Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą afryka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą afryka. Pokaż wszystkie posty

20 grudnia 2024

Tryumf herbaty

    Trochę teraz było o tym niezbyt smacznym napoju zwanym kawą, to żeby na Święta Bożego Narodzenia nie pozostał gorzki posmak, to teraz dla odmiany o herbacie. Niech będzie, że na postosmańskich Bałkanach, żeby tak w temacie pozostać, a co.
Herbata, boza i baklawa - bałkańska przekąska
    Kamelia zwana herbatą chińską, czyli Camelia sinensis, pochodzi z Azji Wschodniej, jej wspaniałe orzeźwiające właściwości odkryte zostały w Chinach kilka tysięcy lat temu (czyli znacznie wcześniej niż kawy), choć naturalnie występowała też w Indiach. Do Europy dotarła w czasach nowożytnych dwoma drogami – na Zachód brytyjskimi herbacianymi szkunerami bijącymi rekordy prędkości, pierw z Dalekiego Wschodu, potem z plantacji Indii i Cejlonu (a efektem tego jest angielski fajfoklok i bawarka z mlekiem; herbatę zabielaną pije się też chociażby w Tybecie czy Mongolii), na Wschód zaś Szlakiem Herbacianym przez Mongolię, Syberię do Petersburga.
Sankt Petersburg - miejsce, gdzie kończył się Szlak Herbaciany
    Do nas – oczywiście tą drugą drogą, czego ślady znaleźć można w języku: wszak naczynie do gotowania wody powszechnie zwiemy czajnikiem, od rosyjskiej wersji chińskiego słowa określającego herbatę – czaj od ćia/te. Ta wersja popularna jest na Wschodzie, w Turcji czy na Bałkanach. Na Zachodzie tea, te. My używając czajniczka z asyncją (jak mówiła śp Babcia na mocny, esencjonalny napar herbacianego suszu rozcieńczany potem wrzątkiem w szklance; taka niezwykle mocna herbata jeszcze gdzieniegdzie w Polsce zwana jest z rosyjskiego czajem) pijemy – z łacińskiego herba – ziele - te. Zawsze na przekór.
Poranny fajfoklok u Berberów na Saharze
    Na Bałkanyvia muzułmański świat Imperium Osmańskiego – herbata (ćaj) też trafiła, choć pośrednio, Szlakiem Herbacianym. Kiedy bowiem Imperium Rosyjskie podbiło Gruzję okazało się, że na czarnomorskim wybrzeżu panują idealne warunki do uprawy kamelii. Zamiast więc płacić przemierzającym pół Świata kupcom założono w rejonie Batumi – dziś już ginące – plantacje herbaciane. O których to herbacianych polach nawet piosenki śpiewano.
Rosyjskie ślady w Gruzji - Cziatura
    Stamtąd sadzonki herbaty trafiły do Anatolii. XIX wiek to próby okcydentalizacji i reform chorego członka Europy – jak wraża propaganda nazywała Wysoką Portę – stąd któryś z sułtanów postanowił zastąpić kojarzoną ze wschodnim muzułmańskim mistycyzmem kawę bardziej europejską herbatą (zastąpiono też turbany tymi śmiesznymi czapeczkami z chwostem, zwanymi u nas fezem; te z kolei, jako zbyt wschodnie i islamskie, zakazane zostały przez Ataturka, ale o nim później, bo to ważna postać dla herbacianej Turcji). Już przy drugiej próbie roślina przyjęła się, a herbata poczęła konkurować z kawą. Wspaniale też wkomponowała się w tradycyjne zwyczaje oraz zajęła niepoślednią rolę w handlu.
Stambulski bazar
    Każdy kto był w arabskim kraju spotkać się musiał ze zwyczajem częstowania potencjalnego kupca szklanką herbaty – to pustynny zwyczaj, mający kilka tysięcy lat. Koczownicy hasający po nieużytkach Półwyspu Arabskiego zawsze witali gościa w swoim namiocie (jak nasze gość w dom, Bóg w dom), islam tego nie zmienił.
Kawa, herbata, tytoń (nazwa w języku polskim pochodzi z tureckiego) dziś pełnią właśnie rolę takich przywitaczy. Zaprzyjaźniaczy. A zaprzyjaźnionemu gościowi łatwiej coś sprzedać. Turcy, przecież koczownicy z pochodzenia, przeciwko takim zwyczajom nic nie mieli.

Betyle - obiekty kultu semickich koczowników
    Tak więc herbata wbiła się na kupieckie stragany Imperium Osmańskiego, ale czas władzy sułtanów dobiegał końca. Początek XX wieku przyniósł kolejne ruchawki na Bałkanach, zakończone utratą większości europejskich posiadłości.
Pomnik jednego z antyosmańskich powstań na Bałkanach - w macedońskim Kruszewie
    A Wielka Wojna i walki z Grecją doprowadziły do upadku sułtanatu. Mustafa Kemal Pasza ogłosił się Ojcem Turków, Ataturkiem, i stworzył całkiem nowy byt polityczny – Republikę Turecką (w 2023 obchodzona była setna rocznica powstania). Zmienił nazwę, ustrój, ale i – dekretem – obyczaje. Zakazał wielożeństwa czy noszenia fezów. Oraz był wielkim orędownikiem picia herbaty – zwłaszcza, że państwo utraciło tereny na których kawa rosła. Faktycznie, dziś w Stambule na jakąś turecką kawiarnię natknąć się trudno – jak są, to w stylu europejskim tylko.
Ataturk
    A herbaciarnie, choć głównie dla lokalsów, pozostały. Lubię sobie w takiej posiedzieć (choć często trzeba się zmierzyć tam z kłębami tytoniowego dymu wypuszczanego przez fajki wodne; ten mdły zapach nie jest moim ulubionym), i z dzbankowatej szklaneczki wypić słodką obowiązkowo herbatę. Zresztą nie tylko w Stambule – także na Bałkanach.
Herbata tradycyjna w Skopje
Herbata europajska pod pałacem Dolmabahce nad Złotym Rogiem
   
O zabytkowych czarszijach – kupieckich osmańskich starówkach – Sarajewa czy Skopje pisałem na blogu już wielokrotnie, kto chce to sobie przeczyta klikając w odnośniki w tym wpisie. Tu tylko dodam, że taka gorąca i słodka herbata (choć bez mięty jak w Maroko) wspaniale krzepi w bałkańskim upale.

Herbata w Maroko
Starówka w Skopje
Stare Sarajewo
    I takie upały wspominając życzę W. Sz. Czytelnikom wszystkiego dobrego na Boże Narodzenie. Życzyłbym też udatnej herbatki, ale u mnie na świątecznym stole króluje inny napój, pozbawiony kofeiny/teiny/mateiny – kompot z suszu (nie z bakalii, z suszu: jabłko, gruszka, śliwka, żadnych fikuśnych fig czy rodzynek, choć pasowałyby tu). Ja nie lubię, ale tradycja. Najlepszego.

30 września 2024

Miasto kontrastów cz. 2

Samolot nad zatoką w Rio
   
Rio de Janeiro nieodmiennie kojarzy się z sambą i karnawałem. I o ile karnawał jest charakterystyczny dla całej Ameryki Południowej (o Oruro pisałem, a w Manaus musiałem długo tłumaczyć, że u nas w Polsce nie tańczy się wtedy na golasa na ulicy, bo jest zimno; i to zimno normalnie, nie amazońskie 20 stopni, tylko poniżej zera; towarzyszyły historii westchnienia grozy pełne), to samba już niekoniecznie. Powstała tu, na wzgórzach Rio de Janeiro, światowego centrum handlu niewolnikami.
    To centrum odkopano kilka lat temu, w Cais do Valongo. Pozostałości nabrzeży do których przybijały niegdyś statki niewolnicze zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości (podobnie jak cariocas, dzielnice miasta rozrzucona na wzgórzach w dolinie rzeki Cariocy; carioca jest też określeniem mieszkańca Rio).

Panorama miasta
    Po sąsiedzku znajduje się dzielnica Gamboa – królestwo szkół samby, które rywalizują między sobą w trakcie karnawału. Nie jest to najpiękniejsza część Rio, mnie mocno przypomina Łódź (zapuszczone kiedyś przepiękne kamienice, przerobiona na hotel fabryka, leży na wzgórzach – no i po co do Ameryki Południowej latać?), ale właśnie tutaj wykwitła ta kultura.

Gamboa
    I nie jest to jakaś cepelia – ot, na główny placu dzielnicy odbywał się niewielki festyn. Oczywiście z obowiązkową orkiestrą i grupą tancerzy samby. Widownia też podrygiwała w rytm muzyki. Żadni turyści, sami miejscowi.

Potańcówka w dzielnicy Gamboa
    Grupę muzyków zajadle ćwiczących spotkaliśmy także w Cais do Valonga.

Cais do Valonga - pozostałości nabrzeży i portu niewolniczego
    To emblematyczne, że samba powstała właśnie w tym miejscu – jej bazą były tańce, śpiewy i ogólnie kultura niematerialna przywożone tu przez pochodzących głównie z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. Podobnie jak żyjący w okolicach marokańskiej As-Suwairy, dawnego portugalskiego Mogadoru Gnawa, którzy także wnieśli swe muzyczne tradycje w nowe otoczenie (zaprawdę dobrze prawił któryś ze średniowiecznych arabskich podróżników, że nawet spadając z nieba na ziemię Murzyn robiłby to w rytmie muzyki).

Mogador
    Bardzo interesującym – i zwyczajnie ładnym – miejscem jest sąsiadujący od drugiej strony rejon Pedra do Sal.

Pedra do Sal
    Nazwa oznacza Słony Kamień – było to bowiem jałowe i nieurodzajne wzgórze, na którym mieszkali uwolnieni niewolnicy oraz gdzie ukrywali się uciekinierzy z plantacji.

Dawna osada wyzwoleńców
    Dzisiaj to miejsce pełne knajpek, bazarków i innych takich codziennych sprawek (oraz samby), nadal zamieszkana przez potomków byłych niewolników.

Targ przy Pedra do Sal
    Nad zaś okolicą góruje dawny portugalski fort strzegący miasta (zbudowany po drugim ataku Francuzów w 1711 roku; o wojnach kolonialnych w Ameryce Południowej wiemy jeszcze mniej niż o tych pomiędzy niepodległymi już tamtejszymi państwami), Fortaleza de Conceicao – leży on już w dzielnicy Saude, i jest przykładem kolonialnego baroku, troszkę innego niż nieco geometryczny mestizo w peruwiańskich i boliwijskich Andach. Choć oczywiście Indianie także uczestniczyli w rozwoju tego stylu w Brazylii – najsłynniejsze chyba są rzeźby w kościołach pierwszej stolicy kraju, leżącym bliżej równika Salvador de Bahia.

Portugalski fort
    Nie będę ukrywał, że jako Polakowi styl barokowy jest bardzo bliski, w końcu właściwie wszystko u nas w kraju jest barokowe, albo zbarokizowane – po prostu po Potopie jeszcze mieliśmy dość pieniędzy, by totalnie zniszczony kraj odbudować.

Brazylijski barok
Polski barok
   
Każda z tych dzielnic jest inna, w każdej niemal jest stadion, siedziba któregoś z najlepszych brazylijskich klubów piłkarskich. Piłka nożna jest tu bowiem bardzo ważna – i ona, i samba, są często jedyną szansą dla mieszkańców faweli na godne życie. Albo po prostu na życie – oprócz zabłąkanej kuli podczas strzelaniny (w pierwszej części wspominałem – w dzielnicach biedy toczą się nieraz prawdziwe bitwy, i nikt nie patrzy gdzie strzela) łatwo można wpaść w szpony jakiegoś nałogu, z których alkoholizm wydaje się jednym z bezpieczniejszych (oczywiście wyjście z biedy niczego nie gwarantuje – każdy fan futbolu zna tragiczną historię jednego z poetów tej dyscypliny, Garrinchy). Do gry – jak i do tańca – wystarczy miejscowym chociażby kawałek plaży (ale każdy marzy o występie na Maracanie lub Sambodromie).

Copacabana
    Jak nie lubię dużych, nowoczesnych miast, tak Rio de Janeiro chyba warto odwiedzić – a kończąc moją blogową podróż po Ameryce Południowej udam się w jeszcze jedno miejsce, jakże emblematyczne dla miasta – zalesione wzgórze Corcovado. Nazwa nie tak znana jak inna z miejscowych gór, Pan de Azucar, Głowa Cukru, ale jeśli powiem, że na szczycie postawiono te sto lat temu olbrzymią figurę Chrystusa Odkupiciela, to już będziemy wiedzieć o co chodzi.
    Ktoś mógłby jeszcze zapytać, dlaczego – skoro Brazylia jest krajem kawy – nie było nic o tym napoju. Wyjaśniam – nie lubię. Nie smakuje mi. Nie dość, że gorzkie (można osłodzić, wiem, ale to nie sportowo; Brazylia jest olbrzymim producentem cukru – choć część przeznacza się na alkohol dodawany do paliwa, powietrze w brazylijskich miastach wonieje lekko gorzałą) to jeszcze ohydnie pachnie. Czasem tą zieloną, nieprażoną wypiję, ma smak pestek słonecznika. Albo taką z kupy wygrzebywaną, kopi luwak. W Ameryce Południowej też robią. Lekko kwaskowata w smaku.

Dojrzewające jagody kawowca

24 maja 2024

Peruwiańscy surferzy

    Pisząc o Chan Chan czy Moche wstyd nie wspomnieć o starożytnych żeglarzach – i wcale nie o Lionela Cassona i jego działo chodzi (wszak skupia się ono na Śródziemiomorzu). Dlaczego? Otóż nadpacyficzne prekolumbijskie kultury zostawiły po sobie setki wzmianek o żeglowaniu po Pacyfiku, a w okolicach Trujillo tradycja ta, prekolumbijskich marynarzy, wciąż jest żywa.
    Te wzmianki to oczywiście liczne fragmenty glinianych skorup, pokazujących zdobywców Pacyfiku.

Prekolumbijski żeglarz
    O inne dowody trudno – wszak nie znamy żadnych prekolumbijskich dokumentów (nie tylko z braku pisma), no chyba, że za takie uznamy właśnie ceramiczne figurki. Wydają się mało wiarygodne, ale wystarczyły by Thor Heyerdal, norweski podróżnik, zbudował tratwę z drzewa balsy (niezwykle lekkie tropikalne drzewo, zdaje się, że widziałem je gdzieś w Amazonii, ale pewności nie mam; na pewno widziałem rzeczne pływające domy na balach z balsy zbudowane) i przepłynął Pacyfik, udowadniając niejako, że w Starożytności było to możliwe, i mity mieszkańców Rapa Nui, Wyspy Wielkanocnej, o zasiedleniu jej przez przybyszów z Ameryki mogą zawierać ziarnka prawdy. Na takich tratwach z dzisiejszego Chile przypłynąć mieli biali, brodaci i rudowłosi ludzie, w Andach zwani wirakoczami – od boga Viracochy, właśnie jasnoskórego rudobrodego nauczyciela tamtejszych Indian. Wyjaśniając jedne legendy Heyerdal stworzył następne, ale położył podwaliny pod nowy dział archeologii – archeologię doświadczalną.

Titicaca - postulowany przystanek wirakoczów
    Był też zwolennikiem teorii dyfuzjonistycznych, w myśl których dawne cywilizacje swobodnie się kontaktowały między sobą wymieniając odkryciami – stąd pomiędzy Starym i Nowym Światem jest zastanawiająco dużo analogii. Moim zdaniem wynika to z podobieństwa ludzi na całej kuli ziemskiej, ale nie mogę przedstawić konkretnych dowodów. Thor Heyerdal za to nie dość, że przepłynął Pacyfik na tratwie z balsy, to jeszcze pokonał Atlantyk na trzcinowej łodzi (dopłynąć do Indii z Iraku na takiejż łodzi nie zdołał, lecz z przyczyn politycznych). Zresztą polecam muzeum badacza – raczej to na Teneryfie niż w Oslo (chociaż jak już ktoś tam będzie to warto zajrzeć na Bygdøy; zwłaszcza, że obok Muzeum Kon-Tiki, tej tratwy z balsy Heyerdala, jest muzeum statku Fram (pływał na nim m.in Nansen i Amudsen) i przecudowne Muzeum Łodzi Wikingów z trzema prawdziwymi drakkarami wydobytymi z grobów pogańskich władców Skandynawii).

Autor - po prawej - w Oslo przed Muzeum Kon-Tiki (foto: P. Strzelczyk)
    Ad rem jednak. Szykując się do przeprawy przez Pacyfik Heyerdal zlekceważył skorupy przedstawiające Indian żeglujących na trzcinowych łodziach. Wcale się nie dziwię – tratwa zdaje się być bezpieczniejsza i większa. W Huanchaco norweski odkrywca mógł za to na własne oczy przekonać się, że te trzcinowe, jednoosobowe łódki nadal są w użyciu. Zresztą ja też je widziałem.

Rybackie łodzie z trzciny w Huanchaco
    Rychło okazało się, że ten typ statku (tak trzeba napisać – po Nilu w Starożytności pływały jednostki na których mieściło się i kilkanaście osób) występuje nie tylko na pacyficznym wybrzeżu Peru. Właściwie to można spotkać je w Mezopotamii, Egipcie, na Jeziorze Czad, na Titicaca i – the last but not the least – na Wyspie Wielkanocnej. Wszędzie tam, gdzie występuje cibora papirusowa albo totora.

Zbiory totory na Titicaca
    Ba, na Titicaca z tej rośliny tworzy się pływające wyspy. Fakt, że dziś raczej dla turystów, ale zawsze.

Pływające wyspy Uros na Titicaca
    Śledząc występowanie tych papirusowych łodzi (didaskalia: wiem, że użyłem określenia "trzcinowa", ale technicznie cibora nie jest trawą jak trzcina; tak tekst jest jednak bardziej zrozumiały) Thor Heyerdal sugeruje, że ich występowanie, zwłaszcza w Nowym Świecie, wyznacza szlak owych rudowłosych brodaczy o jasnej skórze i oczach, wirakoczów. Mieliby oni być spokrewnieni z północnoafrykańskimi Berberami, przed najazdem arabskim często mających jasną cerę i czerwone włosy (postulowana kromaniońska odmiana człowieka, czwarta, obok białej, żółtej i czarnej) i kanaryjskimi Guanczami. Na trzcinowych łodziach przedostać się mieli do Mezoameryki (olmeckie głowy o negroidalnych rysach i podania o Pierzastym Wężu i jego bladoskórych pomocnikach), stamtąd do Ameryki Południowej i w Andy (rudobrody bóg Viracocha) a finalnie na Rapa Nui (długousi i posągi o pociągłych, brodatych twarzach i "czapkach" z czerwonego kamienia, czyli fryzurach w koczek).
Huanchaco
    Cóż, to dość poszlakowa teoria. Fakty są takie, że w różnych miejscach Świata, w różnym okresie, budowano łodzie z trzciny. W okolicach Trujillo buduje się je nadal – wykorzystuje się je do połowu ryb oraz – przynajmniej według tamtejszych podań – surfowania. Na niewielkich jednostkach siadano najczęściej na klęczkach – i zawsze można było wstać i skakać po potężnych pacyficznych falach.
Czyżby stocznia?
    Miejscowi zresztą kultywują tą tradycję – w Huanchaco jest sporo szkół surfingu, a z miasteczka pochodzi jeden z Mistrzów Świata w tej dyscyplinie. Swoją drogą na surferów można natknąć się na całym peruwiańskim wybrzeżu: Paracas, Barranca, Cerro Azul, Zorritos, także w Limie. Ot, odpowiednie fale, a może i tysiącletnie tradycje (dobre warunki dla surferów są też na Wyspach Kanaryjskich, ale Guanczowie nie mieli papirusu...).

Pomnik prekolumbijskich surferów
    Tylko – taka prośba – nie mówcie na Hawajach, że surfing pochodzi z Peru. Na tych wyspach takie stwierdzenie równa się obrazie majestatu: nawet najmniejszy Hawajczyk wie, że sport ten narodził się u wybrzeży ich archipelagu.
Pacyfik w Limie

24 czerwca 2022

Sztuka targowania cz. 1

    W poprzednim wpisie wspominałem o wspaniałych czwartkowych targach i typowym dla regionu sieradzkiego sposobie zawierania umów kupna-sprzedaży, oraz o konieczności targowania się o cenę produktu czy usługi.
    U nas w Polsce, czy może nawet w Europie, czasem ten proces postrzegany jest jako jakieś niepotrzebne robienie rabanu albo świadectwo niezwykłego wręcz skąpstwa kupującego dusigrosza. Możliwe, że odpowiada za to względny (albo i bezwzględny – to nawet lepsze słowo, bo bogactwo rzeczywiście bywa bezwzględne) dobrobyt: nie opłaca się targować o jakieś tam liche grosze (prawdopodobnie te kilka zdań nie dotyczy Poznaniaków i Krakusów). Natomiast na całym Świecie (a zwłaszcza tam, gdzie ceny nie są odgórnie regulowane przez socjalistycznych przestępców) o produkt czy usługę targować się trzeba. Ba, czasem brak targowania się uznawany jest za przejaw złych manier – jak wspominałem we wpisach o Jordanii czy Maroku, krajach o kulturze mniej więcej arabskiej.
    Bo oczywistym jest, że sprzedający chce sprzedać jak najdrożej, a kupujący nabyć jak najtaniej – w wyniku targów spotykamy się zazwyczaj w pół drogi. Napisałem zazwyczaj, bo ja osobiście targując się w Dzikich Krajach zawsze mam wrażenie, iż mimo, że urwałem z ceny całkiem sporo to i tak zostałem bezczelnie oszwabiony. I czasem rzeczywiście jestem.
    Niemniej – ponieważ targowania trzeba się nauczyć – mogę udzielić kilku rad, względnie zdradzić sposoby jakich ja i moi znajomi używają do targowania się w Dzikich Krajach. Oczywiście nie zacznę od najprostszej (choć niezwykle czasochłonnej) metody, tą zostawię na drugą część wpisu.
    Rozpocznę od najskuteczniejszej, choć wymagającej spostrzegawczości i refleksu. Oraz – niestety – nie wszędzie możliwej do wykorzystania.

Panorama Agadiru

    A więc – po kilku wpisach przerwy – wracamy, choć tylko na chwilę, do Maroka. A konkretniej do Agadiru. Wspominałem, że jest to wielkie kurortowisko, po tragicznym trzęsieniu ziemi odbudowane niemal od zera jako zbiór nadatlantyckich hoteli (jedyny zabytek to mury wznoszącej się na pobliskim wzgórzu twierdzy).

Zabytki Agadiru

    Ma jednak Agadir także normalny suk – i to dla miejscowych, w końcu gdzie w miejscu turystycznym można nabyć oblepiony muchami krowi łeb? A na agadirskim bazarze taki był, chłopaki kupili, wrzucili na wózek i odciągnęli gdzieś w siną dal (muchy były w gratisie). Albo przynajmniej w skwarne popołudnie – Agadir leży na pustyni (Atlantyk dostarcza tylko zimnego wiatru alizee i owoców morza). Na to olbrzymie targowisko czasem zaglądali też i inostrańcy, dowód miałem na stoisku pana sprzedającego sok z trzciny cukrowej.

Suk El Had w Agadirze

    Owszem, wiem, że dla części ludzi sok z trzciny cukrowej to rum – ale od napoju wyciskanego z tej olbrzymiej trawy do brunatnego trunku jest bardzo dużo stacji pośrednich (m.in biały, niestarzony destylat, niezwykle trudno dostępny, wręcz zakazany, na terenie Unii E***pejskiej oraz melasa). W każdym razie: przed wejściem na suk stał sobie wózek z urządzeniem służącym do produkcji soku. Z trzciny nie da się nic wycisnąć od tak: źdźbła tej trawy są silnie zdrewniałe, więc maszyneria wyglądała na taką, która w lepszych innych czasach mogłaby spokojnie służyć do miażdżenia palców. Kiedy jednak z włóknistego miąższu (można go normalnie rzuć) wyciśnie się napój i go spróbuje od razu wiadomo: było warto. Jest on delikatnie słodki, trochę mleczny – i po każdym hauście chce się więcej (tak, sacharoza zawarta w trzcinie jest uzależniającą używką). Do tego miejscowy sprzedawca dodawał jeszcze sok z cytryny (by złamać smak) i świeży imbir (jako przyprawę). Nie będę ukrywał, że pociekła mi ślinka – możliwe, że sprzedawca też to zauważył, bo od razu zaproponował mi kupno jednego kubeczka napoju.
    Ha! Byłem biały, więc nasz biznesmen proponował mi sok trzcinowy w plastikowym kubku z pokrywką i fikuśną rurką. A ja, ku jego zaskoczeniu, odmówiłem. Po czym grzecznie odszedłem na bok i czekałem. Po chwili do stragany podeszła miejscowa rodzina – po szczelnie okrywających ciało kobiecych strojach i rysach twarzy mężczyzny stwierdzam, że arabska. Głowa rodziny zamówił napój dla siebie i swoich żon/córek, wyjął kilka monet i zapłacił. Ile? No właśnie. Na stanowisku nie było cennika – ale miejscowi doskonale wiedzieli ile powinno się za tą usługę dać: pan sprzedawca przyjął zapłatę, kiwnął głową i nalał soku do szklanych kubeczków. Musztardówek, znaczy się.

Sok z trzciny cukrowej

    Całej tej scenie z ukrycia przyglądał się Autor, znaczy ja. Wyostrzyłem zmysły i znając kształt oraz wielkość miejscowych monet oszacowałem cenę szklanki soku. Kiedy miejscowi wypili swoje porcje podszedłem do stoiska – a pan sprzedawca od razu chwycił za fikuśny plastikowy kubek. Zaprotestowałem i wskazałem na musztardówkę – wszak takie opakowanie musiało mieć swoją cenę, wysoką i nieadekwatną, bo dla inostrańca. Poza tym w okolicy walało się już i tak sporo śmieci, kosza zaś nie było, a ja jakoś nie mogę się przemóc, żeby ciapać śmieci gdziekolwiek. Sprzedawca skrzywił się, ale sięgnął po szklankę (musztardówki po użyciu były dokładnie płukane w misce pełnej wody z cytryną; może nie zabija ona wszystkich zarazków, ale na pewno bardzo dużo; poza tym mam naprawdę wytrzymały żołądek) i nalał mi tego cudownego trzcinowego soku, z imbirem i cytryną. A już całkiem niezadowolony był, kiedym bez słowa położył na blacie odliczoną wcześniej kwotę. Przyjął jednak zapłatę bez szemrania – wszak znałem prawdziwą cenę usługi. Ot, na tym Białasie nie zarobił.
    Niestety sposób ten – poznanie cen, jakie płacą miejscowi – nie sprawdza się na bazarach z pamiątkami: po prostu miejscowi nie kupują suwenirów.
    Oczywiście wcale nie trzeba podpatrywać tubylców – czasem wystarczy podpytać (i liczyć, że powiedzą prawdę): we wpisie o podróży z jordańskiej Akaby do przecudownej Petry opisywałem już przecież, jak udało nam się nie być naciągniętym przez miejscowych biznesmenów.
    Ogólnie rozmowa wiele daje w temacie urywania końcówek. W marokańskim Mogadorze nabrałem ochoty na świeżo wyciskany sok pomarańczowy (prawdziwy cymes). Podchodzę do sprzedawcy, widzę, cena: 5 dirhamów.
    - O, a w Marrakeszu mają po 4 – mówię, co rzeczywiście jest prawdą: tylko na placu Dżama al-Fna, o którym pisałem, jest drożej.
    - Tak? - odpowiada sprzedawca – To jedź do Marrakeszu.

Dżama el-Fna w Marrakeszu

    Obaj wybuchnęliśmy śmiechem, i po kilku przepychankach mój interlokutor w końcu pyta:
    - A u was w kraju po ile macie sok pomarańczowy?
    - U nas – zaśmiałem się – Wcale nie ma pomarańczy!

Wesoły sprzedawca soku pomarańczowego

    Pożartowaliśmy jeszcze chwilę, pan oczywiście z ceny nie zszedł, ale kiedy następnego dnia ponownie kupowałem u niego napój dostałem dużo większą szklankę – taką dla miejscowych, a nie dla turystów.
    Co się zaś tyczy kupna suwenirów – to kilka rad w następnej części wpisu.

23 maja 2022

Mogador cz. 2

    We wpisie o herbacie wspominałem, że podle murów obronnych Mogadoru/As-Suwajry leżą Wyspy Purpurowe. Jest to niewielki skalisty archipelag tuż obok brzegu – właściwie wytrawny pływak bez problemów mógłby do nich dopłynąć. Ja w wodzie poruszam się niczym brzęczek mgłowy, więc nie popłynąłem; nie chciało mi się też szukać rybaka z łódką – bo wyspy te to kawałki skały, a mogadorska starówka całkiem rozległa i przeurocza – coś za coś. Jednak te niewielkie kamulce będące siedzibą różnych ptaków morskich odpowiadają za to, że okolice Mogadoru znane były już w Starożytności.

Wyspy Purpurowe

    Oto bowiem na takich skałach, w strefie przyboju i trochę poniżej, żyją sobie liczne gatunki małży (między innymi ostrygi, do dziś zbierane przez mieszkańców Mogadoru). A na tych małżach żeruje sobie pewien drapieżny ślimak o niezwykle kolczastej muszli (stąd i polska nazwa, rozkolec; naukowa to na przykład Murex sp. i Haustellum sp.). Za życia zwierzątko to jest groźnym szkodnikiem na plantacjach ostryg, po śmierci zaś, zwłaszcza w Starożytności, okazywało się niezwykle cenne. Zmielone muszle ślimaka służyły bowiem do produkcji najszlachetniejszego barwnika Śródziemnomorza – purpury tyryjskiej (dibromoindygo – ale nie zapamiętujcie). Masowa – jak na tamte czasy – produkcja tej farby sprawiła, że populacja rozkolców u wybrzeży Fenicji została przetrzebiona (albo i wytępiona, nie pamiętam), zaczęto więc szukać innych źródeł cennych muszli – i znaleziono je między innymi za Słupami Herkulesa, na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Przypływali tu po nie i Fenicjanie, i Kartagińczycy, i Rzymianie – choć oczywiście intensywność barwy była niższa niż tej z Tyru. Na bezrybiu i rak ryba, jak to się mówi, w końcu i nasz bałtycki bursztyn, towar równie rzadki co kiedyś purpura, ma konkurenta w postaci innych kopalnych żywic, mniej udanych i tańszych. W każdym razie warto pamiętać, że to zapotrzebowanie na różnego rodzaju towary spowodowało większość odkryć geograficznych na Świecie (Grecy po cynę pływali do Kornwalii, Wikingowie szukając ziemi odkryli Kanadę a Wielkie Odkrycia Geograficzne to brak przypraw na Zachodzie; bardzo niefartowne jest, że nasza Rzeczpospolita była na tyle bogata i miała wszystkiego w bród, że nic odkrywać nie chciała) – a Mogador jest tego najlepszym przykładem.

Wyspy Purpurowe o zmierzchu

    Największy rozkwit miasta to przełom XVIII i XIX wieku – jest wtedy Mogador z jednej strony oknem na Świat dla handlarzy z Sahary a z drugiej bezpieczną (i jedyną w okolicy, berberyjskie dynastie panujące w okolicy resztę portów zamknęły/spaliły) przystanią dla Europejczyków. Przybywają wspomniani Żydzi, Brytyjczycy, Francuzi, Arabowie, Berberowie, są Portugalczycy i Gnawa. Historia jednak uczy, że po hossie przychodzi bessa – i pod panowaniem Francuzów miasto podupada (Francuzi na powrót otworzyli/odbudowali zamknięte przez Marokańczyków atlantyckie porty) – co oczywiście ma dobroczynne skutki dla zabytkowej architektury. W biedzie nikt nie będzie niczego nowego budował, będzie za to dbał o stare, żeby się nie rozpadło. Bo tak jest taniej.

Panorama Starego Miasta
Brama miejska

    To samo spotkało Mogador. Ba, wydaje się, że trwa do dzisiaj. W poprzedniej części wpisu użyłem porównania dzisiejszego miasta do uszminkowanej acz zniszczonej panny – i rzeczywiście, spacerując ulicami starego miasta spod arabskiego barwnego suku wyłaniały mi się co i rusz mocno nadwyrężone zębem czasu kolonialne mury. Zapewne w niektórych miejscach UNESCO sypnęło groszem na co ważniejsze naprawy, ale mimo to zabytkowe miasto się sypie – zresztą jest to standard w Dzikich Krajach, które już odkryły, że można czerpać ogromne zyski z turystyki, ale nie złapały jeszcze koncepcji, że jeśli nie będą dbały o miejsca dla których turyści przyjeżdżają, to w końcu inostrańcy przestaną przybywać, bo nie będzie do czego (owszem, to myślenie powoli się zmienia – ale jednak nadal zbyt wolno).

Mogador przykryty As-Suwajrą
Mogador odkryty

    Póki co jednak kolonialny Mogador stoi, choć powoli zamienia się w pustynną As-Suwajrę. Na razie ten proces tylko nadaje miejscu wspaniałego uroku, ale jeśli zacznie się nasilać, to miasto może skończyć niczym niedaleki Agadir – jako ohydny kurort pełen hoteli, w których turyści będą się chować przed zimnym wiatrem alizee. Naprawdę przejmującym i nijak mającym się do uroczej francuskiej piosenkarki o tym pseudonimie.

Wyspy Purpurowe, wielbłądy i alizee

    Dobra, wiem, to nie była wina Agadiru, że zniszczyło go doszczętnie trzęsienie ziemi. Ale naprawdę nie ma tam wiele do oglądania, w przeciwieństwie do przepięknego Mogadoru. Którym to na tą chwilę żegnam się z Marokiem i – skoro wspomniałem o bursztynie – wracam nad Bałtyk, gdzie już od Starożytności pozyskiwano równie niemal cenną co purpura kopalną żywicę, zwaną przez Greków elektronem a przez Rzymian sucinum (i również tam Starożytni wytyczali szlaki handlowe). A do Maghrebu pewnie jeszcze wrócę – i na żywo, i na blogu, bo to całkiem ciekawy region, a zobaczyłem go tak niewiele. O ile oczywiście czynniki pozasportowe pozwolą, jeśli wiecie co mam na myśli.

Marokański zachód słońca

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...