Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą argentyna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą argentyna. Pokaż wszystkie posty

16 lutego 2024

Mate

    Gran Chaco. Najgorętsze miejsce na kontynencie południowoamerykańskim. Łapiemy stopa, dwukrotnie. Obaj kierowcy popijają yerba mate, przez rurkę zwaną bombilla, z pojemnika znanego jako matero, choć tu mówią nań guampa.
Yerba mate
    - Guampa zrobiona z wołowego rogu – zachwala jeden z nich, ranczer w pickupie – Jak się pije z tego, to potem jest twardy jak róg!
    Filadelfia – dawny Fernheim: czekamy na autobus do stolicy. Współczekający wyciągają termosy, zalewają swoje matero, i pociągają yerby.
Podróż z mate i smartfonami
    Asuncion: liczba termosów zwiększa się. A dworcowe stragany oferują utensylia do picia yerby wszelkich kształtów i rozmiarów.
Naczynia na mate wszelkich kształtów i rozmiarów. Oraz termosy.
    Ba, nawet jest bar serwujący tylko mate.
Bar yerbowy na dworcu w Asuncion
    To znaczy – i mate, i terere. Tu, w Paragwaju bowiem nazwa mate zastrzeżona jest tylko do gorącego napoju na bazie ostrokrzewu paragwajskiego. Nikt nie powie inaczej. Ale taki ciepły kofeinowy (zawarta w ostrkorzewowym suszu mateina jest z chemicznego punktu widzenia dokładnie tym samym związkiem co herbaciana teina i właśnie słynny alkaloid z kawy; ot, różne nazwy handlowe) pije się właściwie wszędzie tam, gdzie kiedyś żyli Indianie Guarani (bądź gdzie sięgał Paragwaj): czyli w Argentynie i Brazylii (miejscowa yerba, z portugalskiego erva, jest drobniej mielona), a czasem w Urugwaju i w Boliwii. Specyfiką miejscowej yerby jest – niepraktykowane praktycznie nigdzie indziej – picie tego napoju na zimno. Ot, susz w guampie zalewa się lodowatą wodą – a napój zwie się terere. Z akcentem na ostatnie e.
Terere
    Czemu? No, to wystarczy przespacerować się przez Gran Chaco: zachodni Paragwaj zwyczajnie ledwo nadaje się do życia. Zresztą jeśli chodzi o wschodnią część kraju, nieco bardziej wyżynną (najwyższy punkt Paragwaju nie sięga 900 metrów nad poziomem morza; miłośnicy gór nie są zainteresowani wizytami tutaj) i onegdaj porośniętą lasami tropikalnymi (ale nie dżunglą) to też nie jest dużo chłodniejsza. Mate – tą ciepłą – napić się można w chłodne wieczory (podobno na Gran Chaco nocą może być w okolicach zera, a jak chodzi o Paraguay Oriental, to słyszałem, że czasem – pewnie co kilkadziesiąt lat – zdarzają się przymrozki), ale tak, to terere.
Gran Chaco
    My tu jednak gadu gadu, a jak wygląda ów Ilex paraguaiensis, ostrokrzew paragwajski? Cóż, słysząc "ostrokrzew" na pewno widzimy te kolczaste nomen omen liście, z których w Stanach Zjednoczonych robi się wieńce wieszane na drzwiach w okresie Bożego Narodzenia. Wiecie, te z czerwonymi owocami, holly wood, jak zwą roślinę. Otóż... Trafiłem na plantację yerba mate – ot, krzaki wielkości naszych krzewów borówki amerykańskiej czy kamczackiej (jak ktoś woli nasze owoce – wyrośniętej porzeczki). Podobno w naturze ostrokrzew może przybrać postać sporego drzewa, ale na polu co jakiś czas jest karczowany i zbierany do suszenia. Oprócz liści używa się też gałązek. Co zaś do listków... No oszukaństwo jakieś, wcale nie są ostre. Ot, takie jakieś jak bobkowe.
Ostrokrzew paragwajski
    Botanika bywa zwodniczą nauką, zaprawdę. Ale i tak nie jest źle. Najgorzej mają Szkoci. W języku polskim ich narodowy kwiat, taki oset trochę, nazywa się... popłoch. Wyobraźcie sobie, że brytyjski monarcha dekoruje kogoś medalem Orderu Popłochu? No słabo. Dlatego przyjęło się, że to Order Ostu. A. Jabłko nie jest prawdziwym owocem (ale o tym już pisałem).
Szkocki krajobraz
    Jak się pije zaś ten napój? No, właściwie u nas od dawna dostępna jest ta "herbatka" w szczurach torebkach, więc wystarczy zalać wodą (najlepiej niezbyt gotującą), ale fachowo i snobistycznie powinno się wsypać susz do specjalnego naczynia (matero bądź – w Paragwaju – guampa): drewnianego, tykwowego, metalowego, rogowego – do wyboru do koloru – potem wetknąć rurkę z sitkiem do picia (bombilla) i zalać gorącą acz nie gotującą wodą (chyba, że terere, to wtedy bardzo zimną). I nie pić. Ponieważ w magiczny sposób ta pierwsza woda znika. Wchłania ją oczywiście ostrokrzewowy susz, ale miejscowi powiadają, że wypija to Święty Tomasz (nie wiem czemu, patronem rzeczy zagubionych jest wszak Święty Antoni z Padwy, jak wskazuje miano, Portugalczyk). Potem zalewa się guampę jeszcze raz – i tym razem, jak nakazuje yerbowy savoir vivre, napar wypija gospodarz. Może dlatego, żeby pokazać, że naczynie nie jest zatrute (jak ja uważam), a może z tej przyczyny, że pierwsza porcja, najbardziej intensywna w smaku (jak twierdzą eksperci), jest zwyczajnie ohydna, i wstyd gościom dawać (żeby była jasność – drugie zalanie też nie jest przesadnie smaczne). Następnie zalewa się susz kolejny raz, i kolejny – i spija się to po kolei w kółku (uwaga: jak się powie "dziękuję" to wypada się z kolejki), aż roślinna masa straci smak.
Kwiaty yerba mate
    A właśnie: smak – już co nieco o nim wspominałem. Otóż napar z yerba mate smakuje ni mniej ni więcej tylko jak woda od kiepów. Ohydnie, po prostu. Wypić wypiję, ale sam jestem fanem herbaty. Może to właśnie ten papierosiany posmak sprawia, że – zapewne już od wieków – do ostrokrzewu dodaje się różne smakowe dodatki (znając życie część z nich ma walory zdrowotne oprócz tego, a wszystkie magiczne – gros na potencję). Takie ziółka można nabyć praktycznie wszędzie, choć nie zachęcam do kupna – nigdy nie wiadomo jak na te tajemnicze rośliny zareaguje organizm Gringo.
Stoisko z dodatkami do yerby
    Na koniec jeszcze jedna ciekawostka o yerba mate – dopiero ostatnio napój stał się popularny na Świecie. Wcześniej import tego surowca do Europy (orędownikiem byli już jezuici w XVIII wieku) blokowali importerzy herbaty, wymuszając na władcach (choćby rosyjskich carach w XIX wieku) olbrzymie cła na ostrokrzew paragwajski. Zgoła inny stosunek do rośliny mieli europejscy imigranci – w Ameryce Południowej zakładali plantacje, często do dziś prosperujące i cieszące się pewną renomą. Jako polski patriota mogę – tu trochę lokowanie produktu – markę Amanda. Czemu? Plantację tą założyli po prostu nasz rodak, znany w Argentynie inżynier Szychowski. Z tych samych przyczyn nie mogę polecić innych równie renomowanych marek (na przykład popularnej u nas Rosamonte) zakładanych przez plantatorów z nacji nam nieprzyjaznych. I wiem, że to głupie przenosić konflikty ze Starego Świata do Nowego, zwłaszcza, że ten – i o tym następny wpis – ma w historii własne, nieraz bardzo krwawe wojny.
Ruiny jezuickich misji - tu Misiones w Argentynie

9 lutego 2024

Misja

    Każdemu kinomaniakowi Paragwaj i Indianie Guarani kojarzyć się muszą z cudownym filmem Misja z Jeremym Ironsem i Robertem de Niro w rolach głównych (a w pobocznych m.in z Liamem Neesonem). Historia oparta jest na faktach, więc grzechem byłoby – będąc w okolicy – nie odwiedzić pozostałości owych misji. Czy też, mówiąc dokładniej, redukcji jezuickich. Powstało ich 30, dziś leżą na terenie Paragwaju, Argentyny (większość, w prowincji Misiones) oraz Brazylii (grająca w filmie redukcja San Miguel). Ja dotarłem zaledwie do 10% pojezuickich kompleksów, dwóch w Paragwaju i jednego w Argentynie, wszystkich wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.
Redukcja Jesus de Tavantara w Paragwaju
    I wcale nie musiałem – jak filmowi jezuici – wspinać się po wodospadach. Choć trzeba przyznać, że te cuda przyrody są wielką ozdobą dawnej krainy Guaranów.
    Wodospady Iguazu pod koniec 2023 roku odwiedziłem na kilka dni przed katastrofalnymi powodziami, które zlikwidowały część infrastruktury turystycznej zarówno po stronie argentyńskiej jak i brazylijskiej (wystarczy pomyśleć, że były lata, gdy ten wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO obiekt wysychał całkowicie). Wodospadów na Itaipu obejrzeć się nie udało: w latach 80-tych zalano je wodami sztucznego jeziora - a huk spadającej wody tego cudu przyrody słyszalny był pono z kilkudziesięciu kilometrów.
Wodospady Iguazu
    Swoją drogą zapora na Itaipu zapewnia około 70% zapotrzebowania na prąd rolniczego Paragwaju. Za budową stał Alfredo Stroesser, miejscowy dyktator. Niby spoko, ale weźmy pod uwagę, że każda tak duża (a ta jest ogromna) zapora jest prędzej czy później katastrofą ekologiczną (albo po prostu katastrofą – śpieszcie się odwiedzić Włocławek), oraz to, że w wyniku umów międzynarodowych Paragwaj sprzedaje część energii Brazylii za grosze (czy jak tam się nazywają drobne paragwajskie; grube, liczone w tysiącach to guarani), a ta odsprzedaje ją – także Paragwajowi, po cenach rynkowych. Cóż, w rejonach przygranicznych łatwiej jest zapłacić brazylijskim realem niż miejscową walutą – taka ekonomiczna kolonizacja trochę.
Tama Itaipu
    Ale wróćmy do Towarzystwa Jezusowego, jezuitów. Zakon – nowoczesny, w przeciwieństwie do starych, średniowiecznych zgromadzeń – powstał w jednoczącej się pod berłem habsburskim Hiszpanii, gdy Bask, Iñigo Loyola, przybył na Montserrat w Katalonii i nawrócił się (o tym przepięknym miejscu na blogu już było). A że był żołnierzem, to i nowy twór zorganizował na wzór wojskowy.
Opactwo w katalońskim Montserrat
    Jezuici swoją bezkompromisową postawą rychło zrazili do siebie nie tylko hierarchię kościelną – ale przede wszystkim władców europejskich, i w końcu w wyniku nacisków na papiestwo zostali rozwiązani (potem założono ich na nowo – i obecny poprzedni biskup Rzymu jest przedstawicielem takich spacyfikowanych jezuitów). Zanim jednak to się stało pod opiekę wzięli między innymi właśnie Indian Guarani – oraz zakładali owe wspomniane redukcje misyjne. Stworzyły one właściwie niepodległą Republikę Guaranów, a jej likwidacja powiązana jest w czasie z rozwiązaniem Towarzystwa Jezusowego. Ten moment historii opowiada właśnie film Misja.
Pozostałości indiańskich kwater w San Ignacio Mini w Argentynie
    W redukcjach żyło prawdopodobnie około 150 tysięcy Indian, wspólnie pracujących oraz pielęgnujących i rozwijających swoją kulturę – aż do likwidacji redukcji. Jeden z nielicznych spotkanych przeze mnie Guaranich (językiem mówi kilka milionów ludzi, ale sama grupa etniczna liczy dziś kilka, może kilkanaście tysięcy ludzi – pisałem o tym dopiero co zresztą) – pracował jako przewodnik w San Ignacio Mini w Argentynie – stwierdził, że redukcje są niezwykle ważnym elementem historii i tożsamości tych Indian.
San Igancio Mini - kolonialny barok
    Z trzech odwiedzonych przeze mnie ruin redukcji (po ich likwidacji władze świeckie po prostu wygoniły wszystkich mieszkańców, a same budowle pozostawiono samopas; sporej części zniszczeń dokonał po prostu czas, choć zapewne rabusie czy budowniczowie sąsiednich wiosek też dołożyli - właściwie odjęli - swoją cegiełkę) to właśnie San Ignacio zrobiło na mnie najlepsze wrażenie. Ot, po prostu dlatego, że wyglądała na najbardziej opanowaną przez dżunglę (czy też, będąc ścisłym, atlantycki las deszczowy), i – powtórzę się – najbardziej przypominającą prekolumbijskie ruiny Mezoameryki (nie takie prawdziwe, tylko z gry Montezuma's Revenge albo innego dzieła popkultury).
San Ignacio Mini w Argentynie
    Te paragwajskie ruiny, Trinidad i Jesus de Tavantara, były za to dużo bardziej zadbane.
Santissima Trinidad w Paragwaju
    Oraz – co akurat mi bardzo przypadło do gustu – właściwie bezludne. Obie redukcje uznawane są za jedne z najrzadziej odwiedzanych atrakcji wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (spoiler alert: w czasie ubiegłorocznej podróży przez Amerykę Południową zajrzałem do jeszcze rzadziej odwiedzanego miejsca).
Jesus de Tavantara w Paragwaju
    Dlaczego tak jest? Na miejscu to nawet istnieje infrastruktura turystyczna – ale dojazd do niewielkich miejscowości uzależniony jest od transportu lokalnego. Owszem, on działa, ale gros turystów, zwłaszcza nie posługujących się językiem hiszpańskim, nie skorzysta z niego. Poza tym – bądźmy szczerzy: Szanowni Czytelnicy, ilu znacie ludzi którzy w celach turystycznych odwiedzili Paragwaj? No tłumów nie ma, prawda?
Atrakcja turystyczna Paragwaju - Gran Chaco
    A. Ciekawostka. Okolice owych paragwajskich redukcji porośnięte są (wszak Paragwaj to kraj rolniczy, bodajże nawet ma nadwyżkę produkcji żywności) plantacjami ostrokrzewu paragwajskiego. To druga, oprócz stewii, roślina uprawna którą zawdzięczamy Guaranim. Oraz jezuitom, którzy starali się rozpropagować na Świecie.
Termosy i guampy - utensylia do spożywania mate
    Za chwilę zresztą o ostrokrzewie będzie na blogu (o stewii nie, bo Autor woli trzcinę i buraki cukrowe), ale na koniec jeszcze trochę o strukturze i organizacji redukcji misyjnych – bo niestety o dziele jezuitów nie można mówić w samych superlatywach. Otóż charakter redukcji – to znaczy komuna – sprawiał, że po pewnym czasie mieszkańcy, pozbawieni bodźców w postaci indywidualnych nagród za pracę (cały wysiłek wkładano do jednego wora, a następnie ze wspólnej puli mieszkaniec otrzymywał wszystko czego potrzebuje) wpadali w marazm i tracili radość ze wspólnej pracy. To tylko pokazuje, że takie socjalistyczne projekty, nawet czynione w dobrej wierze, nie kończą się sukcesem. Ciekawe, czy obecny (EDIT: śp) i dość kontrowersyjny jezuicki biskup Rzymu o tym wie...
Siedziba biskupa Rzymu - obecnie jezuity

19 stycznia 2024

Adamas w Gran Chaco

 Było dopiero przedpołudnie, a słońce na Gran Chaco już stało bardzo wysoko i grzało niemiłosiernie, w sposób odbierający wszelaką nadzieję. Mimo to nie poddawaliśmy się i dzielnie – choć powoli - w tym upale szybko traciło się tylko wodę – wędrowaliśmy w stronę czegoś, co na mapie wyglądało na najbliższą wioskę. Okolica właściwie nie była pustynią (choć oczywiście obowiązywała czapka i długi rękaw), ale roślinność (kolczaste krzaki, takież kapokowce czy – choć nie wiem jak wyglądają, więc nie wiem czy widziałem - słynne drzewa żelazne) wyschnięta była na wiór. Typowy krajobraz Gran Chaco – olbrzymiej równiny rozciągającej się na obszarze Boliwii, Paragwaju i Argentyny, najgorętszego miejsca na całym południowoamerykańskim kontynencie.
Kapokowiec przy wjeździe na ranczo
    Region ten nigdy nie był przesadnie zamieszkały, choć oczywiście czasem pojawiali się jacyś ludzie. Inkowie nazwali ten rejon miejscem łowów – co jako chaco trafiło do języka hiszpańskiego, ale nie wyobrażam sobie na co można było tu polować – może w porze deszczowej wyglądało to trochę lepiej (na pewno wyglądało – dziś na Chaco sporo jest olbrzymich rancz hodujących ekstensywnie bydło, a w miejscach gdzie możliwy jest dostęp do wody nawet uprawia się ziemię – ale paragwajska część ma gęstość zaludnienia poniżej 1 osoby na kilometr kwadratowy), ale nadal było to nieprzyjazne odludzie. I właśnie przez nie wędrowaliśmy – tuż za granicą boliwijsko-paragwajską. Jak się tu znaleźliśmy? Ano bardzo prosto. Z Santa Cruz, największego miasta Boliwii (urosło, bo znaleziono tam ropę; olej skalny miał występować także w innych rejonach Gran Chaco, nawet Boliwia walczyła o te nieużytki z Paragwajem, ale okazało się, że jednak eksperci deczko się pomylili, i ropy nie ma; cała wojna jak – nomen omen – krew w piach) złapaliśmy pekaes do Villamontes (w nazwie firmy był Juan Pablo II – jako rodakom wielkiego papieża udało się wynegocjować zniżkę na bilet), skąd niewielkim collectivo (właściwie truffi, jak mówi się w Boliwii; niby tu hiszpański, i tu, ale...) dotarliśmy na granicę. Od strony boliwijskiej wyglądała właściwie normalnie – stragany, restauracyjki, cinkciarze – wszystko, czego potrzebują przemytnicy czy podróżnicy. No, albo kierowcy tirów. Nie, nie wiem czy panie negocjowalnej cnoty też miały tam swoje stanowiska.
Villamontes
    Strona paragwajska – no, to była już zupełnie inna bajka. Zaskoczyła mnie całkowicie, choć dochodziły mnie plotki, że może być problem w złapaniu jakiegoś transportu – rzeczywiście nic tam nie było. Ot, jedna buda – sklep. Cóż. Boliwia jest biedna, ale Paragwaj biedniejszy. I deczko niebezpieczniejszy – podobno. Do tego miejscowe służby nie miały zbyt dobrej opinii. Oto na przykład policja potrafi zatrzymując inostrańca zabrać paszport – i oddać go dopiero za niewielką gratyfikacją. W każdym razie granicę przekroczyliśmy bez problemów – choć kolega, w dobrej wierze, zapytał pogranicznika jak tu dostać się do najbliższej osady. Paragwajczykowi zaświeciły się oczy, poczuł pieniądz nosem, więc stwierdził, że jedyna opcja to skorzystać z podwózki celników.
 - Zresztą zaraz przyjdzie kolega, i pojedziecie z nim. Przypominam, nie ma innej możliwości - stwierdził stanowczo.
Krajobraz Gran Chaco
    Faktycznie, po chwili pojawił się mundurowy, przypominający typa spod ciemnej gwiazdy i rzucił – jesteśmy w biednym kraju – cenę tak niebotyczną, że od razu wyjęliśmy dłonie z kieszeni. Ot, mieszkający w nich wąż zaczął kąsać jak głupi. Podobno dlatego taką wysoką, że bardzo droga w Paragwaju jest benzyna.
    - Tyle to nie zapłacimy – zadeklarował kolega i poszliśmy dalej, pewni, że jednak coś się znajdzie za granicą.
    Owszem. Znaleźliśmy. Kilku dodatkowych celników i pograniczników. Ci również stwierdzili, że jedyna opcja to ich transport – ale z ceny zejść nie chcieli. Dostrzegliśmy jednak na horyzoncie tą wspomnianą budę – sklep. Przy niej stał samochód. Czyli była opcja odjechać z granicy. Niestety, celnicy nas uprzedzili, i w sklepie stwierdzono, że nie mogą nas zabrać do najbliższego miasta. Nie tłumaczyli się jakoś specjalnie. No ale mapa wskazywała, że do najbliższej osady jest 6, może 7 kilometrów.
    - Nie będę płacił tym oszustom – warknął zdenerwowany kolega i ruszyliśmy w to palące słońce.
    Jeszcze raz podjechali do nas celnicy. Naprawdę nie odpuszczali.
    - Jedziecie z nami?
    - Nie – padła odpowiedź.
    Celnicy wzruszyli ramionami i wrócili na przejście graniczne. A my mozolnie podreptaliśmy przed siebie, po cichu licząc na stopa. Niestety, w sąsiedztwie granicy nikt zatrzymać się nie chciał. Didaskalia: pisząc nikt mam na myśli dwie czy trzy cysterny (do Paragwaju sprowadza się paliwo między innymi z Boliwii – ale wcale nie jest jakoś przesadnie droższe niż w ościennych krajach), terenówka i jedna furgonetka przez kilkadziesiąt minut. Innymi słowy, trasa nie była przesadnie ruchliwa.
    Po godzinie marszu (czyli pewnie po jakichś trzech kilometrach, szybciej żeśmy nie szli raczej) zatrzymała się w końcu ciężarówka. Tir, znaczy się. Z kabiny wyskoczył brodaty Latynos.
    - Wsiadajcie – powiedział – Jadę do La Patria. To najbliższa miejscowość. Podrzucę was.
Ruch drogowy w Gran Chaco
    Tak więc siedzieliśmy w pięciu w klimatyzowanej kabinie ciężarówki (właściwie to zdychaliśmy i sapaliśmy uzupełniając płyny) i jechaliśmy do La Patrii. Okazało się, że celnicy mieli trochę racji rzucając zaporową cenę – do miasta (no, tak myśleliśmy) było bowiem jakieś 120 kilometrów. A ta osada 6 kilometrów od granicy to było właściwie lotnisko (legalne – na Gran Chaco jest cała masa nielegalnych, służących do przemytu kokainy; nikt z tym nic nie robi, bo służby mają z tego swoją działkę, a poza tym szukaj pan igły w stogu siana), więc i tak nie znaleźlibyśmy tam transportu.
    - Słuchajcie – kierowca mówił z dziwnym akcentem, takim lekko jakby teksańskim – Po Gran Chaco nie chodzi się w dzień. Jest za gorąco. Następnym razem schowajcie się gdzieś w cieniu, i ruszcie dopiero po zmierzchu.
    Przytaknęliśmy, szofer ewidentnie miał rację. Pociągnął łyk yerba mate (to Paragwaj – wszyscy to tu piją, celnicy na granicy też pociągali z guampy – jak tu się zwie naczynie na mate) i opowiadał dalej:
    - Zlitowałem się, i was zabrałem, ale u nas kierowcy często się zatrzymują i podwożą, nie ma z tym problemu.
   Słysząc zaś o cenie transportu zaproponowanej nam przez pograniczników stwierdził, że troszkę za dużo zawołali. Niemniej było to... 120 kilometrów.
    - A w La Patria jest jakiś przystanek autobusowy, żeby złapać transport dalej, do Filadelfii? - Filadelfia to stolica prowincji w której się znajdowaliśmy, jak na Gran Chaco miasto bardzo duże, około 11 tysięcy mieszkańców.
    - Przystanek autobusowy? - brodacz parsknął i pociągną yerby – To Gran Chaco, tu nie ma przystanków. Ale na pewno coś jeździ, spokojnie. Zresztą jak nic nie złapiecie, to możliwe, że wieczorem będę jechał w tamtą stronę, to mogę was kawałek podrzucić.
    Generalnie nasz dobroczyńca okazał się miłym rozmówcą, więc aż żal było rozstawać się w La Patria. Mimo, że nie chciał żadnej gratyfikacji to w jedynym sklepiku w mieś... w wios... w osadzie kupiliśmy mu kilka piw. Sami też wypiliśmy po jednym czy dwóch – ale nie zdążyły dotrzeć do żołądka, tak szybko płyn został wchłonięty przez organizm. Dopytaliśmy się też o połączenia do Filadelfii, stolicy prowincji.
La Patria
    - Tak – stwierdziła pani sklepowa – Tu, zza rogu odjeżdżają – ucieszyliśmy się – W poniedziałki i czwartki.
    Była sobota. A oprócz niewielkiego gieesu w La Patria była jeszcze stacja benzynowa, warsztat i ze trzy domy. Warto przy tym dodać, że jeden ze współpodróżników miał za dwa dni samolot z Asuncion, stolicy kraju odległej o jakieś 500 kilometrów, do Polski. Cóż było robić. Ruszyliśmy łapać stopa.
    Droga nie była bardziej ruchliwa niż ta poprzednia, choć schodziły się tu dwa trakty komunikacyjne (może nawet żywotne arterie, w końcu którędyś musi ta boliwijska ropa jechać), oba zresztą prowadzące ku granicy z Boliwią – więc czekaliśmy. A słońce piekło. Czasem zawiał wiatr.
Burza piaskowa
    Wreszcie ktoś się zatrzymał – starym, załadowanym pickupem. Swoją drogą w tej części kraju jeżdżą praktycznie tylko terenowe półciężarówki – jak w jakim Teksasie. Idealne auta dla ranczerów, jakby nie patrzeć. Kierowca też był miejscowy – znaczy mieszkał w okolicy Filadelfii, do której było jakieś 180 kilometrów, głównie prostej drogi (takie są tylko przez Gran Chaco) – i popijał yerba mate z guampy z bawolego rogu.
    - Dobre na potencję – stwierdził pociągając napój – Jak się z tego pije, to potem stoi jak róg.
    Magia sympatyczna, ot co. Może mniej sympatycznie było, jak negocjowaliśmy cenę – jak każdy ranczer nasz kierowca był biznesmenem, a sądząc po stanie auta (wcześniej mijały nas dużo nowsze i lepsze pickupy) interesy nie szły najlepiej – niemniej i tak było to dużo mniej niż chcieli celnicy. Minusem mogło być to, że w środku było miejsce (po uprzątnięciu gratów) tylko dla dwóch osób. Pozostała dwójka musiała jechać na kipie, razem z oponami i beczką z czymś, pewnie paliwem. Cóż, od razu wdrapałem się na pakę. W końcu jazda po Gran Chaco na pickupie to zawsze jakaś przygoda. Zresztą w połowie drogi zamieniliśmy się miejscami.
    I wbrew pozorom wcale nie było za gorąco. Owszem, słońce bardzo agresywnie atakowało twarze i kończyny (trzeba było jechać okutanym), ale pęd powietrza – ranczer jechał dość szybko jak na możliwości swojego pojazdu (finalnie i tak trzeba było się zatrzymać i chłodzić silnik) – sprawiał, że było niemal zimno (i tak czy siak trzeba było jechać okutanym).
    W końcu jednak zjechaliśmy z asfaltu – i nadrabiając drogi do domu nasz kierowca zawiózł nas do Filadelfii. Nazwa pochodzi z greki, tak pierwotnie nazywał się Amman, dzisiejsza stolica Jordanii, ale miasteczka wcale nie założyli Grecy. Kto mógł chcieć zamieszkać na tym odludziu? Podpowiedzią niech będzie tablica informacyjna przy wjeździe do jednej z podfiladelfijskich wiosek, takiej, w której domy zamiast blachy falistej kryte były pomarańczowymi ceglanymi dachówkami.
Wioska w paragwajskim Gran Chaco
    No i oczywiście oryginalna nazwa miasta: Fernheim.

15 stycznia 2024

Peregrynacje po Ameryce

    Cóż, obiecaną blogową podróż po Ameryce Południowej zaczynam od ze wszech miar niegościnnego Gran Chaco – ale oryginalna trwająca dwa miesiące wyprawa wcale się tam nie rozpoczynała, i przebiegała przez sześć południowoamerykańskich krajów – niektóre odwiedzałem po raz pierwszy (połowę), inne nie – a Peru to już nie pamiętam który (znaczy – właściwie pamiętam, ewentualnie musiałbym bym policzyć – ale nie chodzi przecież o buchalterię, tylko o zabieg literacki). Dlatego postanowiłem uczynić taki krótki wpis, w którym w porządku chronologicznym ułożę nowe (oraz stare, z poprzednich wyjazdów) opowiastki o nierzadko nieznanych i odkrywanych miejscach.
Najsłynniejszy południowoamerykański podróżnik
    Do Ameryki Południowej najłatwiej dostać się oczywiście samolotem (przypominam, że najmniejszy samolot jaki kiedykolwiek pokonał Atlantyk był konstrukcji polskiej – RWD-5bis – oraz przez Polaka był pilotowany; był to pochodzący jak ja z Warty pionier lotnictwa i żołnierz Stanisław Skarżyński) – skoro w Polsce nie ma wielkiego międzynarodowego lotniska musiałem udać się do Berlina a stamtąd do Nowego Jorku. Miałem chwilę czasu, więc pojechałem na Manhattan. Cóż, nie ma się co dziwić Woody'emu Allenowi – NYC jest bardzo przereklamowany (choć może zamiast robić kolejny film o tym, jak to się miasta nie lubi, łatwiej byłoby się po prostu wyprowadzić; widzę tu syndrom sztokholmski).
Panorama Brooklynu
    Z Nowego Jorku via Bogota polecieliśmy do La Paz – tonącej w smogu rzeczywistej stolicy Boliwii (konstytucyjną jest oczywiście Sucre).
La Paz
    Była to moja druga wizyta w tym śródlądowym państwie, dlatego będąc w La Paz nie musiałem odwiedzać nieodległych ruin Tiwananku. Stanowisko archeologiczne leżące nad brzegami Titicaca (no, prawie) wraz z sąsiednim Puma Punku doceniane jest przez UNESCO i Teoretyków Starożytnej Astronautyki.
Brama Słońca w Tiwanaku
    Z La Paz ruszyliśmy na niesamowity Salar de Uyuni – poprzednio byłem tam w porze deszczowej, i ogromna słona pustynia wyglądała jak jezioro – tym razem trwała pora sucha, więc przepiękne to miejsce wyglądało całkiem inaczej. Można też w końcu było dotrzeć do słynnej Isla Incahuasi, olbrzymiej skale porośniętej wiekowymi kaktusami.
Salar de Uyuni - Isla Incahuasi
    Oprócz Uyuni na Altiplano odwiedziłem też dwa górnicze miasteczka – dziś kopalnie są już pozamykane – znane z karnawału Oruro i dużo bardziej anonimowe Pulacayo.
Nieczynna kopalnia w Oruro
    Najsłynniejszym miastem górniczym Boliwii jest jednak Potosi i zamieszkała przez górnicze bóstwa Cerro Rico. Trasę Uyuni – Potosi – Sucre pokonywałem autobusem już kilka lat temu: nic się nie zmieniła, dalej wiedzie przez przepiękne Andy.
Panorama Potosi
    Właśnie w okolicach Sucre jedyny raz pohasałem po dzikich górach – krater w Maragua jest niewiadomego pochodzenia, i można doń dotrzeć inkaskimi Qhapac Ñan, królewskimi drogami. A jako bonus znaleźć ślady dinozaurów.
Boliwijskie Andy
    Co do przedpotopowych gadów – w Parku Narodowym Amboro podle Samaipaty znajduje się równie przedpotopowy las paproci drzewiastych.
Paprocie drzewiaste w mglistych lasach deszczowych Boliwii
    Nie jednak lasy mgliste były moim celem w tamtym rejonie. Nad Samaipatą góruje bowiem inkaskie miasto wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dotrzeć tam z miasteczka można właściwie tylko taksówką – a do samej Samaipaty z Sucre dojechałem okrężną drogą: z Sucre samolotem do Santa Cruz, a stamtąd marszrutką w góry.
Inkaski fort Samaipata
    Do Santa Cruz wróciłem także marszrutką (tu zwaną truffi; w Peru to colectivos) – a stąd ruszyłem na Gran Chaco. Pierwszy etap autobusem do Villamontes był urzekający – autokar wygodny, a firma zwała się Trans Juan Pablo II, więc jako rodacy papieża dostaliśmy zniżkę. Z Villamontes na granicę kursowały truffis, a w Paragwaju...
Gran Chaco
    No a w Paragwaju na Chaco to właściwie tylko autostop. Dopiero w Filadelfii złapaliśmy autobus do stołecznego Asuncion, miasta, które nie porywało.
Asuncion - stolica Paragwaju
    Sieć komunikacyjna Paragwaju nie jest zbyt rozwinięta, na szczęście miejscowi o tym wiedzą i zabierają autostopowiczów. Po wschodniej części kraju podróżowaliśmy właśnie w ten sposób (choć, podobnie jak w Chaco, buty też były w użyciu) – Asuncion – Santa Angela – La Rosada – Salto Guarani – Carapegua – Quindy – Encarnacion.
Ruiny zakładów zbrojeniowych w La Rosada
    W okolicach Encarnacion znajdują się ruiny redukcji misyjnych dla Guaranich. Doceniło je UNESCO, więc i my odwiedziliśmy. Po czym przekroczyliśmy Paranę i ruszyliśmy do Argentyny.
Redukcje misyjne w Paragwaju
    W Argentynie widziałem tylko jedną prowincję – Misiones. Nazwa nie wzięła się znikąd: tu też są jezuickie redukcje misyjne.
San Ignacio Mini
    A także leżące na granicy z Brazylią olbrzymie wodospady Iguazu – do których dojechaliśmy autobusami firmy Horanski. Cóż, ten region Ameryki Południowej w XIX wieku przyjął bardzo wielu europejskich emigrantów. Zarówno w Misiones, jak i w brazylijskiej Paranie żyje sporo naszych rodaków, nie tylko biznesmenów, ale także na przykład plantatorów ostrokrzewu paragwajskiego.
Wodospady Iguazu - największa atrakcja prowincji Misiones
    Z Argentyny wróciliśmy do Paragwaju – via Brazylia. Tu zaskoczyła nas pora deszczowa – ale zdążyliśmy umknąć do Asuncion, skąd mieliśmy lot do Limy.
Pora deszczowa na zaporze Itaipu: granica brazylijsko-paragwajska
    Lima, stolica Peru, na blogu już gościła, ale tym razem oprócz zjedzenia ceviche ruszyłem zwiedzać lokalne piramidy – jest ich tu kilkanaście, a było pewnie kilkadziesiąt.
Lima - nadoceaniczne klify
    Oprócz tego w końcu zajrzałem do Callao, głównego portu Peru, i sporej mordowni. W czasie jednej z południowoamerykańskich wojen port został obroniony między innymi dzięki wysiłkom naszego rodaka, Ernesta Malinowskiego.
Hiszpański fort w Callao
    Następny etap podróży odbyłem samemu – towarzysze polecieli do Cuzco, a ja zostałem na wybrzeżu: w końcu miałem chwilę czasu by odwiedzić najciekawsze miejsca tej części kraju. Oczywiście, nie wszystkie, choć niektóre bardzo nieznane (co oznacza, że nie odwiedziłem najbardziej znanej atrakcji kraju - Patallaqty; no ale ileż można).
Inkaskie akwedukty z lotu ptaka - atrakcja dość nieznana
    Jedne, tak jak Linie w Nazca czy Półwysep Paracas są znane, popularne i oblegane przez turystów.
Pingwiny Magellana - turystyczni gwiazdorzy w Paracas
    Inne, jak Tambo Colorado, inkaskie miasto, odwiedzają głównie podmuchy wiatru.
Tambo Coloredo
    Także na północ od Limy turystów było jak na lekarstwo. Zacząłem od rejonu Trujillo, gdzie, według miejscowych, wynaleziono surfing.
Port i plaża w Huanchaco
    Bardziej niż trzcinowe łodzie interesowały mnie jednak miejscowe stanowiska archeologiczne, takie jak Chan Chan czy Moche. Oraz składane tam krwawe ofiary.
Chan Chan
    Jak wspominałem, trafiłem też na miejsca nieznane, mimo, że wpisane na Listę Dziedzictwa ludzkości UNESCO – takie jak Chankilo obok Casmy. Dzięki brakowi infrastruktury turystycznej pierwszy raz jechałem mototaksówką przez wydmy oraz wspinałem się po wzgórzu z pirytu. Bardzo polecam, nawet się mocno nie pokaleczyłem.
Trzynaście Kamieni - obserwatorium słoneczne w Chankilo
    Tuż przed powrotem do Limy dotarłem jeszcze do Doliny Supe i do Świętego Miasta Caral. Stanowisko archeologiczne robi wielkie wrażenie, a na dodatek uznawane jest za najstarszą cywilizację Ameryki Południowej.
Święte miasto Caral
    Z Limy – już nie solo – poleciałem do Iquitos: innej drogi tam nie ma (chyba, że wiele dni w łódce).
Pałac Fitzcaraldo w Iquitos
    Dzięki uprzejmości miejscowego Polaka zwiedziliśmy też okolice miasta – czyli amazońską dżunglę.
Dżungla amazońska - stacja benzynowa w Mazan
    A potem ruszyliśmy w dół Amazonki do Manaus. Tu nie będę spojlował jak wygląda życie na wielkiej rzece. Powiem tylko, że miło było wejść na chwilę w buty Franciszka de Orellany.
Amazonka
    Samo Manaus – dokąd w końcu dotarliśmy – to olbrzymie miasto w dżungli. Wyrosło na kauczukowej gorączce w XIX wieku i mimo ogromu jest, trudno ująć to inaczej, typowym dżunglowym miastem – a o takich już na blogu pisałem.
Manaus
    Na szczęście ma Manaus lotnisko, rozbudowane jeszcze na niedawny futbolowy Mundial, więc bez problemu – choć drogo – dolecieliśmy do Rio de Janeiro. Miasta znanego, wielkiego i całkiem fascynującego. Tudzież drogiego, więc stamtąd wróciliśmy już do Europy – do Berlina via Madryt.
Rio de Janeiro - ostatni przystanek na trasie podróży
    Wpis miał być krótki, po to tylko, żeby powrzucał linki do konkretnych opisów miejsc... Ale mnie poniosło, zwłaszcza we wstępie. Potem się trochę ogarnąłem. Cóż. Pozostaje mi tylko zaprosić na blogową podróż po Ameryce Łacińskiej, niemniej tylko dla wytrwałych, bo potrwa kilka miesięcy.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...