni – to się nie uda. I wtedy nawet reklamacja u wiedźmy nie pomoże: to nasza wina, bośmy się za słabo starali – ale oczywiście można kupić następną porcję i spróbować jeszcze raz; coś się nie podoba? Zawsze wiedźma może "źle spojrzeć"...
    Taka jest właśnie istota magii – dlatego właśnie chrześcijański zakaz wiary w nią – ale podejrzewam, że w dobie ataków na religię wielu na Zachodzie da się zbałamucić (astrologia chociażby). W Ameryce Południowej ta wiara to pozostałość wierzeń przedchrześcijańskich i dość powierzchownej chrystianizacji – trudno powiedzieć jak to się będzie dalej rozwijać. Na razie barwny Wiedźmi Targ ściąga turystów, choć oczywiście na serio traktują go tylko miejscowi i podstarzali hipisi, dla innych jest zwykłą atrakcją – a takich La Paz, jako miasto niezbyt urokliwe, zdecydowanie potrzebuje.
Urokliwa pazańska starówka

Najchętniej czytane

Społeczeństwo obywatelskie

     Powoli kończę serię wpisów o Szwajcarii (a o dawnych ziemiach Imperium Karolingów na tą chwilę tylko jeden jeszcze planuję – choć sk...