W poprzednim wpisie wspominałem o
wspaniałych czwartkowych targach i typowym dla regionu sieradzkiego
sposobie zawierania umów kupna-sprzedaży, oraz o konieczności
targowania się o cenę produktu czy usługi.
U nas w Polsce, czy
może nawet w Europie, czasem ten proces postrzegany jest jako jakieś
niepotrzebne robienie rabanu albo świadectwo niezwykłego wręcz
skąpstwa kupującego dusigrosza. Możliwe, że odpowiada za to
względny (albo i bezwzględny – to nawet lepsze słowo, bo
bogactwo rzeczywiście bywa bezwzględne) dobrobyt: nie opłaca się
targować o jakieś tam liche grosze (prawdopodobnie te kilka zdań
nie dotyczy Poznaniaków i Krakusów). Natomiast na całym Świecie
(a zwłaszcza tam, gdzie ceny nie są odgórnie regulowane przez
socjalistycznych przestępców) o produkt czy usługę targować się
trzeba. Ba, czasem brak targowania się uznawany jest za przejaw
złych manier – jak wspominałem we wpisach o Jordanii czy Maroku,
krajach o kulturze mniej więcej arabskiej.
Bo oczywistym jest,
że sprzedający chce sprzedać jak najdrożej, a kupujący nabyć
jak najtaniej – w wyniku targów spotykamy się zazwyczaj w pół
drogi. Napisałem zazwyczaj, bo ja osobiście targując się w
Dzikich Krajach zawsze mam wrażenie, iż mimo, że urwałem z ceny
całkiem sporo to i tak zostałem bezczelnie oszwabiony. I czasem
rzeczywiście jestem.
Niemniej – ponieważ targowania trzeba
się nauczyć – mogę udzielić kilku rad, względnie zdradzić
sposoby jakich ja i moi znajomi używają do targowania się w
Dzikich Krajach. Oczywiście nie zacznę od najprostszej (choć
niezwykle czasochłonnej) metody, tą zostawię na drugą część
wpisu.
Rozpocznę od najskuteczniejszej, choć wymagającej
spostrzegawczości i refleksu. Oraz – niestety – nie wszędzie
możliwej do wykorzystania.
Panorama Agadiru |
A więc – po kilku wpisach przerwy
– wracamy, choć tylko na chwilę, do Maroka. A konkretniej do
Agadiru. Wspominałem, że jest to wielkie kurortowisko, po
tragicznym trzęsieniu ziemi odbudowane niemal od zera jako zbiór
nadatlantyckich hoteli (jedyny zabytek to mury wznoszącej się na
pobliskim wzgórzu twierdzy).
Zabytki Agadiru |
Ma jednak Agadir także normalny
suk – i to dla miejscowych, w końcu gdzie w miejscu turystycznym
można nabyć oblepiony muchami krowi łeb? A na agadirskim bazarze
taki był, chłopaki kupili, wrzucili na wózek i odciągnęli gdzieś
w siną dal (muchy były w gratisie). Albo przynajmniej w skwarne
popołudnie – Agadir leży na pustyni (Atlantyk dostarcza tylko
zimnego wiatru alizee i owoców morza). Na to olbrzymie targowisko
czasem zaglądali też i inostrańcy, dowód miałem na stoisku pana
sprzedającego sok z trzciny cukrowej.
Suk El Had w Agadirze |
Owszem, wiem, że dla
części ludzi sok z trzciny cukrowej to rum – ale od napoju
wyciskanego z tej olbrzymiej trawy do brunatnego trunku jest bardzo
dużo stacji pośrednich (m.in biały, niestarzony destylat,
niezwykle trudno dostępny, wręcz zakazany, na terenie Unii
E***pejskiej oraz melasa). W każdym razie: przed wejściem na suk
stał sobie wózek z urządzeniem służącym do produkcji soku. Z
trzciny nie da się nic wycisnąć od tak: źdźbła tej trawy są
silnie zdrewniałe, więc maszyneria wyglądała na taką, która w
lepszych innych czasach mogłaby spokojnie służyć do miażdżenia
palców. Kiedy jednak z włóknistego miąższu (można go normalnie
rzuć) wyciśnie się napój i go spróbuje od razu wiadomo: było
warto. Jest on delikatnie słodki, trochę mleczny – i po każdym
hauście chce się więcej (tak, sacharoza zawarta w trzcinie jest
uzależniającą używką). Do tego miejscowy sprzedawca dodawał
jeszcze sok z cytryny (by złamać smak) i świeży imbir (jako
przyprawę). Nie będę ukrywał, że pociekła mi ślinka –
możliwe, że sprzedawca też to zauważył, bo od razu zaproponował
mi kupno jednego kubeczka napoju.
Ha! Byłem biały, więc nasz
biznesmen proponował mi sok trzcinowy w plastikowym kubku z pokrywką
i fikuśną rurką. A ja, ku jego zaskoczeniu, odmówiłem. Po czym
grzecznie odszedłem na bok i czekałem. Po chwili do stragany
podeszła miejscowa rodzina – po szczelnie okrywających ciało
kobiecych strojach i rysach twarzy mężczyzny stwierdzam, że
arabska. Głowa rodziny zamówił napój dla siebie i swoich
żon/córek, wyjął kilka monet i zapłacił. Ile? No właśnie. Na
stanowisku nie było cennika – ale miejscowi doskonale wiedzieli
ile powinno się za tą usługę dać: pan sprzedawca przyjął
zapłatę, kiwnął głową i nalał soku do szklanych kubeczków.
Musztardówek, znaczy się.
Sok z trzciny cukrowej |
Całej tej scenie z ukrycia
przyglądał się Autor, znaczy ja. Wyostrzyłem zmysły i znając
kształt oraz wielkość miejscowych monet oszacowałem cenę
szklanki soku. Kiedy miejscowi wypili swoje porcje podszedłem do
stoiska – a pan sprzedawca od razu chwycił za fikuśny plastikowy
kubek. Zaprotestowałem i wskazałem na musztardówkę – wszak
takie opakowanie musiało mieć swoją cenę, wysoką i nieadekwatną,
bo dla inostrańca. Poza tym w okolicy walało się już i tak sporo
śmieci, kosza zaś nie było, a ja jakoś nie mogę się przemóc,
żeby ciapać śmieci gdziekolwiek. Sprzedawca skrzywił się, ale
sięgnął po szklankę (musztardówki po użyciu były dokładnie
płukane w misce pełnej wody z cytryną; może nie zabija ona
wszystkich zarazków, ale na pewno bardzo dużo; poza tym mam
naprawdę wytrzymały żołądek) i nalał mi tego cudownego
trzcinowego soku, z imbirem i cytryną. A już całkiem niezadowolony
był, kiedym bez słowa położył na blacie odliczoną wcześniej
kwotę. Przyjął jednak zapłatę bez szemrania – wszak znałem
prawdziwą cenę usługi. Ot, na tym Białasie nie zarobił.
Niestety
sposób ten – poznanie cen, jakie płacą miejscowi – nie
sprawdza się na bazarach z pamiątkami: po prostu miejscowi nie
kupują suwenirów.
Oczywiście wcale nie trzeba podpatrywać
tubylców – czasem wystarczy podpytać (i liczyć, że powiedzą
prawdę): we wpisie o podróży z jordańskiej Akaby do przecudownej
Petry opisywałem już przecież, jak udało nam się nie być
naciągniętym przez miejscowych biznesmenów.
Ogólnie rozmowa
wiele daje w temacie urywania końcówek. W marokańskim Mogadorze
nabrałem ochoty na świeżo wyciskany sok pomarańczowy (prawdziwy
cymes). Podchodzę do sprzedawcy, widzę, cena: 5 dirhamów.
- O,
a w Marrakeszu mają po 4 – mówię, co rzeczywiście jest prawdą:
tylko na placu Dżama al-Fna, o którym pisałem, jest drożej.
-
Tak? - odpowiada sprzedawca – To jedź do Marrakeszu.
Dżama el-Fna w Marrakeszu |
Obaj
wybuchnęliśmy śmiechem, i po kilku przepychankach mój
interlokutor w końcu pyta:
- A u was w kraju po ile macie sok
pomarańczowy?
- U nas – zaśmiałem się – Wcale nie ma
pomarańczy!
Wesoły sprzedawca soku pomarańczowego |
Pożartowaliśmy jeszcze chwilę, pan oczywiście z
ceny nie zszedł, ale kiedy następnego dnia ponownie kupowałem u
niego napój dostałem dużo większą szklankę – taką dla
miejscowych, a nie dla turystów.
Co się zaś tyczy kupna
suwenirów – to kilka rad w następnej części wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz