Tłumacz

24 czerwca 2022

Sztuka targowania cz. 1

    W poprzednim wpisie wspominałem o wspaniałych czwartkowych targach i typowym dla regionu sieradzkiego sposobie zawierania umów kupna-sprzedaży, oraz o konieczności targowania się o cenę produktu czy usługi.
    U nas w Polsce, czy może nawet w Europie, czasem ten proces postrzegany jest jako jakieś niepotrzebne robienie rabanu albo świadectwo niezwykłego wręcz skąpstwa kupującego dusigrosza. Możliwe, że odpowiada za to względny (albo i bezwzględny – to nawet lepsze słowo, bo bogactwo rzeczywiście bywa bezwzględne) dobrobyt: nie opłaca się targować o jakieś tam liche grosze (prawdopodobnie te kilka zdań nie dotyczy Poznaniaków i Krakusów). Natomiast na całym Świecie (a zwłaszcza tam, gdzie ceny nie są odgórnie regulowane przez socjalistycznych przestępców) o produkt czy usługę targować się trzeba. Ba, czasem brak targowania się uznawany jest za przejaw złych manier – jak wspominałem we wpisach o Jordanii czy Maroku, krajach o kulturze mniej więcej arabskiej.
    Bo oczywistym jest, że sprzedający chce sprzedać jak najdrożej, a kupujący nabyć jak najtaniej – w wyniku targów spotykamy się zazwyczaj w pół drogi. Napisałem zazwyczaj, bo ja osobiście targując się w Dzikich Krajach zawsze mam wrażenie, iż mimo, że urwałem z ceny całkiem sporo to i tak zostałem bezczelnie oszwabiony. I czasem rzeczywiście jestem.
    Niemniej – ponieważ targowania trzeba się nauczyć – mogę udzielić kilku rad, względnie zdradzić sposoby jakich ja i moi znajomi używają do targowania się w Dzikich Krajach. Oczywiście nie zacznę od najprostszej (choć niezwykle czasochłonnej) metody, tą zostawię na drugą część wpisu.
    Rozpocznę od najskuteczniejszej, choć wymagającej spostrzegawczości i refleksu. Oraz – niestety – nie wszędzie możliwej do wykorzystania.

Panorama Agadiru

    A więc – po kilku wpisach przerwy – wracamy, choć tylko na chwilę, do Maroka. A konkretniej do Agadiru. Wspominałem, że jest to wielkie kurortowisko, po tragicznym trzęsieniu ziemi odbudowane niemal od zera jako zbiór nadatlantyckich hoteli (jedyny zabytek to mury wznoszącej się na pobliskim wzgórzu twierdzy).

Zabytki Agadiru

    Ma jednak Agadir także normalny suk – i to dla miejscowych, w końcu gdzie w miejscu turystycznym można nabyć oblepiony muchami krowi łeb? A na agadirskim bazarze taki był, chłopaki kupili, wrzucili na wózek i odciągnęli gdzieś w siną dal (muchy były w gratisie). Albo przynajmniej w skwarne popołudnie – Agadir leży na pustyni (Atlantyk dostarcza tylko zimnego wiatru alizee i owoców morza). Na to olbrzymie targowisko czasem zaglądali też i inostrańcy, dowód miałem na stoisku pana sprzedającego sok z trzciny cukrowej.

Suk El Had w Agadirze

    Owszem, wiem, że dla części ludzi sok z trzciny cukrowej to rum – ale od napoju wyciskanego z tej olbrzymiej trawy do brunatnego trunku jest bardzo dużo stacji pośrednich (m.in biały, niestarzony destylat, niezwykle trudno dostępny, wręcz zakazany, na terenie Unii E***pejskiej oraz melasa). W każdym razie: przed wejściem na suk stał sobie wózek z urządzeniem służącym do produkcji soku. Z trzciny nie da się nic wycisnąć od tak: źdźbła tej trawy są silnie zdrewniałe, więc maszyneria wyglądała na taką, która w lepszych innych czasach mogłaby spokojnie służyć do miażdżenia palców. Kiedy jednak z włóknistego miąższu (można go normalnie rzuć) wyciśnie się napój i go spróbuje od razu wiadomo: było warto. Jest on delikatnie słodki, trochę mleczny – i po każdym hauście chce się więcej (tak, sacharoza zawarta w trzcinie jest uzależniającą używką). Do tego miejscowy sprzedawca dodawał jeszcze sok z cytryny (by złamać smak) i świeży imbir (jako przyprawę). Nie będę ukrywał, że pociekła mi ślinka – możliwe, że sprzedawca też to zauważył, bo od razu zaproponował mi kupno jednego kubeczka napoju.
    Ha! Byłem biały, więc nasz biznesmen proponował mi sok trzcinowy w plastikowym kubku z pokrywką i fikuśną rurką. A ja, ku jego zaskoczeniu, odmówiłem. Po czym grzecznie odszedłem na bok i czekałem. Po chwili do stragany podeszła miejscowa rodzina – po szczelnie okrywających ciało kobiecych strojach i rysach twarzy mężczyzny stwierdzam, że arabska. Głowa rodziny zamówił napój dla siebie i swoich żon/córek, wyjął kilka monet i zapłacił. Ile? No właśnie. Na stanowisku nie było cennika – ale miejscowi doskonale wiedzieli ile powinno się za tą usługę dać: pan sprzedawca przyjął zapłatę, kiwnął głową i nalał soku do szklanych kubeczków. Musztardówek, znaczy się.

Sok z trzciny cukrowej

    Całej tej scenie z ukrycia przyglądał się Autor, znaczy ja. Wyostrzyłem zmysły i znając kształt oraz wielkość miejscowych monet oszacowałem cenę szklanki soku. Kiedy miejscowi wypili swoje porcje podszedłem do stoiska – a pan sprzedawca od razu chwycił za fikuśny plastikowy kubek. Zaprotestowałem i wskazałem na musztardówkę – wszak takie opakowanie musiało mieć swoją cenę, wysoką i nieadekwatną, bo dla inostrańca. Poza tym w okolicy walało się już i tak sporo śmieci, kosza zaś nie było, a ja jakoś nie mogę się przemóc, żeby ciapać śmieci gdziekolwiek. Sprzedawca skrzywił się, ale sięgnął po szklankę (musztardówki po użyciu były dokładnie płukane w misce pełnej wody z cytryną; może nie zabija ona wszystkich zarazków, ale na pewno bardzo dużo; poza tym mam naprawdę wytrzymały żołądek) i nalał mi tego cudownego trzcinowego soku, z imbirem i cytryną. A już całkiem niezadowolony był, kiedym bez słowa położył na blacie odliczoną wcześniej kwotę. Przyjął jednak zapłatę bez szemrania – wszak znałem prawdziwą cenę usługi. Ot, na tym Białasie nie zarobił.
    Niestety sposób ten – poznanie cen, jakie płacą miejscowi – nie sprawdza się na bazarach z pamiątkami: po prostu miejscowi nie kupują suwenirów.
    Oczywiście wcale nie trzeba podpatrywać tubylców – czasem wystarczy podpytać (i liczyć, że powiedzą prawdę): we wpisie o podróży z jordańskiej Akaby do przecudownej Petry opisywałem już przecież, jak udało nam się nie być naciągniętym przez miejscowych biznesmenów.
    Ogólnie rozmowa wiele daje w temacie urywania końcówek. W marokańskim Mogadorze nabrałem ochoty na świeżo wyciskany sok pomarańczowy (prawdziwy cymes). Podchodzę do sprzedawcy, widzę, cena: 5 dirhamów.
    - O, a w Marrakeszu mają po 4 – mówię, co rzeczywiście jest prawdą: tylko na placu Dżama al-Fna, o którym pisałem, jest drożej.
    - Tak? - odpowiada sprzedawca – To jedź do Marrakeszu.

Dżama el-Fna w Marrakeszu

    Obaj wybuchnęliśmy śmiechem, i po kilku przepychankach mój interlokutor w końcu pyta:
    - A u was w kraju po ile macie sok pomarańczowy?
    - U nas – zaśmiałem się – Wcale nie ma pomarańczy!

Wesoły sprzedawca soku pomarańczowego

    Pożartowaliśmy jeszcze chwilę, pan oczywiście z ceny nie zszedł, ale kiedy następnego dnia ponownie kupowałem u niego napój dostałem dużo większą szklankę – taką dla miejscowych, a nie dla turystów.
    Co się zaś tyczy kupna suwenirów – to kilka rad w następnej części wpisu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Klimat i krwawe ofiary cz. 1

     Od jakiegoś czasu się słyszy, że luminarze Unii E***pejskiej (i innych krajów należących do upadającej zachodniej cywilizacji) będą od ...