Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulkan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulkan. Pokaż wszystkie posty

14 czerwca 2024

Skarby Altiplano

    Altiplano to dosłownie płaskowyż – jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan. Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot, taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.

Altiplano

    A zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej Astronautyki.

Tiwanaku - Brama Słońca

    Ale nie o tym. Tym razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka (zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką koronawirusową gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, niewiele się zmieniło. Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów. Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający przyciągać nierozgarniętych turystów z krajów ginącego (albo gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień. A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry Gringos.

Turystyczne La Paz

    Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące – tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak, wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie dla mnie niedostępnych.

Salar pod wodą

    Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy – wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, że nikt nie zauważy na pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze). Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi (czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym ostrowiem.

Isla Incahuasi

    Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, że był on nieaktywny dużo większą radość sprawiły mi stada czerwonaków żerujących na granicy solniska.

Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
zerujące flamingi
    Nową atrakcją Salaru są też liczne solne rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi coraz bardziej umieją w turystykę masową.
Solne rzeźby
    Warto było, zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli okaże się, że bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej historii Boliwii.
    A jest to historia dość bogata – żeby wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.

Cerro Rico

    Ale o Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w Oruro.

Kopalnia w Oruro

    To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźby gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, że ma latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o gustach się nie dyskutuje.

Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
Gigantyczny kask
Maska karnawałowa z Oruro
    Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.

Cmentarzysko pociągów w Uyuni

    W niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony - jednym z nich jakoby podróżował Butch Cassidy) i to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.

Pociągi w Pulacayo
    Nam się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego miasta. Jako, że oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod górkę.
Pulacayo - kopalnia
    Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do niej wejść) – dziś zaś to właściwie miasto-widmo, wielka gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
Zakamarki opuszczonego miasta
Pulacayo
Cmentarz górujący nad miastem

Wenecka twierdza na Spinalondze

    Wiecie, tak naprawdę wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, że jak jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.

Tornado na Altiplano

6 października 2023

Mumia z Andów

    Leżąca u stóp kilku niebosiężnych wulkanów Arequipa – doceniona przez UNESCO poprzez umieszczenie kolonialnej starówki na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości - zwana jest Białym Miastem. Nie przez jasne zabudowania, wzniesione z białego wulkanicznego tufu, a przez populację, w dużej mierze składającą się z potomków europejskich kolonizatorów. Nie wiem czy to dlatego, ale może właśnie to jest przyczyna, że panuje tu na ulicach dużo większy ład i porządek niż w innych peruwiańskich miastach.
Arequipa - Białe Miasto
    Trochę to zabawne, że jedną z największych atrakcji miasta jest najsłynniejsza inkaska mumia – zanim jednak o Juanicie (czyli Janinie – jak nazwano zwłoki dziewczynki) to o drugiej z miejscowych atrakcji, przegenialnym klasztorze Santa Catalina.
Klasztor Santa Catalina
    Kto nie widział tego barokowego żeńskiego klasztoru ten jakby wcale w Arequipie nie był – to istne miasto w mieście, wyglądające jakbyśmy przenieśli się na Półwysep Iberyjski, a nie siedzieli gdzieś w Andach. Klasztor oprócz kościoła i miszych cel miał także silnie rozbudowaną infrastrukturę socjalną, mniszki były bowiem niemal samowystraczalne – w końcu obowiązywała klauzura. Do samego konwentu też dostać się nie było łatwo, przyjmowano głównie panny mogące wnieść jakieś wiano do klasztornego majątku. Żeby zobaczyć to cudo poczłapałem tam nawet ze złamanym palcem u stopy.
Zakamarki klasztoru
    No, kąpałem się w gorących siarkowych źródłach podle leżącego nad Arequipą solniska i w czarnej wodzie nie zauważyłem kamienia. A że staram się żyć na całego, to i na całego weń kopnąłem.
Ciemne siarkowe wody na wysokości 4000 metrów
    Bólu nie łagodziły przepiękne widoki salaru, flamingów i wulkanicznych stożków, a potęgowała go jeszcze sucha ostnica peruwiańska, na której ranny usiadłem po wyjściu z bajorka. Cóż, okazuje się, że wyplatanie z tej trawy lin przez indiańskie kobiety mogło być trudniejsze niż naciąganie tych lin i konstrukcja wiszących mostów przez mężczyzn.
Wulkan, solnisko i flamingi
    Ale zostawmy tą niewielką kontuzję (zwłaszcza, że czekał na mnie jeden z najgłębszych na Świecie kanion – i wcale nie chodzi mi o Colcę, leżącą całkiem blisko Arequipy), kości się zrastają. Zajmijmy się inkaską mumią.
    Mumie pojawiają się na całym Świecie (Egipcjanie mumifikują nawet wszystko co się rusza), więc i w rejonie Andów muszą – i nie dlatego, że jacyś kosmici to nakazali; ot, Człowiek zawsze wpadnie na podobne pomysły. Sami Inkowie mumifikują głównie swoich władców – przetrzymują zachowane ciała w kuzkańskiej Coricanchy i traktują jak żywych.
Coricancha - miejsce przechowywania mumii inkaskich władców
    Ale i wcześniejsze andyjskie kultury mumifikowały zwłoki, tak więc na zabalsamowane zwłoki można trafić niemal wszędzie, niekoniecznie w muzeum.
Ajmarska mumia w Tiwanaku
    Juanita jest szczególna. Bo nie jest zwykłą mumią, a ofiarą złożoną miejscowym bóstwom. Olaboga, ktoś powie, krwawi Indianie jak zwykle składają w ofierze ludzi. Barbarzyńcy.
Mumia prawdopodobnie kultury Paracas, przechowywana w bodedze
    I tak, i nie. Wcześniejsze kultury owszem – na prawo i lewo ukatrupiały ludzi. Inkowie byli inni. Owszem, ich bogowie także byli ambiwalentni (znaczy: jak im nie posmarujesz, to nie pomogą, a nawet mogą być wrodzy), ale zadowalali się byle listkiem koki. Może dlatego, że zaczynali jako mała grupka, która nie miała środków na poważniejsze ofiary? Nie wiem. W każdym razie budując Tahuantinsuyu Inkowie rugowali miejscowe kulty (choć przejmowali bóstwa do swojego panteonu, zapewne na wszelki wypadek, żeby się nie rozeźliły; tak jak Rzymianie), więc i krwawe ofiary. Oczywiście, ichnia religia nie zakazywała ofiar z ludzi, ale zdarzały się one niezwykle rzadko. Właściwie tylko w wyjątkowych okolicznościach, kiedy zawodziły wszystkie inne środki.
Pachacutec - założyciel Tahuantinsuyu i rzekomy twórca ceremonii capacocha
    Taka sytuacja miała miejsce parę lat przed upadkiem Tahuantinsuyu (i zapewne pomogła, podobnie jak zaraza i wojna domowa, Hiszpanom). Otóż przez kilka sezonów z rzędu efekt El Niño Inkaskie imperium budowano w taki sposób, żeby jego części były zależne od centralnej administracji – wszystkie plony zbierano w tambo, centrach magazynowo-spedycyjnych i zgodnie z najlepszą socjalistyczną tradycją dopiero rozdawano ludności. W latach dobrobytu system działał bez zarzutu, sezon gorszy był też w stanie przetrzymać dzięki zgromadzonym zapasom. Drugi pewnie też. Ale trzeci? I następne? W kraju zapanował głód.
Ruiny inkaskich magazynów centralnego sterowania
    Żadne ofiary, modlitwy nie skutkowały – podjęto więc dramatyczną decyzję: sprawa jest poważna, więc i ofiara musi być odpowiednia. Ludzka. Taka procedura zwała się Capacocha – Qhapaq hucha, królewski grzech.
Nevado Ausangate, mieszkanie Pana Burzy Ausangate, miejsce składania ofiar
    I zapewne nie mogła to być zwykła osoba z ludu. Trzeba było wybrać szlachciankę. W Tahuantinsuyu istniały specjalne instytucje dla cór szlachetnych rodów. Zwały się Klasztorami Dziewic Słońca – pobyt tam był dla dziewczęcia i jego rodziny nobilitujący, panny te miały zapewniony byt i bezpieczeństwo, przeznaczone też były wyłącznie dla panującego Inki, który jako Syn Słońca traktowany był jako boski potomek. Spośród owych kobiet często rekrutowały się królewskie konkubiny, a nawet małżonki władcy i matki królewskich synów. Inkaskie mniszki zajmowały się także wykonywaniem tkanin dla dworu władcy i co ważniejszych świątyń.
Czy przeznaczona na ofiarę dziewczynka mogła być Dziewicą Słońca? Nie wiem. Na pewno była zadbana i dobrze odżywiona – bogom nie lza składać byle kogo, zwłaszcza jeśli ważyły się losy całego kraju. Ubrano ją w bogate szaty, wyprowadzono na jeden z pokrytych lodem wulkanów podle dzisiejszej Arequipy, Ampato, odurzono chichą i liśćmi koki, i zabito. Możliwe, że nawet nie wiedziała, że umiera. Następnie ciało złożono w lodowcu na wysokości jakichś 6300 metrów – i dopiero kiedy lód zaczął się cofać, po wielu latach, dziewczynka pojawiła się ponownie po ponad 500 latach – zachowana w idealnym stanie.
Klasztor Dziewic Słońca na Jeziorze Titicaca
    Pech chciał, że kawałek ciała rozmroził się szybciej, i zaczął się rozkładać, ale w porę zwłoki znaleziono, nazwano Juanitą i zamknięto w oszklonej gablocie w odpowiednio niskiej temperaturze – jest to jedna z niewielu lodowych mumii na Świecie. W pomieszczeniu gdzie dziś spoczywa nie wolno robić zdjęć – Juanitę można za to obejrzeć w Internetach. No, albo na żywo, w przepięknej Arequipie.
    Czy bogowie zostali przebłagani? Widocznie – skoro datę śmierci Juanity ocenia się na lata 1440-80, a hiszpański podbój zaczął się w roku 1532, to władza Inków przetrwała.

10 sierpnia 2020

Laurisilva

  Trzeciorzęd. Okres geologiczny trwający przez 3 miliony lat od wyginięcia dinozaurów do, mniej więcej, pojawienia się Człowieka (tym stwierdzeniem narażę się zapewne wielbicielom pewnej byłej pani Premier oraz fanom tzw. Kamieni z Iki na których są wyryci ludzie latający na pterodaktylach, ale co tam). Generalnie dość długo i dość dawno to było (i w sumie okazuje się, że nieprawda, bo trzeciorzędu już nie ma – podzielono go na dwie inne jednostki, ale ja nadal będę używał dawnej nazwy; starych drzew się nie przesadza).
   Współcześnie mamy bardzo niewiele możliwości zerknięcia jak wyglądała ta epoka, zasiedlona przez olbrzymie gatunki ptaków i ssaków – tak zwaną trzeciorzędową megafaunę. Oczywiście, mamy słynne Rancho La Brea w Stanach Zjednoczonych, gdzie wydobyto z ropy naftowej tony szczątków zwierzęcych, gdzieniegdzie w muzeach – także w Polsce – zerkniemy na mamuta (swoją drogą na wyspach Oceanu Arktycznego mamuty przetrwały niemal do naszych czasów – przy okazji: swego czasu Syberia słynęła z eksportu kości słoniowej, mamuciej właściwie; co jakiś czas zresztą w wiecznej zmarzlinie znajdujemy zamrożonego, włochatego trąbowca – któryś car rozkazał nawet tegoż zwierza przyrządzić i podać gościom; nie smakowało, albo dla tego, że mięso zbyt długo leżało w zamrażarce, albo też, że ostatni kucharz umiejący mamuta przyrządzić wyginął razem z nimi). Nosorożce włochate, czy inne gliptodony właściwie się z nami minęły, ale tak naprawdę megafauna skończyła się wraz z trzeciorzędem i nadejściem czwartorzędu wraz z jego zlodowaceniami (przypominam, że w Instytucie Badań Czwartorzędu zlokalizowana była słynna filmowa Szuflandia, hejkum-kejkum). Resztki owej megafauny przetrwały w Afryce, więc jakimś wglądem będzie zapewne safari w Parku Narodowym Serengeti, ale klimat od tamtego czasu trochę się zmienił, więc będzie to tylko namiastka Trzeciorzędu – a poza tym miejscowe słonie czy nosorożce też są na krawędzi zagłady.
   Cały trzeciorzęd więc wziął i przeminął. Cały? Nie! Została niewielka enklawa, otoczona rzymskimi obozami Delirium... Została niewielka enklawa – lasy wawrzynolistne, rosnące po dziś dzień na Wyspach Szczęśliwych.
Epifity lasów wawrzynolistnych
   Kilka atlantyckich archipelagów, gdzie w związku z odpowiednim klimatem przetrwały jeszcze w szczątkowej formie zbiorowiska leśne porastające onegdaj to, co kiedyś miało stać się Europą. Na kontynencie nie przetrwały. Kolaps afrykańskiej i europejskiej płyty kontynentalnej wraz z orogenezą alpejską czy plejstoceńskie zlodowacenia skutecznie zmieniły szatę roślinną (no, w czasie zlodowaceń to nawet ją usunęły – dopiero potem wróciła) naszej części Świata.
Laurisilva
   A tu zostały. Na Maderze (nazwa z języka portugalskiego znaczy "drewno") i kanaryjskiej La Gomerze laurisilva, lasy wawrzynolistne zostały nawet wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, choć gdy powstawały nasi przodkowie nie odkryli jeszcze, że można kamieniem rozbić głowę sąsiadowi (a odkryli to dosyć wcześnie).
   Mało widziałem równie ponurych lasów. Owszem, w dżungli wszystko chce Cię zabić, eukaliptusy lubią co jakiś czas spłonąć, w monokulturze sosnowej możesz dostać mandat od leśniczego (a w Sherwood strzałę od banitów) – ale laurisilva są po prostu mocno depresyjne. Mgliste. Mroczne. Tak, jak gdyby nie były przystosowane dla Człowieka (i w sumie nie są).
Las wawrzynolistny
  Guanczowie, prawdopodobnie pierwsi mieszkańcy Wysp Kanaryjskich nie mieli w tych leśnych ostępach zbyt wesołego życia. Nic dziwnego, że swoje sanktuaria budowali na bezleśnych szczytach wzgórz.
Garajonay
  Czemu więc stworzyłem wpis o czymś, co zdaje się być nie do końca atrakcyjne? Raz, bo jako biolog (i miłośnik Wysp Kanaryjskich) uważam Laurisilva za coś naprawdę niezwykłego. Dwa, bo lasy te, mimo ich niegościnności potrafią być przepiękne.
La Gomera
   Wszechobecna wilgoć – głównym źródłem owej w Makaronezji są mgły; stąd lasy wawrzynolistne bywają bardzo zamglone – sprawia, że poskręcane gałęzie drzew wręcz oblepione są epifitami (czyli roślinami żyjącymi na innych roślinach i nie przynoszącymi im strat) – mchy i porosty są tu po prostu wszędzie. Zgoda, nie będą to porośla takie jak w dżungli czy równie wiekowych australijskich lasów deszczowych Gondwany (też UNESCO), ale jak ktoś zachwycał się naszymi brodaczkami w Puszczy Białowieskiej, będzie pod wrażeniem (ja się nie zachwycałem, ale prawie metrowe porosty z rodzaju brodaczka zwisające z drzew naprawdę robią wrażenie – tylko potrzebują bardzo czystego powietrza, stąd u nas chyba tylko na Podlasiu).
   Do tego jeśli już wysuniemy głowę spomiędzy drzew – na przykład wdrapując się Garajonay, najwyższy szczy La Gomery (z sanktuarium Gunaczów) to – jeśli będzie słońce – poczujemy się jak Bilbo Baggins, kiedy wdrapał się na drzewo w Mrocznej Puszczy i ujrzał ją z góry. Będzie ładnie.
Mgła
   Chyba, że będzie mglisto. Wtedy to się nic nie zobaczy, ale za to będzie bardzo mistycznie. Któregoś razu siedziałem sobie na tarasie knajpki pośrodku lasów wawrzynolistnych i spijałem gomeron – miejscowy przysmak (z La Gomery, jak się można domyślać po nazwie) zrobiony z tzw miodu palmowego (syrop taki, słodki bardzo) i podziwiałem widoki, gdy – nagle, bez ostrzeżenia, cały Świat pogrążył się w otchłani mgły (ależ grafomańskie zdanie, wypisz-wymaluj z jakiejś słabej książki fantasy). Od razu też zrobiło się chłodniej – i wilgotniej. Dopiłem kieliszek i niemal po omacku (bo była mgła, a nie dlatego, że gomeron zawiera alkohol metylowy, nie) dotarłem na swoją kwaterę. Tego dnia nie pozwiedzałem okolicy.
   Reasumując – podróż na Wyspy Szczęśliwe to trochę też (ale nie tylko, oczywiście) podróż w przeszłość. Nawet do czasów tak odległych jak trzeciorzęd. Ja ze swojej strony mogę tylko polecić – i zachęcić do odwiedzenia tych lasów. Z niezbyt jasnych dla mnie przyczyn jakoś nie są one głównym celem turystów odwiedzających Makaronezję...
Laurisilva

7 sierpnia 2020

Piramidy i jaskiniowcy

   Güímar to niewielkie miasteczko na Teneryfie na Wyspach Kanaryjskich, o czym już zresztą miałem okazję wspominać. Leży ono we wschodniej (czyli tam padają deszcze) części wyspy u stóp wulkanicznego masywu Pico del Teide (właściwie można przyjąć też założenie, że cała Teneryfa jest jednym wielkim masywem wulkanicznym, ale to nie prawda – jest ich tu co najmniej cztery) pomiędzy plantacjami bananowców oraz nielicznymi (w tej części wyspy) winnicami.
   Znajdują się tu tajemnicze piramidy, czy może nawet Piramidy. Jest ich sześć i przywodzą na myśl zagubione w jukatańskiej dżungli sakralne budowle Majów.
Piramidy w Guimar
   Na szerokie wody nauki i popkultury guimarskie budowle wypłynęły na początku lat 90-tych XX wieku, kiedy zajął się nimi niezwykły Thor Heyerdal. Już o nim wspominałem, kto chce sobie doczyta, na tą chwilę wystarczy, że powiem iż norweski badacz zajmował się (między innymi) paralelami pomiędzy cywilizacjami Starego i Nowego Świata. Głęboko był bowiem przekonany, że wczesne kultury ludzkie (to znaczy takie, które zaczęły już tworzyć cywilizację – albo i organizmy państwowe) potrafiły dość swobodnie przemieszczać się po kuli ziemskiej. Prawdopodobnie tak było, choć skala kontaktów między poszczególnymi rejonami Świata pozostaje niezbadana.
   Informacja dla niedowiarków – Fenicjanie, na rozkaz egipskiego faraona opłynęli Afrykę. Nikt im jednak nie uwierzył, bo zanotowali, że słońce pokazuje się na niebie po północnej stronie. Za takie bluźnierstwo Hannon, dowódca wyprawy mógł spokojnie stracić głowę. Kto wie zresztą, czy nie stracił. Sam Thor Heyerdal przepłynął Atlantyk na łodzi z papirusu (albo totory, to właściwie to samo, ale jedno rośnie w Egipcie, drugie w Andach – i na Wyspie Wielkanocnej) a Pacyfik na tratwie z drzewa balsy – i to mimo braku doświadczenia. Antyczni, mający w kościach wiele lat żeglowania poruszali się po morzach i oceanach zapewne z większą dezynwolturą niż norweski badacz.
Totora w Andach
   W każdym razie Heyerdal uważał, że antyczne cywilizacje kontaktowały się między sobą, a piramidy są jednym z dowodów na wymianę myśli i technologii. Innym jest na przykład sposób budowy trzcinowych łodzi – w muzeum nieopodal Piramid w Güímar znajdują się całe listy międzycywilizacyjnych paraleli – chociażby mapa rozmieszczenia piramid – w Afryce, Azji, Amerykach i Europie. Jako ciekawostkę mogę podać – nie ma tego w muzeum – iż ludowa, etniczna muzyka andyjskich Indian Ajmara oparta jest na pentatonice i bardzo zbliżona do chińskiej (czyli ciężka w odbiorze dla Europejczyków); podobnie zresztą jak i tradycyjne stroje.
Muzeum w Guimar - analogie
   Albo więc antyczni podróżnicy roznosili po całym Świecie idee i technologie, albo... Albo Człowiek w każdym zakątku Ziemi zbudowany jest podobnie, ten sam mózg, te same ręce, wpada na te same pomysły, stosując te same techniki. Obie te teorie nie muszą się oczywiście wykluczać.
   Jest jeszcze trzecia, związana z jakąś pradawną rasą, która albo rozprzestrzeniła się z jednego miejsca na Ziemi (ani chybi z Atlantydy, nie?) ucząc barbarzyńców swojej dziś już zapomnianej zaawansowanej technologii, no albo (AAS, Ancient Astronauts Society, nie?) owe zdobycze technologiczne zostały nam dane przez kosmitów – w sobie tylko wiadomym celu dbających o rozwój Ludzkości.
   No właśnie.
  Atlantyda – Wyspy Kanaryjskie, leżące na Atlantyku, muszą oczywiście znaleźć się na liście potencjalnych Atlantyd. 
   Czy wraz z innymi archipelagami Makaronezji (Wyspy Zielonego Przylądka, Azory, Madera) są szczytami tego zatopionego kontynentu? Raczej nie, odkrycie dryfu kontynentalnego na początku XX stulecia obaliło tą hipotezę (ale oczywiście zawsze znajdzie się ktoś kto to zaneguje).
Piramida w Guimar
   A piramidy? Przecież są. Na początku uważano je za sterty kamieni – rolnicy na Teneryfie oczyszczając pola układali kamienie w pryzmy – i używano do, na przykład, budowy domów. Podobno takich konstrukcji na całej wyspie było multum – w samym Güímarze oprócz sześciu zachowanych jeszcze trzy inne. Po zbadaniu sprawy przez Heyerdala okazało się, że nie – że zbudowane są nie z miejscowego kamienia tylko ze skał wulkanicznych (no ale przecież cała wyspa jest pochodzenia wulkanicznego... może na miejscu są innego typu skały wulkaniczne?) i na dodatek kamienie narożne nosiły ślady obróbki.
   Ani chybi – prawdziwe piramidy. Do tego w jaskini pod jedną z piramid mieszkali Guanczowie – kanaryjscy aborygeni.
Sztuka Guanczów
Dziedzictwo neolitu
  Igwanciyen, Guanczowie to rdzenni mieszkańcy Wysp Kanaryjskich – dziś już wymarli (choć zapewne jakiś procent genów Kanaryjczyków jest guanczowy – swoją drogą czasem na Teneryfie można spotkać napisy: "Goci do domu" – chodzi tu oczywiście o przybyszów z kontynentu, mających w części wizygockie korzenie lub "Teneryfa Guanczowa i Niepodległa" – gdzieś tam się dziedzictwo aborygenów tli w świadomości mieszkańców). Kiedy Hiszpanie przypłynęli na wyspy spotkali prymitywną kulturę – neolityczną, więc istniało pasterstwo i wczesne rolnictwo – jaskiniowców. Nie przeszkodziło to przybyszom dostać bęcki na Teneryfie i Gomerze – wyspach, gdzie Guanczowie tworzyli dość zgrane państewka. Finalnie jednak miejscowi przegrali i zostali w większości eksterminowani. Nie zachował się język – istnieją pewne przesłanki, że był to jeden z języków berberyjskich (pozdrawiam znajomych Berberów z Maroka), do dziś używanych, mimo agresywnej arabizacji, w Zachodniej Afryce – głównie na Saharze i w Górach Atlas – choć na La Gomerze przetrwał "el silbo", język gwizdów; dziś jest nauczany w szkołach. Niewiele pozostało po kulturze materialnej Guanczów – trochę ceramiki, obsydianowych narzędzi, parę mumii (to kolejna paralela między Starym i Nowym Światem) kilka ośrodków kultowych – najlepiej zachowany widziałem na Gomerze, we wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Parku Narodowym Garajonay – na najwyższym wzniesieniu wyspy – Garajonay właśnie.
   Nie wyglądał imponująco.
Garajonay
  Widząc wytwory kultury Guanczów trudno przypuszczać, że mogliby być potomkami jakiejś wysoko zaawansowanej cywilizacji – choć nie oznacza to, że kiedyś nie mogli wznieść piramid, prawda? W końcu każda szanująca się antyczna cywilizacja wznosiła wielkie budowle – czy to kamienne, czy to ziemne, czy to drewniane.
   Antyczni podróżnicy i pisarze znali wyspy Makaronezji (na Azorach odkryto fenickie monety) – Teneryfę nazywano w czasach rzymskich Nivaria – w związku z ośnieżonym szczytem Teide. Na części wysp znaleziono pismo o libijskiej proweniencji. Co do piramid – greko-rzymscy autorzy piszą, że na można tu było znaleźć ruiny starożytnych (już wtedy) budowli. Jednak, piszą też, że wyspy były bezludne. Albo więc zmyślają, albo Guanczowie musieli przybyć z Afryki – bo raczej są spokrewnieni z Berberami (Berberzy których spotkałem nie mają zbyt dużo fenotypowych cech semickich; trafiają się rudowłosi i jasnoocy niemal kromaniończycy, ale także ciemnoskórzy choć nie typowi negroidzi) – po czasach rzymskich (a przed nadejściem islamu, ponieważ nie znali Allaha). Pytanie, czy wtedy możliwe by było, żeby stali na tak niskim poziomie rozwoju?
Mumia - rekonstrukcja
   Trudno odpowiedzieć na to pytanie – może być przecież tak, że wyspy nie były bezludne, ale też nie było na nich starożytnych ruin. Jak było naprawdę nie dowiemy się chyba nigdy.
   I na zakończenie powrót do Güímaru – swoją drogą przed konkwistą była to stolica jednego z dziesięciu królestw na Teneryfie – i jego piramid. Badając jakiś czas po Heyerdalu budowle potwierdzono odkrycia Norwega – rzeczywiście, schodkowe konstrukcje zbudowano celowo, wcześniej plantując i przygotowując teren pod budowę, ale...
   W warstwie gleby pod piramidami znaleziono narzędzia z XIX wieku.

3 sierpnia 2020

Teneryfa cz. 2

   Poprzedni wpis – poświęcony raczej niezwykle urokliwej przyrodzie Teneryfy – zakończyłem wzmianką o La Laguna. Czy też może, jak brzmi pełna nazwa miasta – San Cristobal de la Laguna ("Święty Krzysztof znad Jeziora" – jeziora już nie ma, wyschło, została tylko nazwa).
   Jest to pierwsza stolica wyspy – założona przez Hiszpanów po pokonaniu Guanczów. Swoją drogą aborygeni z Tenerefy, żyjący na poziomie epoki kamienia, niemal 100 lat opierali się europejskim najeźdźcom. Ulegli ostatecznie dopiero pod koniec 1495 roku – czyli kiedy niejaki Krzysztof Kolumb (chwilę wcześniej odwiedzający w czasie swej pierwszej wyprawy wyspy – La Gomera była ostatnim postojem trzech niewielkich statków przed przekroczeniem Atlantyku) już doniósł o odkryciu zachodniej drogi Indii (trochę minął się z prawdą, ale co tam).
La Laguna
   Ma La Laguna wielki wpływ na dalszą historię podboju Ameryki (pomijam fakt, że z Teneryfy pochodziła przecież rodzina Simona Bolivara, El Libertadora, Wyzwoliciela – przywódcy antykolonialnego powstania w Ameryce Południowej i twórcy większości państw istniejących na tym kontynencie) – miasto to było bowiem pierwszym hiszpańskim kolonialnym ośrodkiem. Niejako eksperymentem. Następne miasta, zakładane już w Nowym Świecie, były wzorowane właśnie na La Lagunie (przyzna to każdy, kto chociażby przespaceruje się limańską dzielnicą Rimac – to ta zachowana z czasów kolonialnych – skóra zdjęta z La Laguny). Jedno, co dodano, taki amerykański sznyt, to regularna siatka ulic. Pomysł ten, zaczerpnięty od Indian (i jakże obcy chaotycznej, hiszpańskiej duszy) okazał się być wspaniałym patentem – łatwo parcelowało się tereny przyszłego miasta oraz – co ważniejsze – nie wymagało to udziału drogich geodetów.
La Laguna
   W San Cristobal de la Laguna jeszcze tego nie ma. Jest za to iberyjski barok z charakterystycznymi drewnianymi zabudowanymi balkonami oraz z sięgającymi jeszcze czasów rzymskich obowiązkowymi podwórcami wewnątrz rezydencjalnych domów.
   La Lagunę założono w dobrym miejscu – nad jeziorem, więc był rezerwuar wody pitnej (uzupełniany oczywiście deszczami, to opadowa część wyspy) oraz dość daleko od brzegów morskich. Chroniło to przed napadami piratów – głównie angielskich (brytyjscy turyści tłumnie odwiedzający wyspę zapewne stwierdzą, że to nie byli piraci, ino korsarze, posiadający legalne listy kaperskie wystawione przez angielskiego monarchę – zresztą kpem byłby ten kto korsarzem nazwałby admirała Blake'a w służbie Rzeczypospolitej Angielskiej, a on też podle Teneryfy walczył). Zresztą kiedy już przeniesiono stolicę do nadmorskiego Santa Cruz można się było przekonać, jak dobrą lokację miała La Laguna. Nowa stolica rychło stała się celem ataków (do dziś w Santa Cruz, ale i w Puerto de la Cruz, można zobaczyć pozostałości fortów czy baterii artyleryjskich chroniących miasta). Podczas jednego z nich prawe ramię stracił słynny Horacy Nelson, brytyjski bohater narodowy spod Trafalgaru (jego pomnik na placu upamiętniającym owo zwycięstwo to jeden z symboli Londynu).
Fort św Jana
   Przed hiszpańskim podbojem na Teneryfie raczej miast nie było (choć antyczni pisarze wspominają o jakichś ruinach na bezludnych wtedy wyspach). Guanczowie budowali co prawda niewielkie kamienne wioski, ale mieszkali też w licznych na Wyspach Kanaryjskich jaskiniach. Sporo informacji o aborygenach znajduje się w Muzeum Historii Naturalnej w Santa Cruz – udało mi się je zwiedzić za darmo – jako nauczyciel (co prawda w stanie spoczynku) dostałem specjalną, gratisową wejściówkę. Czyli jednak są jakieś benefity związane z pracą w szkole.
   Co do jaskiniowców – także dziś można się na takich natknąć. Przejeżdżając kilkukrotnie teneryfską autostradą zauważyłem dziwną konstrukcję – cały las... anten. Stały sobie te urządzenia w szczerym polu i nijak nie wyglądały – choć taki był pierwszy zamysł – na chociażby wojskową stację nadawczą czy nasłuchową. Właściwie była to grupa anten wyglądających jak telewizyjne, ale czemu znajdowały się w szczerym polu? Przecież w okolicy nie było nawet glinianej chatki...
   Sprawdziłem to. Okazało się, że anteny stoją na klifie, w którym znajduje się jaskinia. W której to jaskini zbudowana została wioska. Cóż, jaskiniowcy, nie jaskiniowcy, mieszkańcy raczej chcieliby pooglądać telewizję, a w pieczarze sygnał słaby... Każdy mieszkaniec wyprowadził więc antenę na górę klifu – i tak oto powstało dziwne, druciane pole. Wioska nazywa się Los Barrancos, tak przy okazji.
Wioska jaskiniowa
   Rzeczona osada znajduje się całkiem niedaleko Candelarii. To mała mieścina z czarną, wulkaniczną plażą i jaskinią będącą miejscem pielgrzymek (obecnie jaskinia jest zamknięta dla zwiedzających, ponieważ w związku z niszczącą działalnością morskich fal grozi zawaleniem). W owej grocie, jeszcze przed konkwistą, Guanczowie znaleźli wyrzucony przez posąg La Morenity – Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus o czarnej twarzy – i rozpoczęli oddawanie mu czci. Po przyjęciu chrześcijaństwa w Candelarii ustanowiono sanktuarium Matki Boskiej Gromnicznej oraz wybudowano, już współcześnie, spory kościół. Widoczna w ołtarzu rzeźba jest jednak tylko kopią. Jakiś czas po konkwiście morskie fale zabrały z powrotem oryginalną figurę La Morenity. A i po Guanczach zostały tylko – jest to oczywiście artystyczna impresja – posągi prehiszpańskich władców wyspy stojące na placu przed bazyliką.
Candelaria i posągi Guanczów
   A z kolei niedaleko Candelarii (cóż, tak naprawdę to na Teneryfie wszędzie jest blisko) znajduje się miasteczko Güímar. Senna mieścina otoczona plantacjami bananowców leży u stóp wulkanu i ma piramidy.
Piramidy w Guimar
   Dokładniej: 6 schodkowych budowli (było podobno 9, ale trzy rozebrano jakiś czas temu na części) przypominających Piramidę Dżasera oraz mezoamerykańskie świątynie. Budowlami tymi zainteresował się sam Thor Heyerdal, pionier archeologii eksperymentalnej, badacz i podróżnik – i doszedł do wniosku, że budowle te są autentyczne i antyczne – możliwe, że pochodzą nawet sprzed osadnictwa Guanczów – którzy żyli przecież na poziomie epoki kamienia. Mimo późniejszych kontrowersji związanych z wiekiem budowli obecnie są one chronione przez miejscowe muzeum, dedykowane właśnie słynnemu norweskiemu naukowcowi. Można tam zobaczyć repliki słynnych łodzi Heyerdala (Kon-Tiki, Ra, Ra II, Tiger) oraz dowiedzieć się o analogiach w kulturach Starego i Nowego Świata. Jest także ogród z trującymi roślinami, tak z innej beczki. Cóż, obecnie muzeum to główna turystyczna atrakcja miasteczka, oraz powód na wpisanie przez wielu poszukiwaczy Teneryfy na listę potencjalnych Atlantyd.
   Tak więc oprócz przepięknej przyrody (Pico del Teide oczywiście) i historii ma też Teneryfa swoje tajemnice – jak chyba żadna inna wyspa Makaronezji. Na pewno jest warta odwiedzenia – i gdy tylko szczęśliwie minie panosząca się obecnie pandemia koronawirusa na pewno wyspę odwiedzę. Do czego i Was zachęcam.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...