Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niderlandy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niderlandy. Pokaż wszystkie posty

11 lipca 2025

Ser

    I trafiłem do niewielkiego holenderskiego (prowincja Holandia Południowa) miasteczka zwanego Gouda. Słynie ono z olbrzymiego gotyckiego kościoła ze wspaniałą kolekcją oryginalnych kilkusetletnich wiraży. I poza tym właściwie niczym się nie wyróżnia.
Kolekcja witraży in situ w kościele św Jana w Goudzie
    Przynajmniej na co dzień, bo od wiosny do jesieni co czwartek na głównym placu miasta, między ratuszem a miejską wagą, odbywa się słynny targ serowy. Sprzedaje się tu produkowany w okolicy ser zwany goudą. Zwany tak w Polsce, bo prawidłowa wymowa nazwy tego niderlandzkiego miasta to hałda – z takim h jakby się chciało kogoś opluć. Ale bądźmy szczerzy: gdy ktoś idzie u nas do gieesu powie "dziesięć plasterków goudy proszę", a nie "możecie mi ukroić dziesięć plastrów sera w typie hałdy". Ekspedientka pewnie popatrzyła by na takiego delikwenta, i rzekła, że hałdy to na Śląsku koło kopalni są (jeśli chodzi o homonimy, gołdą określana jest w Łodzi podła wódka kupowana na melinach).

Kanały Goudy, kiedyś służące do transportu mleka i serów
    Akurat traf chciał – i był to rzeczywiście przypadek – że trafiłem do Goudy w pierwszy kwietniowy czwartek, gdy akurat zaczynały się tegoroczne serowe targi. Ha! U mnie w mieście, we Warcie, równie wiekowe, jak nie starsze, targi (ogólne, nie tylko spożywcze, szwarc, mydło i powidło) odbywają się w każdy czwartek, bez względu na porę roku (wyjątkiem jest Boże Ciało i – co kilka lat – Boże Narodzenie).

Waga miejska w Goudzie
    Niemniej miasteczko na tych odbywających się od setek lat zgromadzeniach straszne zyskiwało. Zresztą W. Sz. Czytelnik wie, że lubię takie imprezy. Do tego można było zobaczyć metody dobijania targu między farmerem ser przywożącym a lokalnym sprzedawcą. Targowanie polega tu na głośnym przybijaniu piątek, i jest to proces dość sformalizowany (tak jak onegdaj opijanie transakcji na targach w Księstwie Sieradzkim; zwyczaj umarł, bo nikomu nie chce się od nowa wyrabiać prawa jazdy). Ale atrakcja jest.

Targowanie
    Zresztą Holandia – Niderlandy – znane są z produkcji sera. Podobnie jak Szwajcaria (emmentaler, gruyere), Włochy (grana padano, parmezan) czy Francja (comte), które to kraje wyprzedzają Polskę pod względem ilości produkowanego sera (nie wyprzedza Polski Norwegia, z tym genialnym karmelowym w smaku serze brunost; prawdziwy gastryczny orgazm). Pech chce, że tam nie było sowieckiej okupacji, można było rozwijać produkcję lokalną, do tego dochodzi brutalny marketing (wmawiający, że taka mozarella jest mimo gumiastej konsystencji smaczna) i mamy setki odmian gatunkowych sera. U nas takim serem jest słupski chłopczyk (Stolper Jungchen, taki w typie camemberta), produkowany do 1945 roku na Pomorzu. Powojenne próby wznowienia produkcji okazały się nieudane (tym bardziej, że prawo do technologii obecnie należy do bawarskich Niemców), i mimo ogromu produkcji wytwarzamy właściwie tylko kopie zachodnich typów sera (malkontenci wymienią pewnie gołkę, ser bałtycki albo – wysoce przereklamowany – oscypek; radamer jest klasa). A przecież – w ujęciu historycznym – najstarsze ślady produkcji sera (mające jakieś 7500 lat; pono był to gumiak w typie mozarelli, choć nie z bawolego pewnie mleka) znaleziono na Kujawach. O kwitnącej cywilizacji Kapeelów i ich żalkach pisałem na blogu wielokrotnie zresztą.

Gruyeres
Słupsk
Pozostałości po kujawskich serowarach sprzed 5500 lat
    Najstarszy ser natomiast znaleziono w Chinach – na mających jakieś trzy tysiące lat mumiach. Czemu zamiast zjeść ser posypywano nimi zwłoki nie wiem, może dlatego, że odmiana mongoloidalna Człowieka nie jest – w przeciwieństwie do europoidów – przystosowana do trawienia laktozy (nie wiem jak negroidzi i kromanioidzi). My wolimy ser jeść (mimo tego, że część serów pachnących zawiera te same drobnoustroje które odpowiadają za zapach stóp). W końcu nawiewającego z Paryża Ludwika XVI złapano, gdyż zamiast uciekać musiał dokończyć swój ser. Możliwe, że był to brie, zwany księciem serów (i którego to księcia, jako jedynego, miał nie zdradzić de Talleyrand, znana postać tej ohydnej Wielkiej Rewolucji Francuskiej i późniejszej Napoleoniady oraz Restauracji). Ja wolę te zakażone niebieską pleśnią, w stylu roqueforta (są i u nas - rokpol czy lazur).
Gdyby Ludwik XVI znał zapiekankę z serem mógłby nie stracić głowy
    Jako ciekawostkę można dodać, że Droga Krzyżowa wiodła przez Dolinę Tyropeonu (czyli Serowarów) – wychodząc ze starego miasta wprost w to obniżenie terenu Jezus upada po raz pierwszy, a rozpoczynając wdrapywanie się na Golgotę musi pomóc mu Szymon z Cyreny.
Via Dolorosa - pierwszy upadek, gdy Pan Jezus schodzi w Dolinę Tyropeonu
    Ser bowiem się warzy – czyli zsiadłe mleko (ten cudowny produkt nabiałowy, gdzie indziej zwany kefirem bądź jogurtem) trzeba z uczuciem podgrzać – wtedy skrzep oddziela się od serwatki i mamy twaróg. Albo biały ser - w zależności od regionu Polski.
Warsztat pracy serowara
    Kiedy dodamy doń podpuszki (czyli enzymu trawiennego z cielęcego żołądka) dostaniemy na przykład goudę – ale u mnie w domu konsumuje się go w formie pierwotnej. Na przykład jako gziczka – czyli coś, co w Wielkopolsce jest gzikiem (z pyrami czyli ziemniakami czyli kartoflami czyli grulami czyli bulwami) a gdzie indziej można nazwać twarożkiem: do sera dodaje się śmietany – może być zebrana z tego zsiadłego mleka które stać ma się serem – cebuli, soli, pieprzu i innych dodatków, jak szczypiorek czy rzodkiewka. Ja lubię. A jeszcze bardziej lubię serwatkę – strasznie mnie smuci, że u nas w sklepach praktycznie nie da się jej dostać, a w takiej Bośni (oraz Hercegownie) jest w każdym niemal gieesie. Nie wiem, czy to Unia E***pejska przypadkiem nie zakazuje. Będąc na Bałkanach korzystam z tamtejszej wolności pełnymi garściami. W Polsce spotykam serwatkę od wielkiego dzwonu, kiedy robię ser. I jeśli przypadkiem nie uda mi się całej wypić to służy do produkcji białej polewki – jednej z tradycyjnych polskich zup śniadaniowych (o biermuszce pisałem przy okazji historii o kanonizacji piwa). Oto serwatkę podgrzewa się, zagęszcza mąką (można i śmietany dodać), i konsumuje wraz z białym serem i ziemniakiem. To najprostsza wersja, są i bogatsze, ale taką robiło się u mnie w domu. Piękna sprawa.
Biała polewka na serwatce

4 lipca 2025

Bombardowanie

    Był 11. maja 1940 roku. Kilka dni wcześniej wojska niemieckie przekroczyły granice Królestwa Niderlandów i, choć Holendrzy próbowali stawiać opór, chwacko posuwały się naprzód. Niderlandzki rząd początkowo odmawiał jakichkolwiek negocjacji, ale po usłyszeniu komunikatu iż setka teutońskich bombowców leci na Rotterdam głośno zawołał: "Negocjujmy warunki kapitulacji". Niemieckie bombowce tym okrzykiem się nie przejęły (według legendy 2/3 floty nie zauważyło flary wzywającej do powrotu na lotnisko), Rotterdam został zniszczony (zginęło jakieś 1000 osób), a Niderlandy poddały się. Dziś, w centralnym punkcie miasta, podle Muzeum Morskiego, stoi statua upamiętniająca to tragiczne wydarzenie.

Pomnik Rozdarte Miasto
    Swoją drogą taka sobie, zresztą W. Sz. Czytelnik zna moje zapatrywanie na sztukę nowoczesną.
Dom z sześcianów
    W każdym razie Rotterdam – dziś największy w Europie i trzeci na Świecie port morski – został zrównany z ziemią. Bombardowanie i niszczenie miast nie jest oczywiście czymś nowym, w poprzednim wpisie było o Brukseli, której to centrum zaorane zostało swego czasu przez francuską artylerię. Pozostaje kwestia odbudowania tkanki miejskiej. Grote-Markt jest przepiękny i wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, Rotterdam zaś...
Port w Rotterdamie
Kanały w centrum miasta

Odbudowana Bruksela

    Na powyższych zdjęciach można sobie porównać. Ohydne blokowisko w stylu amerykańskich metropolii, całkiem bez duszy. Nawet te budynki, których stan zniszczenia pozwalał na odbudowę też są jakieś nie takie.

Szczątki rotterdamskiej starówki
    A reklamowana jako Kaplica Sykstyńska Holandii (bo Rotterdam leży zarówno w Niderlandach, jak i w Holandii, w przeciwieństwie do Amsterdamu, Południowej) hala targowa (spełnia także funkcje mieszkalne, taki postmodernizm) jest zwykłym centrum handlowym z bohomazem u sufitu. Pomysł przyrównania Wygnania z Raju pędzla Michała Anioła Buonarottiego do papryk, bakłażanów i gąsienicy pazia królowej mógł narodzić się tylko w społeczeństwie ograbionym z poczucia estetyki. Znaczy: nowoczesnym.
Hala targowa
    Bombardowanie Rotterdamu, tragiczne w skutkach, zmieniło także zapatrywania Aliantów na działania wojsk niemieckich. Do tego momentu brytyjskie (głównie) bombowce zrzucały na miasta Rzeszy ulotki propagandowe nawołujące do zaprzestania działań wojennych czy szkalujące przywódców zwycięskiego państwa. Naprawdę, musiało to mieć olbrzymi psychologiczny efekt. A przynajmniej wpływ na pękające ze śmiechu przepony Niemców, en masse stojących przy swoim zwycięskim Führerze i potężnym Wermachcie. Opowiastki o nazistowskim ruchu oporu to powojenna projekcja, mająca na celu wybielić Niemców – którzy przecież w latach II Wojny Światowej nic nie wiedzieli o własnych zbrodniach, pewnie byli na wakacjach.

Miejsce po Kancelarii Rzeszy w Berlinie

    Kumulacją alianckich bombardowań Rzeszy był chyba nalot na Drezno – niebronione miasto, dziś odbudowane, także zostało zniszczone. Ktoś powie, że była to zbrodnia wojenna. Cóż, może mieć rację, ale zapomina, że była to odpowiedź na niemieckie ataki na niebroniące się miasta. Zresztą Drezno nie było jedyne (z większych niemieckich miast tylko łużycki Zgorzelec przetrwał wojnę bez szwanku; ostatnio anonimowy darczyńca zafundował miastu rewitalizację starówki).

Drezno
    Zastanawia mnie – widząc reakcję po bombardowaniu Rotterdamu – co alianci robili kilka miesięcy wcześniej, kiedy Luftwaffe zrównało z ziemią Wieluń, miasto otwarte i niebronione (do dziś ta zbrodnia nie istnieje w świadomości Zachodu, nikt nie namalował wieluńskiej Guerniki).

Fundamenty wieluńskiej fary, zniszczonej w bombardowaniu 1. Września 1939

    Kilka tygodni krwawych bombardowań Warszawy zaowocowały konferencją w Abbeville i typową felonią – czyli zdradą sojusznika w obliczu agresji wspólnego wroga. Ucieczki z pola walki, znaczy się. Starówka warszawska wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO została jako przykład dokładnej odbudowy miasta. Nie byłoby tego wpisu, gdyby nie wspominana zdrada sojuszników.

Resztki Pałacu Saskiego w Warszawie - nieodbudowanego

    Co właściwie nie powinno dziwić. Każdy patrzy swego. I będzie patrzył. Zwłaszcza, że – w przeciwieństwie do państw wyrosłych na gruzach imperium Karola Wielkiego – nie mamy z Zachodem przesadnie wspólnej historii. Nadal jesteśmy dla nich miejscem ubi sunt leones. Do tego nie potrafimy pokazać im naszych zasług dla ochrony kontynentu, bo nie umiemy – mam nadzieję, że z głupoty, a nie z premedytacji – w politykę historyczną.

Okopy z czasów Bitwy Warszawskiej 1920 roku

    Czasy zdają się nadchodzić ciężkie, więc może warto się zastanowić, czy mądrym jest opierać się na krajach, które nami systemowo gardzą, i które już raz (ba, żeby tylko) nas zdradziły. Moim zdaniem owszem, wchodźmy w sojusze, ale nie ufajmy. I sami troszczmy się o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi. Nie przejmujmy się też zapatrzonymi w Zachód ojkofobami.

Symbol okupacji Polski

    A. Jeszcze jedno. Arthur "Bombowiec" Harris, brytyjski wojskowy atakujący z powietrza niemieckie miasta, za cel wybrał akurat to związane z władcami Polski. Paranoik powiedziałby, że to nie przypadek.

16 maja 2025

Luneta jako dzieło Szatana

    Pomysł na ten bardzo filozoficzny wpis powstał w mej głowie bardzo dawno temu, w czasach jeszcze studenckich, gdy trafiłem na zajęcia na wydziale – nomen omen – filozofii. W trakcie zajęć, w czasie jakiejś dyskusji o momentach przełomowych w postrzeganiu rzeczywistości zeszło na wiekopomność galileuszowej lunety (choć jak wiemy, nie on ją wynalazł). Otóż użycie jej wywołało spory intelektualny ferment, na co Kościół (a przynajmniej niektórzy, właściwie to nieliczni, z hierarchów) zareagował stwierdzeniem, że to musi być dzieło Szatana, a to, co tam w niej widać to iluzje. Wywołało to uśmiechy, nieco szydercze, na twarzach młodszych kolegów-studentów (niektórzy bowiem, prosto po maturze i bez większych życiowych doświadczeń byli już bowiem nowocześni; wiecie, wiara – zabobon, te sprawy). Głębsze przemyślenie sprawy skłoniło mnie jednak do wysnucia wniosku, że stwierdzenie ówczesnych purpuratów wcale nie musiały być na wyrost.

Konkatedra we Fromborku - miejsce pracy Mikołaja Kopernika
    Nie chodzi oczywiście o fizyczny obraz widziany w okularze lunety, ale o zachwianie się ładu społecznego. A na tym, jak wiadomo, zyskuje tylko Zło.
    Jaka jest bowiem mentalna mapa ówczesnych Europejczyków? W centrum Wszechświata znajduje się Ziemia, zbudowana z czterech żywiołów, które przechodzą jeden w drugi gnijąc czy paląc się. Ziemia otoczona jest Sferami Niebieskimi, które – w przeciwieństwie do niej – są niezmienne, zbudowane z piątego żywiołu, który jest stały i wieczny. To piąta esencja, kwintesencja, eter. Owszem, przewrót kopernikański wprowadził pewne zamieszanie w mechanikę Nieba, już wiemy, że nie wszystko kręci się wokoło Ziemi, ale nadal w umysłach tkwi przekonanie, że TAM jest inaczej niż TU. I kiedy nasze gnijące życie się skończy, udamy się w miejsce, gdzie trwa niezmienna Wieczność. Więc róbmy tu co trzeba, nie martwmy się przemijalnością, bo TAM jej nie będzie.
    Nie ukrywam, że to wspaniała i spójna wizja Świata, zapewniająca to, do czego Człowiek dąży – bezpieczeństwo i stabilność. Owszem, pojawiają się głosy – wszak Człowiek jest istotą rozumną, zobligowaną do poznawania Świata i czynienia go sobie poddanym przecież – że widoczne na nieboskłonie lśniące gwiazdy są takimi samymi Światami jak nasz, ale to tylko niezbyt znaczne teorie (angielski szpieg spalony na stosie w 1600, Giordano Bruno tak twierdzi, ale wbrew obiegowej opinii poszedł z dymem nie w imię nauki; warto dodać, że – mimo organoleptycznych dowodów – dość powszechnie wiedziano, że Ziemia nie jest płaska; nie jest też wklęsła, choć przecież buty ścierają się na czubkach i piętach najmocniej). W każdym razie żyjemy tu sobie bezpiecznie.
Podobno da się dostrzec krzywiznę Ziemi
    Kiedy jednak, czyniąc sobie Ziemię poddaną, dostajemy do ręki nowe narzędzia poznawania Świata to poczucie bezpieczeństwa pęka niczym mydlana bańka. Taki mikroskop nie robi mentalnej krzywdy (zresztą do dziś sporo ludzi nie wierzy w drobnoustroje), ale teleskop? Patrząc przezeń w niebo widzimy na Księżycu kratery. Dziury. Generalnie znaki zniszczenia, zgnilizny. Czyli TAM występuje to samo co TU. A jeżeli obie te sfery są takie same, to jaki sens jest starać się TU by trafić TAM? Czyżby Nieba nie było? A jeśli Nieba nie ma, to nie ma też Piekła. Nie ma kary. Hulaj dusza, można robić wszystko to, na co ma się ochotę.
Hulaj dusza, Piekła nie ma
    Ktoś mądrzejszy ode mnie stwierdził, że największym osiągnięciem Szatana jest to, że już nikt w niego nie wierzy. Wtedy dopiero może on poszaleć.
    Ktoś powie: hola, hola! Przecież właśnie pękła szklana bańka, w której żyliśmy. Możemy wszystko, nikt nam tu, w fizycznym Świecie, nie mówi jak żyć (skoro Niebo nie jest TAM, schować się musi poza Świat realny, czyli przestać istnieć w przestrzeni rzeczywistej), jesteśmy zaledwie drobinką, avanti, naprzód! Ten ktoś to Rene Descartes, najemny żołnierz z Francji, walczący w krwawych wojnach w Niderlandach. Znamy go jako Kartezjusza. Tak, to ten od słynnego "myślę, więc jestem". Ludzie tego pokroju w końcu mogą odetchnąć, zerwali okowy, będą mogli żyć kierowani Rozumem. Ba, niedługo, pośród gwałtów i mordów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, wznosić zaczną w bałbochwalczym kulcie owemu Rozumowi świątynie. Bo przecież Nieba nie ma, Bóg jest martwy, świat realny jest poznawalny. Nietzsche czy Marks wyrastają z tej kartezjańskiej wizji Świata. I wiemy do czego to doprowadziło – stworzyli zastępczy model bezpiecznego Wszechświata, przyjęli pod swoje skrzydła masy przerażone brakiem stabilizacji i bezpieczeństwa. Auschwitz nie spadło z nieba.
Amsterdam - ulubione miasto Kartezjusza
    Bo, jak wspominałem, większość ludzi wcale nie chce zdobywać Świata. Wizja mówiąca, że jesteśmy li tylko niewielką kruszynką w olbrzymim Wszechświecie, na dodatek pozbawieni fizycznej opieki z TAM jest dla typowego człowieka czymś strasznym. W końcu nie po to przez setki tysięcy lat budowaliśmy sobie bezpieczny obraz Świata, żeby teraz znowu bez jakiegoś wsparcia wyjść w ciemność. Wie to Blaise Pascal – człowiek niezwykle wrażliwy, przerażony wizją zniknięcia Boga z fizycznego Świata. Nie ucieka jednak w stronę wiary, większość z nas to Tomaszowie Didymosowie, żeby uwierzyć musimy zobaczyć (a to już niemożliwe), tylko bierze sprawę na logikę – stąd słynny Zakład Pascalowski, mówiący, że głupotą byłoby przypuszczać, że faktycznie Boga nie ma. A skoro tak, to takąż byłoby nie przestrzeganie Jego zasad.
Gdy wykluczy się Boga.
    Jak pokazuje nam historia, logika Pascala nie zlikwidowała myślowego fermentu, i nie zapobiegła okropnościom dziejącym się za sprawą uważających się za nowoczesnych fanatyków ułud dających pozorne poczucie bezpieczeństwa. Skoro en masse Europa odrzuciła spójną i bezpieczną wizję Świata nie ma się co dziwić, że właśnie zostaje pożerana przez kulturę mającą własną koncepcję mentalnego bezpieczeństwa. Szatan tylko się cieszy.

2 maja 2025

Wenecje

    Po krótkim blogowym interludium dotyczącym spraw naszej umiłowanej acz umęczonej Ojczyzny wracamy – przynajmniej częściowo – na Półwysep Apeniński, do Esgaroth, Miasta na Jeziorze Wenecji, miasta na Lagunie. Miarą potęgi i siły oddziaływania tej niecnej republiki kupieckiej jest ilość miejsc na Świecie, o jakich bedekery piszą "taka-to-a-taka Wenecja".

Wielki Kanał w Wenecji

    Robią to z uporem godnym lepszej sprawy – i niemal gdziekolwiek miasto leży na wyspach nad rzeką otrzymuje miano weneckie. Weźmy taki Amsterdam. Wenecja Północy, prawda? Przynajmniej jedna z wielu. Miasto w pewnym okresie swej historii potężniejsze niż włoska republika, wyrosło na bagnistej nizinie u ujścia rzeki Amstel, pełne kanałów (wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, podobnie jak fortyfikacje okalające Amsterdam; analogicznie na Liście znajduje się Wenecja oraz weneckie fortyfikacje we Włoszech i basenie Adriatyku) także wzniesione zostało na usztywniających grunt palach. Mimo wspaniałości Złotego Wieku holenderskiego miasta nikt nie nazywa Wenecji Amsterdamem Północy – co w sumie nie jest dziwne, zważywszy, że osada na tamie na Amstelu powstała kilkadziesiąt lat po tym, jak Wenecjanie w najlepsze dzięki armii krzyżowców zdobywali Konstantynopol.

Kanały Amsterdamu

    Inną Wenecją Północy, jeszcze młodszą, ba, powstałą w czasach, gdy Najjaśniejsza Republika Świętego Marka powoli poczynała tracić swe olbrzymie śródziemnomorskie imperium jest carska stolica nowego wzoru, założony na surowym kamieniu Sankt Petersburg. Położone nad Newą (rzeka może i krótka, ale potężna – to ona do Bałtyku wtłacza najwięcej słodkiej wody) także pełne jest kanałów, a gdy wiatr wieje od morza cofka powoduje powodzie, dużo potężniejsze niż wenecka acqua alta (w Wenecji wiatr wieje od wschodu, w Petersburgu od zachodu; w obu wypadkach by zapobiegać powodziom i podtopieniom zainstalowano specjalne zapory, te rosyjskie są skuteczniejsze).

Kanały Sankt Petersburga

    Właściwie znając miłość założyciela miasta do Niderlandów Petersburg powinno się zwać Amsterdamem Wschodu (część miasta zwie się Nową Holandią), ale jakoś nikt tak nie robi. Może dlatego, że Nowy Amsterdam (gdzie nomen omen dziś jest dzielnica zwana Małą Italią) leży w kraju, który przez większość XX darł koty z ZSRS i Rosją?

Nowy Amsterdam dziś Nowym Jorkiem zwany

    Co do Ameryki zaś – to tam widziałem jedyną swoją pozaeuropejską Wenecję. Mianowicie dzielnicę Iquitos o biblijnie brzmiącej nazwie Belen. Miejsce to – jakże charakterystyczny dla podtapianych wiosek Amazonii palafit, osada na palach – Wenecją jest przez jakieś pół roku. W porze suchej jest fawelą, slumsem, nie śniącym o imperialnej potędze (chociaż nie, śnić to sobie może; na pewno nie ma potęgi którą może wspominać; chociaż...) organizmem miejskim.

Belen w porze suchej

    Wracając do Europy – przypomniało mi się, że widziałem jeszcze Małą Francuską Wenecję – czyli alzacki Colmar. Więcej Wenecji nie pamiętam (chyba, żeby liczyć Trogir, zwany Chorwacką Wenecją, należący kiedyś, jak i większość Dalmacji, do posiadłości Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).

Colmar
Trogir

    No, chyba, że w Polsce, to widziałem. Z racji ilości mostów, położeniu na (kiedyś) pięciu wyspach oraz węzłowi hydrologicznemu Wenecją Północy zwany jest Wrocław. W przeciwieństwie do innych tego typu miast nie jest regularnie zalewany – choć osobiście pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997, kiedy praktycznie całe miasto znalazło się pod wodą. Tutaj jednak na tragedię złożyły się – oprócz olbrzymich opadów – także warunki pozasportowe, m.in Czesi zrzucający bez ostrzeżenia wodę z własnych zbiorników zaporowych, lata zaniedbań infrastruktury hydrologicznej oraz – charakterystyczne dla komunistów ignorujących prawa przyrody (nie tylko jeśli chodzi o płcie) – gęsta zabudowa podwrocławskich polderów, przez setki lat służących do przyjmowania wód powodziowych niesionych przez Odrę. Nie wiem czemu: zawsze socjalizm doprowadza do ludzkiej tragedii, a jakieś kognitywne immakulaty i tak weń wierzą. Ot, siła propagandy.

Ostrów Tumski we Wrocławiu
    Poza Wrocławiem Wenecji w Polsce jest pewnie bez liku, ja osobiście kojarzę trzy takie dzielnice: w Szczecinie, Bydgoszczy i – tu pewnie będzie zaskoczenie dla W. Sz. Czytelników – w Pabianicach. Największa z nich, mocno zaniedbana (obecnie coś tam grzebią) to ta leżąca nad Odrą szczecińska.
Szczecińska Wenecja
Bydgoska Wenecja
Pabianicka, hm, Wenecja
   
I mamy przecież jeszcze Wenecję – Wenecję. Na Pałukach. Dawne miasteczko powstało pod koniec XIV wieku jako Mościska (wszak leży nad trzema jeziorami, most był niezbędny), ale właściciel dóbr pojechał na studia do oryginalnej Wenecji (cóż, Polacy robili Grand Tour i Erasmusa zanim było to modne), i tak mu się spodobała, że swoje dobra nazwał tak samo. Mało tego, postawił tu zamek obronny, jakiego w Mieście na Jeziorze mieście na Lagunie próżno szukać.

Ruiny weneckiego zamku
    Oprócz ruin gotyckiej warowni atrakcją wioski jest Żnińska Kolejka Wąskotorowa, która tu właśnie, oprócz stacyjki, ma też niewielkie muzeum.
Stacja Wenecja
Kolekcja wąskotorowych ciuchci
   
A po drugiej stronie jeziora znajduje się osada, podobnie jak oryginalna Wenecja, leżąca (kiedyś) na wyspie, której budowle także umacniane były palami wbitymi w ziemię – Biskupin.

Brama osady w Biskupinie
    Powstała w czasie, kiedy kilka niewielkich osad nad Tybrem zamieszkałych było przez półdzikich pasterzy i rolników nie wiedzących jeszcze, że staną się Rzymianami. Kto zbudował protomiasto w Biskupinie właściwie nie wiemy – choć niektórzy utożsamiają ludność kultury łużyckiej z ludem Wenedów (od którego – lub którym był – miano miał wziąć jeden z odłamów Słowian). A ów tajemniczy lud wiążą owi, w związku z podobieństwem nazw, z Wenetami pojawiającymi się później nad Adriatykiem (inni Wenetowie znani są z Bretonii). Od których to italskich Wenetów pochodzić ma nie tylko miejscowy dialekt (technicznie nie jest to część języka włoskiego), ale i nazwa Wenecja. Logicznie było by więc nazywać w bedekerach Wenecję Biskupinem Południa.
Biskupin Południa - Pałac Dożów i dzwonnica katedry
    Nim jednak w następnych wpisach rozpierzchnę się po Półwyspie Apenińskim coś mi się jeszcze przypomniało. Przecież południowoamerykańska Wenezuela to nic więcej, jak Mała Wenecja (nazwę tę nadali niemieccy osadnicy). Ale nad tym rozwodzić się nie będę, w tym zniszczonym przez komunistów leżącym na ropie naftowej kraju jeszcze nie byłem, choć w czasie peregrynacji po Latynoameryce nie raz zdarzało się mi spotykać uchodźców z tego państwa. O czym zresztą na blogu wspominałem zdaje się. Udanej majówki.

1 stycznia 2021

Wybuchowy Sylwester cz. 2

    Gryzący dym wciskał się pod zaciśnięte powieki, a uszy pękały od odgłosów wybuchów. Nie, nie znalazłem się w strefie wojny. To Holendrzy (i inni mieszkańcy Dolnych Krajów; Amsterdam akurat leży w historycznej części Niderlandów zwanej Holandią, Ziemią Bagien) hucznie obchodzili Nowy Rok. Tradycyjnie musi huknąć – na szczęście.
   
Najlepiej by było, żeby huknęło jak najgłośniej – a takie fajerwerki są w Niderlandach zakazane. Holendrzy więc – na potęgę i niezbyt legalnie – sprowadzają takie pirotechniczne cuda z Niemiec. Lub kupują od pracujących u nich Polaków – przemyt fajerwerków w okresie poprzedzającym Nowy Rok stanowi dla naszych Rodaków dodatkowe źródło dochodu. Może niezbyt legalne, ale każdy zakaz tworzy czarny rynek.
   
W efekcie przełom Starego i Nowego Roku wygląda w Amsterdamie jak pole bitwy. Zresztą strzelają nie tylko Holendrzy – także tłumnie mieszkający w okolicy imigranci i ich potomkowie z dawnych kolonialnych posiadłości oraz z północnej Afryki strzelają. Widać podpasowała im ta tradycja.

Sylwester w Amsterdamie
    Ja wtedy idę na frytki. Takie, jakie u nas zwie się belgijskimi – ale tu to frytki flamandzkie. W końcu belgijscy Flamandowie i mieszkańcy Niderlandów mówią jednym językiem – więc nie dziwota, że i frytki są jedne. Wspaniałe, grube, w oryginale smażone na smalcu (już się tego niestety nie robi) – nijak mają się do frytkopodobnych produktów serwowanych w międzynarodowych sieciach junk-foodu (znaczy, fast-foodu, ale w dużej mierze to junk-food, śmieciowe żarcie). A że Holandia posiadała kolonie (Belgia też – odziedziczyła po królu Leopoldzie II Wolne Państwo Kongo – kraj, w którym dostojny i lubiany belgijski władca urządził ludobójstwo), to do "belgijskich" frytek ma własne dodatki. Serwuje się je z majonezem, cebulą i sosem curry, który zmienia wszystko. Takie trochę skrzyżowanie niemieckiej currywurst z frytką... Ani w Belgii nie jadłem tak dobrych ziemniaków, ani w Niemczech kiełbasek.
Frytki tzw belgijskie
    I tak zajadając multikulturowe frytki, słuchając wystrzałów petard i fajerwerkowych kanonad (i jadących na sygnale karetek) nie trudno mi jest wyobrazić sobie Amsterdam jako pole walki, na którym rozstrzelana zostaje cywilizacja europejska.
   
Mimo niezwykłego uroku, historii, zabytków (o czym pisałem w poprzednim roku wpisie) Amsterdam zawsze sprawia na mnie dość ponure wrażenie.
   
Punktem obowiązkowym zwiedzania centrum miasta zawsze jest/była dzielnica De Wallen. Kiedyś była to po prostu część "przy murach", dziś to ścisłe centrum. Oraz dzielnica czerwonych latarni. W Amsterdamie bowiem z nierządu zrobiono świetny interes biznes. Swoją drogą prostytucja istniała – i będzie istnieć – zawsze. Tak jesteśmy skonstruowani jako gatunek, ale robienie wizytówki miasta z rzeczy – w moim odczuciu – wstydliwej i dość uwłaczającej (i to chyba bardziej dla korzystającego z usług mężczyzny; to mężczyźni bowiem dużo częściej są klientelą) jest co nieco słabe. Idąc przez oświetlone na czerwono okna wystawowe w których wdzięczą się panie (nie wolno im wychodzić – prostytucja na ulicy jest zakazana) czuję się trochę jak w zoo. Albo jakieś wystawie – panie są tutaj jakby uprzedmiotowione. Nie tylko zresztą panie – kiedy jeszcze można było przechodzić z turystami przez De Wallen razu pewnego w oknie wystawowym stał niezbyt urodziwy osobnik rodzaju ludzkiego odziany w dwuczęściowy czerwony koronkowy kostium. Aby ukrócić komentarze turystów począłem tłumaczyć, że różne są gusta, że czerwone światło w szybie ma nie tylko przyciągać wzrok klienta ale także tuszować niedostatki urody czy oznaki przemęczenia pani któraś z turystek, w wieku, powiedzmy, grubo ponadbalzakowskim, przerwała mi:
   
- Wie pan, panie Adamie, to chyba nie jest jednak pani.

De Wallen
    Staram się raczej nie przyglądać oknom wystawowym (bo i, tak po prawdzie, bardzo rzadko można dostrzec tam coś interesującego), ale tym razem rzuciłem okiem jeszcze raz.
   
- Ma pani rację – stwierdziłem – Przecież nie jest tak, że tylko panowie mogą korzystać.
   
- Heteroseksualni.
   
- Heteroseksualni – potwierdziłem – Holandia jest krajem bardzo tolerancyjnym.
   
Zakończywszy dyskusję ruszyliśmy dalej – przypomniałem tylko jeszcze raz o zakazie robienia zdjęć paniom w oknach. Żeby tylko paniom (choć podobno bardziej krewkie niewiasty potrafią wyskoczyć z okienka i na przykład wrzucić zabrany turyście aparat do kanału) – któregoś razu robiłem zdjęcie ulicy starego miasta, wpierw sprawdzając czy nie ma tam żadnej pracownicy i obsobaczył mnie przechodzień. Na nic zdały się tłumaczenia, że robię zdjęcia ulicy, że pań tam nie ma. Miejscowy nie rozumiał, skakał dookoła i przeszkadzał, więc poszedłem. Nie będę się sprzeczał, nie jestem u siebie.
   
Jedną z atrakcji De Wallen jest Oude Kerk – Stary Kościół (podobnie jak równie średniowieczny Neuwe Kerk, leżący tuż obok Pałacu Królewskiego nie spełnia już funkcji sakralnych – są tam sklepy i galerie sztuki). Ta średniowieczna budowla leży w samym centrum Dzielnicy Czerwonych Latarni, jest więc otoczona oknami wystawowymi. Średnio to wygląda.
   
Ale przynajmniej teraz nie można wchodzić do tej dzielnicy z dużymi grupami turystów. A i mniej licznym musi towarzyszyć lokalny przewodnik. Panie bowiem – a mają własny związek zawodowy – zażyczyły sobie tego od włodarzy miasta. Turyści bowiem tylko oglądają – blokując tym samym dostęp do witryn potencjalnym klientom – a panie nie są tam od bycia oglądanymi.

Dzielnica Czerwonych Latarni
    Tuż obok, również w centrum, znajduje się z kolei dzielnica pełna coffe-shopów. Wszak wiadomo, w Holandii zażywanie niektórych narkotyków jest zdepenalizowane (sami Holendrzy do sklepów z marihuaną mają dalece mniej entuzjastyczny stosunek niż przyjezdni; niech świadczy o tym to, że coffe-shopy znajdują się głównie w turystycznym Amsterdamie). Efekt tego jest taki, że wielobarwne centrum miasta jest pełne słaniających się na nogach ludzi (głównie mężczyzn) i po zmroku przypomina Dzikie Kraje. Dziwne, że w takim tłoku i ścisku naćpani (bo trawka owszem, jest legalna, ale pełno kręci się sprzedawców mocniejszych narkotyków) i lekko podpici delikwenci nie wpadają do kanałów – warto dodać, że te zazwyczaj nie mają barierek (co roku wyciąga się z nich tony słynnych amsterdamskich rowerów – swoją drogą rowerzyści tutaj mają immunitet świętych krów i mogą robić na chodnikach co im się tylko żywnie podoba). A zresztą może i wpadają.
Prawie jak zamieszki
    Pierwszy raz idąc przez centrum Amsterdamu – był to właśnie Sylwester, wyjątkowo ciepły i, przynajmniej do zachodu, słoneczny dzień – oraz obserwując te tłumy bezrefleksyjnie naćpanych młodych w sumie ludzi (choć gdzieniegdzie przemykał siwy, podstarzały hippis; swoją drogą kiedyś na odległym kontynencie spotkałem całą wioskę takich typów) załamałem się. Tak wyglądał dla mnie upadek cywilizacji europejskiej – bez wojny, bez jakichś klęsk: po prostu leżała naćpana zadowolona ze swojego próżnego konsumpcjonizmu. Pozbawiona wszelkich zasad moralnych w imię źle pojętej wolności.
   
I przed tym trzeba się bronić w Roku Pańskim 2021.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...