Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boliwia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boliwia. Pokaż wszystkie posty

19 lipca 2024

Czas

    No tak. Do wpisu o czasie w Ameryce Południowej zbierałem się prawie cztery lata – czyli można zakładać, że mam czarny pas w prokastynacji. Nie jest tak do końca, po prostu nie było ku temu okazji.
    Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.

Autor prokastynujący (foto z arch. Autora)
    Bo teraz – za nic mając rady Leca – będę się wymądrzał. Oto bowiem czasu nie można zmierzyć, a ten regulujący nasze europejskie życie dyktator – zegar – jest tylko licznikiem cyklów, o których sądzimy, że zachodzą regularnie. Tak mówią fizycy, ja im wierzę. Co oznacza, że czas może jednak być pojęciem względnym.
    Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.

Zachód Słońca - upływa kolejny dzień
    Tu w dżungli tak to nie działa. I w Andach tak to nie działa. I na pustyni tak to nie działa. Dni są zawsze takie same – czasem mniej pada, czasem bardziej (na pustyni wcale, chyba, że się złoży krwawą ofiarę) – rośliny owocują cały rok, zwierzęta też są zawsze... Jak dziś nie zerwę awokado, to zerwę jutro. A może pojutrze samo spadnie, i nie trzeba będzie się wspinać?
    Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.

Zwyczajne życie w Tumbes: nic się nie dzieje
    To jest zasadnicza różnica – nasz czas biegnie, ichni (teraz sobie porymuję) kręci się i pełznie. Przyszłość zlewa się z teraźniejszością i przeszłością – i nie trzeba do tego Alberta Einsteina by to odkryć, wystarczy Indianin na hamaku. Kto tego nie zrozumie, stałej obecności czasu, po tygodniu (koncept tygodnia dla miejscowych też nie jest przesadnie ostry) w Ameryce Południowej dostanie przysłowiowego pierdolca. Albo zawału. Dla mnie osobiście zresztą też było to trudne – tak się przestawić na tryb prokastynatyczny, na szczęście zanim tu przyleciałem pierwszy raz przez kilka lat zaglądałem na Półwysep Iberyjski, i jakie takie przetarcie miałem. Wiedziałem czym jest sjesta.
    Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
    - Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
    Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.

Autobus w La Paz
    Zwłaszcza, jeśli chodzi o stacje pośrednie. Przed czasem na pewno nie przyjedzie, o czasie nie ma, a Biały chodzi, dopytuje, drąży – a kiedy, a kiedy, a kiedy. Dla miejscowych takie pytania to jak bajka o żelaznym wilku:
    - Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
    Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).

Blokada drogi w Abancay - strajk górników
    Jadąc do Ameryki Południowej trzeba, po prostu trzeba wziąć to pod uwagę – także planując podróż, bo wiecie, na mapie wszystko wygląda wspaniale (a w guglach to już w ogóle). Tym czasem mówi ludowe przysłowie, że nie należy planowaniu zawierzać: jeden facet zaplanował puścić gazy, a...
    A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.

Rodzinna podróż
    Tak więc na dworcu kolejowym gdzieś w Boliwii jak zwykle panował w oczekiwaniu na pociąg tłok. Ten tradycyjnie się opóźniał, był więc czas na życie: chłopy paliły papierosy i łykając rum rozmawiały, baby plotkowały i szydełkowały, dzieci krzyczały i biegały, świnki chrumkały, psy szczekały. Słowem: robiono to, co Latynosi umieją najlepiej – mitrężono czas na przyjemności, lenistwo i codzienne życie. Nagle, któregoś dnia, pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem! Punktualnie. Na dworcu wybuchło istne pandemonium: chłopy się pobiły, baby poszarpały, dzieci płakały, świnki uciekły a psy pogryzły. A to był wczorajszy.

Ten pociąg już nie pojedzie
    Tak to wygląda. Wpis krótki, bo pisząc go wpadłem w tryb dżunglowy. I zaraz mamy na blogu z Pawłem jechać do sąsiedniej wioski – chce nas pokazać, niczym małpki w ZOO, w lokalnej szkole w Mazan nad Rio Napo.
Mazan nad Rio Napo

5 lipca 2024

Inkaski fort

    Poprzedni wpis skończyłem informacją, że w Samaipacie można bez problemu dostać napoje chłodzące. Bądźmy szczerzy – chodziło mi o piwo, choć tak naprawdę wielkim fanem tego napoju nie jestem. I z tą bezproblemowością też bywa różnie. Jak pisałem – jest Samaipata czymś na kształt kurortu. To znaczy, że są tu Biali (także najgorszy sort, lewicujący hipisi przyjeżdżający się tu "wyczilować", co jest eufemizmem określającym nieróbstwo i narkotyzowanie się) i niektóre lokale są właśnie pod nich robione. Samaipata duża nie jest, łatwo się na taki natknąć – tuż przy głównym placu znalazłem właśnie coś takiego: prowadzony bodajże przez Niemkę (no, w Boliwii to nie dziwi) wyglądał tak, jak powinien wyglądać tropikalny lokal. Filmowy oczywiście, bo normalne są parchate i Biali najczęściej tam nie zaglądają. I są też zdecydowanie tańsze, a zamiast lanych piw kraftowych jest na przykład Paceña z La Paz z przepiękną etykietą, urągającą nowoczesnym standardom wzorniczym (dlatego jest przepiękna, zobaczcie sobie sami).
Samaipata turystyczna
    W takim parchatym lokalu spotkaliśmy też przypadkiem Polaka – księdza, który tu w Boliwii od 27 lat już głosi Słowo Boże. Przyjechał do Samaipaty wraz z innymi kapłanami, głównie miejscowymi. Miło było po kilku tygodniach porozmawiać z kimś obcym w naszym niezwykłym języku.

Samaipata codzienna
    Poza tym sennym klimatem jest Samaipata punktem wypadowym w okoliczne góry – między innymi we wspomniany w poprzednim wpisie Park Narodowy Amboro, którego jedną z atrakcji jest Las Gigantycznych Paproci.

Nieprzebyty las paproci
    Atrakcją mogą też być winnice – Boliwia nie słynie na Świecie z produkcji tego trunku, ale podobno tu się udaje (najważniejszym rejonem uprawy winorośli jest Tarija – wiedzie tamtędy jedna z tras do Paragwaju i Argentyny).

Winnice w Samaipacie
    Są góry, są rzeki – muszą być też wodospady (tu zwane jak w Peru cataracta, albo cascada; w Paragwaju to salto).

Pierwsza katarakta w Cuevas
    Byłem tu w porze suchej, więc ilość wody przelewającej się przez progi nie była imponująca, ale powiem tak: te filmowe rzeki, które kończą się nagłym spadkiem wody istnieją naprawdę.

Trzecia katarakta w Cuevas: rzeka-niespodzianka
    Jeden z takich wodospadów znajduje się u stóp najważniejszej – przynajmniej dla mnie – atrakcji okolicy, inkaskiego Fortu Samaipata. W porze suchej sączy się tutaj zaledwie strużka wody, ale wyślizgane kamienie sugerują, że w bardziej wilgotnej porze roku musi się tu bardzo kotłować.

Malutka kaskada czekająca lepszych dni
    - A da się wejść na górę korytem strumienia? - zapytał kolega, zapalony speleolog i łazik, który chwilę wcześniej poskakał krzynkę po skałach, po których ja miałbym dużą trudność się przemieszczać.
    - Ja nie szedłem – odparł miejscowy, który obsługiwał nam transport; mimo, że kurort to regularne połączenia są tylko z Santa Cruz, tak to trzeba korzystać z taksówek albo agencji turystycznych; taksówki tańsze – Ale chyba się da.
    - Super – odparł kolega.
    - Ale ja bym uważał. Jak jest sucho, to wszystkie jadowite węże schodzą się do strumienia, bo tam mają wodę.
    - Jadowite?
    - Tak – taksówkarz wzruszył ramionami na znak, że to oczywiste – Jadowite.

Tu żyją węże
    Po dłuższym namyśle kolega z pomysłu wspinaczki zrezygnował, zwłaszcza, że prawdopodobnie musiałby iść sam. A skoro zrezygnował – pojechaliśmy w górę, do miejsca w którym kończyło się Tahuantinsuyu, Imperium Inków.
    Wiem, Drogi Czytelniku, że możesz już mieć dość inkaskich miast (i innych ruin), ale obiecuję, że to już ostatnie. W dżungli prekolumbijskich ruin jest jak na lekarstwo. A inkaskich wcale.

Inkaskie miasto na pustyni koło Nazca
    Fort Samaipata – jak się oficjalnie miejsce nazywa – wznosi się tuż ponad granicą tych ponurych lasów mglistych, a centrum stanowi olbrzymia skała, w której powycinane są charakterystyczne dla andyjskiej kultury trapezowate nisze i inne kształty, które można zobaczyć w wielu miejscach Tahuantinsuyu, chociażby w okolicach Cuzco (o czym zresztą pisałem któregoś razu). Świetna sprawa, aż dziw, że Teoretycy Starożytnej Astronautyki jeszcze tego nie spenetrowali.

Powycinane kamienie w Samaipacie
    Poniżej tejże skały mamy to, co w każdym szanującym się inkaskim mieście: wielki plac ceremonialny do haratania w gałę, tambo czyli magazyny, siedzibę gubernatora...

Główny plac miasta
    Najciekawsze jest to, że mimo, iż był to graniczny posterunek Inków jakoś tak brak przesadnych umocnień obronnych – poza położeniem na szczycie góry. Jedyne fortyfikacje pochodzą już z czasów hiszpańskich; wszak miejscowe plemiona długo jeszcze po konkwiście dawały się Europejczykom we znaki (na przykład słynni Chiquitos – Hiszpanie przez nich musieli przenieść Santa Cruz w inne miejsce).

Fort Samaipata
    Ciekawostką jest też studnia, chincana, opisywana jako tunel ucieczkowy. Położona jest ona jednak poza głównymi zabudowaniami Fortu. Współpodróżnik speleolog stwierdził krótko, a ja z tą opinią się zgadzam:
    - Nie wygląda na coś takiego.

Profesjonalnie zagrodzone wejście do szybu chincany - dziś pełnej wody i plastikowych butelek
    W każdym razie Samaipata jest warta odwiedzenia, nawet jak się nie jest Teoretykiem Starożytnych Astronautyków albo czilującym hipisem. Bo jest tu ładnie. Ale teraz zgodnie z obietnicą na jakiś czas koniec z prekolumbijskimi ruinami – na blogu lecimy do dżungli, nad Amazonkę. Śladami Tomka Wilmowskiego oraz innych de Orellanów.
Amazonka

28 czerwca 2024

Boliwijskie dinozaury

    Ślady dinozaurów w niedostępnym kraterze w Maragui (no, w jego pobliżu, jeszcze niedostępniejszym) nie były jedynymi pozostałościami przedpotopowych gadów w okolicach Sucre.
Slady dinozaurów w kraterze Maragua (foto: P. Kawiak)
    Choć nie da się ukryć, że leżały wyjątkowo uroczej okolicy.
Boliwijskie Andy
    Inny zespół dinozaurzych śladów znajdował się w miejscu nie tak malowniczym, niemniej dużo łatwiej dostępnym – na przedmieściach konstytucyjnej stolicy Boliwii, w Cal Orck'o.

Cal Orck'o
    Właściwie to wcale niemalowniczym. Okolica była całkowicie parchata, na dodatek ozdobiona olbrzymią cementownią - swoją drogą praprzyczyną zamieszania z przebogatą kolekcją dinozaurzych tropów. Oto bowiem – didaskalia dla zwolenników braku zadań domowych w szkole – do produkcji cementu potrzebna jest skała. Wydobywana w kamieniołomie. Który znajduje się w sąsiedztwie owej alternatywnie uroczej cementowni. I w którym wydobywając kredowe wapienie natrafiono na setki śladów dinozaurów. Różnych kształtów i gatunków (ze czterech, jak mnie pamięć nie myli). Nie da się ukryć, że choć miejsce parchate, to ekspozycja tropów jest dużo bardziej imponująca niż w Maragui.

Tropy dinozaurów
    Nie wiem, czy nie jest to największy tego typu zabytek paleontologiczny w całej Ameryce Południowej.
    Choć – nie byłbym sobą gdybym jakiegoś polskiego wątku nie wplótł (i wcale nie chodzi o to, że mamy jedne z najstarszych dinozaurów znanych nauce) – u nas, a konkretniej na Kielecczyźnie znaleziono najstarsze ślady jakiegokolwiek czworonoga. Zwierza, którego dinozaury (i my) były tylko li dalekimi potomkami.

Pierwsze znane czworonogi (po prawej)
    Dobrze, może nie wygląda to imponująco, ale nasz kamieniołom w Zachełmiu nie jest ozdobiony cementownią. I ma jesień, która barwi go wprost bajkowo. Zresztą któregoś razu już o tym pisałem.

Kamieniołom w Zachełmiu
    To czego niestety w Polsce nie znajdziemy – choć potomków dinozaurów takoż ci u nas dostatek – to miejsce które wygląda tak, jakby dinozaury tam żerowały, i nieledwie wczoraj gdzieś wyszły (na przykład na fajkę, czy gdzie tam gady przedpotopowe łażą).

Potomek dinozaurów
    Teraz tak myślę, że mogłem zatytułować wpis "Zaginiony Świat". Ale może poczekam na lepszą okazję, nie będę zmieniał.
    Cóż, z okolic Sucre należy kierować się w stronę największego miasta Boliwii, Santa Cruz de la Sierra – po drodze jest Samaipata, coś na kształt górskiego kurortu (znaczy, nie, że jakieś sporty zimowe – raczej spacery i miejsce, gdzie bogaci Europejczycy kupują sobie wille).

Turystyczna Samaipata
    I podle tego miasteczka, oferującego bardzo dużo atrakcji, znajduje się tak zwany Łokieć Andów – miejsce, w którym ten ciągnący się przez cały kontynent łańcuch górski nagle skręca pod kątem prostym. Powoduje to wiele zawirowań klimatyczno-geograficznych (w tym cień opadowy w którym zalęgło się Gran Chaco) oraz stwarza wspaniałe warunki do rozwoju górskich lasów mglistych. O tych ponurych zbiorowiskach roślinnych pisałem już na blogu – chodziło o atlantycką formę tego lasu na Makaronezji.

Lasy mgliste Makaronezji
    Są to lasy gęste, wilgotne i bardzo ponure. Nie tylko na Makaronezji – tu także. Lasy stare, mało tam drzew owocowych, co za tym idzie mało makrofauny. Znaczy ssaków i ptaków. A jeśli jak jeszcze – tak jak tu w Boliwii – leży w niezbyt dostępnych górach to już żaden szanujący się Indian zapuszczać się tam nie będzie. Tym bardziej zaś przyjezdny Biały. Znaczy: miejscowy las mglisty jest nieruszony i niepotrzebny, więc można zrobić tam park narodowy. Konkretniej Parque National Amboro.

Lasy mgliste w Boliwii
    I w samym sercu tegoż ponurego lasu, w głębokiej dolinie do której Słońce nie zagląda...

Mroczne dno lasu
    W takiej właśnie dolinie rośnie sobie las gigantycznych paproci drzewiastych. A raczej, bo to nazwa własna, Las Gigantycznych Paproci.

Las Gigantycznych Paproci
    Te prastare rośliny dorastają tu do kilkunastu, albo nawet kilkudziesięciu metrów. Mogą mieć – według miejscowych podań 600-1000 lat, albo i więcej (ciężko mi to podważać, nawet jako biologowi; makrozoobentos słodkowodny na którym się znam lepiej nie żyje tak długo), ale tego typu zarośla – no dobra: lasy – występowały także w kredzie. I były podstawą diety dinozaurów-jaroszy (podobno rośliny nasienne, które właśnie zaczynały opanowywać Świat mniej tym wielkim gadom smakowały).

Paprocie drzewiaste
    Drzewiaste paprocie w środowisku naturalnym widziałem zdaje się tylko w Australii, w tych pierwotnych lasach Gondwany (wpisanych na Listę UNESCO), ale nie w takiej ilości i natężeniu. Tam to był tylko li element podszytu (regularnie spalany przez eukaliptusy), a tu pełnokształtny las.

Australijskie lasy deszczowe
    Na koniec – taka podróż w czasie jest niezwykle wyczerpująca. Kilka godzin w tym przedpotopowym lesie wysysa z człowieka naprawdę dużo energii. Trasa wiedzie cały czas w górę bądź w dół po błocie lub wilgotnej ścieżce. Porośnięte mchem kamienie też nie ułatwiają spaceru. Do tego, zwłaszcza na dnie dolin, zaduch. I olbrzymia wilgotność. Nie upał, a ta wilgoć właśnie jest najgorsza. Wyjście z tej – nie mogę się oprzeć – Mrocznej Puszczy pozwala poczuć się niczym Bilbo widzący Samotną Górę ze szczytu wierzchołka drzewa.

Park Narodowy Amboro
    Dobrze, że w Samaipacie można bez problemu nabyć napoje chłodzące.

21 czerwca 2024

Krater

    Leżące w Andach Sucre to jedna z najsympatyczniejszych stolic na całym Świecie. Możliwe, że dlatego, iż większość państwowych instytucji i głównych urzędów znajduje się w zadymionym La Paz – chociaż barokowa kolonialna architektura i malownicza okolica także może mieć na to wpływ.
Sucre
    Oprócz owej zabytkowej i wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO w okolicy próżno szukać jakichś innych znanych atrakcji – więc turyści spoza Ameryki Południowej rzadko tu zaglądają. Najczęściej ograniczają się do Titicaca, Tiwanaku, La Paz i Uyuni. Reszta Boliwii to turystyczna terra incognita (ale to i tak lepiej niż w przypadku Paragwaju).
Flagi na Salar de Uyuni - jeden z popularniejszych boliwijskich landszaftów
    Trochę szkoda. Zwłaszcza, że kolega znalazł informację, jakoby w Andach niedaleko Sucre znajduje się tajemniczy krater. Andy są pełne wulkanów, więc taka struktura nie powinna dziwić – niemniej ten miał być nie wulkanicznym a impaktowym. Różnego rodzaju kratery czy kaldery widziałem wielokrotnie (na Etnie nie widziałem – przegrałem z zamiecią śnieżną i musiałem uciekać), więc jasnym było, że nie będę protestował przed wizytą tam.
Kaldera Las Canedas na Teneryfie
    Miejsce zaś nazywało się Maragua. Nazwa obiecująca egzotykę – i jak na taką przystało niemożliwa jest niemal do odwiedzenia.
    Mapa mówiła, że droga w tamte rejony istniała – ale z głównego dworca (w Boliwii istnieje coś takiego; w Peru w dużych miastach każdy przewoźnik ma swój terminal) nie jechało w tamtą stronę nic. Marszrutki odjeżdżające z centrum też jakoś miały inną trasę. Po godzinie – albo dwóch – szwendania się po niezbyt pięknych rejonach miasta w końcu jakiś trop: może coś odjeżdża spod szpitala.     A gdzie ten szpital? A hen, hen. Złapaliśmy więc taksówkę.
    - Słuchaj – zagadał kolega do kierowcy – a nie zawiózł byś nas do Maragui?
    - Dobra – odparł Boliwijczyk po długim namyśle – Tylko moje auto się nie nadaje. Ale podjedźmy w jedno miejsce, kolega powinien mieć terenówkę, to mi pożyczy.
    Popatrzyliśmy na siebie. Zapowiadało się nieźle. Niestety, okazało się, że znajomy kierowcy terenówkę ma w naprawie.
    - No trudno, nie pomogę – Latynos pokręcił głową – Ale spod szpitala powinno coś jechać.
    No i rzeczywiście, jechało. Stała sobie ciężarówka (więc podróż byłaby raczej na kipie niż w kabinie), która rzeczywiście jechała do Maragui.
    - No tak. Ale później.
    - Jak bardzo później?
    - Koło trzeciej.
    Była dziesiąta, może jedenasta. a latynoskie "później" i "koło" dobrze znaliśmy (najwcześniej siedemnasta). Miejscowi siedzieli i czekali, ich czas kłębił się w miejscu. Nasz, europejski, uciekał, więc trzeba było szukać dalej. I tak byśmy zrobili, gdyby nie napadł nas (metaforycznie) kolejny Latynos. Tym razem biznesmen, pracujący w niezbyt prężnej tutaj branży turystycznej.
    - Mam busika – zawołał – I was mogę tam zawieść.
    Skąd wiedział dokąd chcemy jechać? Raczej nie podsłuchiwał. Może dostał od kogoś cynk, że Białasy chcą tam jechać, a może po prostu użył logiki – stąd odjeżdżało się tylko w tamtą stronę. Co nie zmienia faktu, że czatował na turystów (a widocznie ich brakowało). Myślę, że trochę na nas zarobił, ale byliśmy na to gotowi. Zwłaszcza, że nasz kierowca wiedział gdzie jechać i...
    - Tu was wysadzę – zakomunikował, gdy zjechaliśmy już z asfaltu i wdrapaliśmy się dość wysoko – To dawny inkaski szlak, kawałek Drogi Królewskiej, Qhapac Nan. Zejdziecie sobie, a za godzinę czy półtorej widzimy się na dole. Stamtąd pojedziemy dalej do krateru. Są tam ślady dinozaurów!

Qhapac Nan
    Droga w dół zajęła nam w tym upale dwie godziny – i to nie tylko dlatego, że w niektórych miejscach szlak był przerywany żlebami. Było to po prostu przepiękne wysokogórskie bezludzie.
Andy
    A poza tym żaden z nas nie był chaskim, inkaskim chyżonogim posłańcem.

Na inkaskim szlaku
    Okolica, w której znajdować się miały dinozaurze ślady wcale bardziej cywilizowana nie była, choć pojawiły się już pasterskie gospodarstwa.

Gospodarstwo
    Ślady były, choć kawał drogi – w górę i w dół i tak kilka razy – od parki... Od miejsca postoju naszego busika. Ale o miejscowych dinozaurach chciałbym opowiedzieć w następnym wpisie.

Tropy dinozaurów (foto: P. Kawiak)
    W każdym razie okolica była niezwykle wręcz barwna – i to nie dzięki lokalnej florze, a minerałom zawartych w skałach.

Nie tylko kolory, ale i kształty;
na pierwszym planie drzewo pieprzowe

    W końcu też dostrzegliśmy i tytułowy krater. Był spory. Wyglądał zaś... No na moje oko nie przypominał wulkanu, no, może trochę. Najdziwniejsza była ta część struktury, która wyglądała tak, jakby ktoś uderzył pięścią w kulę plasteliny. Albo wyrabiał ciasto i nacisnął masę. Powstaje wtedy taka misa, na brzegach której wylewa się cała ta urabiana mamałyga.

Tytułowy tajemniczy krater
    Mocno impaktowo to wyglądało – ale nadal nie mam pewności co widziałem (Teoretyków Starożytnej Astronautyki nawet nie pytam, pewnie o miejscu nawet nie słyszeli). W końcu dotarliśmy do wioski Maragua – nie sami, po drodze zgarnęliśmy dwójkę mieszkających w Boliwii Włochów; dotarli tam na długo przed nami, ale wrócić do Sucre nie było jak, spadliśmy im jak deszcz na pustynię, bo wieczorem mieli samolot chyba do La Paz (nie wiem, czy zdążyli, z miasta na lotnisko jest kawał drogi; w okolicy Sucre trudno o płaski teren, a pas startowy nie powinien być pochyły) – i okazała się ona być całkiem dużą osadą. Miała sklep.

Wioska Maragua
    Po całym dniu spacerów w upale wypadało się trochę nawodnić (i dostarczyć nieco cukrów). Już myśleliśmy co tam sobie nabędziemy, okazało się, że mają tylko colę. Globalizacja dotarła nawet tutaj...

14 czerwca 2024

Skarby Altiplano

    Altiplano to dosłownie płaskowyż – jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan. Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot, taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.

Altiplano

    A zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej Astronautyki.

Tiwanaku - Brama Słońca

    Ale nie o tym. Tym razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka (zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką koronawirusową gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, niewiele się zmieniło. Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów. Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający przyciągać nierozgarniętych turystów z krajów ginącego (albo gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień. A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry Gringos.

Turystyczne La Paz

    Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące – tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak, wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie dla mnie niedostępnych.

Salar pod wodą

    Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy – wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, że nikt nie zauważy na pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze). Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi (czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym ostrowiem.

Isla Incahuasi

    Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, że był on nieaktywny dużo większą radość sprawiły mi stada czerwonaków żerujących na granicy solniska.

Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
zerujące flamingi
    Nową atrakcją Salaru są też liczne solne rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi coraz bardziej umieją w turystykę masową.
Solne rzeźby
    Warto było, zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli okaże się, że bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej historii Boliwii.
    A jest to historia dość bogata – żeby wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.

Cerro Rico

    Ale o Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w Oruro.

Kopalnia w Oruro

    To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźby gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, że ma latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o gustach się nie dyskutuje.

Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
Gigantyczny kask
Maska karnawałowa z Oruro
    Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.

Cmentarzysko pociągów w Uyuni

    W niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony - jednym z nich jakoby podróżował Butch Cassidy) i to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.

Pociągi w Pulacayo
    Nam się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego miasta. Jako, że oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod górkę.
Pulacayo - kopalnia
    Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do niej wejść) – dziś zaś to właściwie miasto-widmo, wielka gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
Zakamarki opuszczonego miasta
Pulacayo
Cmentarz górujący nad miastem

Wenecka twierdza na Spinalondze

    Wiecie, tak naprawdę wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, że jak jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.

Tornado na Altiplano

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...