Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą burza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą burza. Pokaż wszystkie posty

17 października 2022

Sucre

    No to krótki, niezobowiązujący wpis o konstytucyjnej stolicy Boliwii – tak, by w drodze do legendarnego Tiwanaku zakończyć (na tą chwilę oczywiście) opowieści z tego biednego andyjskiego kraju.
Panorama Sucre
    Do Sucre, konstytucyjnej stolicy państwa, dostaliśmy się samolotem z La Paz (stolicy faktycznej) przez Cochabambę (zwaną stolicą kulinarną) – latanie samolotem po Andach naprawdę ma sens. Loty lokalne są relatywnie tanie – i choć droższe od połączeń autokarowych to zdecydowanie szybsze i bezpieczniejsze. W Boliwii na przykład układ łańcuchów górskich sprawia, że podróż z La Paz do Sucre ciągnęła by się w nieskończoność. Owszem, można ominąć część gór jadąc Altiplano – jak nazwa wskazuje jest to równina – ale przez to jest jeszcze dalej. Tak, że samolot to najoptymalniejsze rozwiązanie.
Altiplano
    Co do bezpieczeństwa – może i samoloty się rozbijają, ale autobusy w Peru dużo częściej spadają w andyjskie przepaści. Poza tym na aeroplan, nawet pełen Białasów, nikt nie napadnie – a na turystyczny autokar już owszem, mogą znaleźć się śmiałkowie chcący poprawić swój los (słyszałem o takich przypadkach w Peru – Boliwia, choć dużo biedniejsza, jest dla turysty bezpieczniejsza – o czym zapewniali znajomi Peruwiańczycy, i co chyba dało się odczuć). Pecha musi mieć ktoś, kto boi się lotu, i zamiast kilku godzin w powietrzu wybierze – nieraz kilkadziesiąt w samochodzie.
    Ale dość o podróżowaniu w tym wpisie, pora zająć się Sucre – zwanym też Miastem o Czterech Nazwach.
Starówka
    Przed konkwistą osada leżąca w tym miejscu zwała się Charas – miejscowi Indianie zaś rywalizowali (to znaczy opierali się wchłonięciu) z inkaskim Tahuantinsuyu. Konkwistadorzy założyli tu miasto które nazwali Chuquisaca, co było mianem mało hiszpańskim, więc zmieniono je na Srebrne Miasto Nowe Toledo, Ciudad de la Plata de la Nueva Toledo – w skrócie La Plata. Nazwa dziwna, ale zrozumiała, jeśli się weźmie pod uwagę, że Nowe Toledo wyrosło na jednym z najważniejszych szlaków olbrzymiego imperium Habsburgów. Z nieodległego Potosi, miejsca występowania jednych z najbogatszych pokładów szlachetnych kruszców na Świecie tędy transportowano srebro na wybrzeże Atlantyku – a stamtąd do stolicy Imperium, Madrytu.
Cerro Rico w Potosi
    Tak, to to srebro spowodowało wielką deflację i załamanie się zachodnioeuropejskiej gospodarki połączone z upadkiem habsburskiej Hiszpanii (trwającym aż do czasów caudillo, generała Franco).
Pałac Królewski w Madrycie
    Ostatnią jak do tej pory nazwą miasta jest Sucre – na cześć pierwszego prezydenta Boliwii, generała Jose Antonio de Sucre, bohatera walk narodowowyzwoleńczych.
Kolonialne domki
    Wracając do srebra – dzięki położeniu na szlaku handlowym miasto bogaciło się, a centrum (docenione przez UNESCO wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości) ozdobiły przepiękne barokowe budowle – będące syntezą europejskich kontrreformacyjnych trendów w sztuce z umiejętnościami i estetyką miejscowych, często indiańskiego pochodzenia, artystów (barok andyjski, mestizo). Przetrwały one między innymi dlatego, że potem okres prosperity w Imperium Hiszpańskim się skończył, a tam, gdzie zapanuje bieda tam nie stawia się nowych budowli tylko dba o stare.
Andyjski barok
    Dziś Sucre jest spokojnym, prawie 400-tysięcznym miastem odwiedzanym przez turystów dużo rzadziej niż zatłoczone i zaśmiecone La Paz – a szkoda, bo moim zdaniem starówka sukrzańska jest dużo ładniejsza od tej pazańskiej. Można na przykład spotkać na niej duże górskie kolibry (Sucre leży na podobnej wysokości co Machu Picchu, jakieś 2700 m n.p.m., jest więc przyjaźniejsze dla Białego; obszar dżungli górskiej, selva alta) – co stanowi dodatkową atrakcję – oraz dziesiątki psów wylegujących się na ulicach. Nikt nie zwraca tu na nie najmniejszej nawet uwagi – ani one na nikogo, co dla osób z kynofobią ma spore znaczenie.
    A żeby jednak nie tworzyć wpisu całkowicie turystycznego, to mała opowiastka właśnie z Sucre. Otóż zaskoczyła nas tu całkiem pokaźna andyjska ulewa. Burza właściwie. A jak burza w Dzikich Krajach – to wiadomo: brak prądu.
Ulewa w Andach
    Podobnie jak i u nas za czasów sowieckiej okupacji sieci energetyczne nie są tu najlepszej jakości, więc każde przeciążenie czy sytuacja awaryjna powoduje wyłączenie prądu. A jako, że jesteśmy w tropikach noc trwa tutaj około 12 godzin (zachód słońca zaś jest króciutki). Co więc zrobić, żeby w hotelu czy hostelu nie siedzieć po ciemku? Ano, potrzebne są dwie rzeczy: pierwsza to wielokrotnie przeze mnie wspominana latarka (najlepiej naładowana albo z pełnymi bateriami – inaczej zdaje się psu na budę), absolutnie konieczna w wyposażeniu każdego podróżnika. Drugim elementem jest coś, co sprawi, że snop latarczanego światła zamieni się w prawdziwą lampę: butelka z wodą. Nakierowanie latarki na butlę sprawia, że światło rozprasza się i oświetla całe pomieszczenie. Ot, taka rada – zwłaszcza dla kogoś bojącego się ciemności.
    
I to tyle o Sucre, miasta naprawdę wartego odwiedzin – teraz wracamy w okolice La Paz, do z dawna zapowiadanego Tiwanaku.
Tiwanaku

21 stycznia 2022

Przedbobony

    W poprzednim wpisie – o Złej Czarownicy i Chatce na Kurzej Łapce, znaczy o wiatrakach – pojawiło się słowo: przedbobon (możliwe, że wymyślone przez wybitnego tłumacza pana Piotra W. Cholewę – o tym, że złe tłumaczenie jest złe i odbiera radość z czytania książki pisałem już przy okazji megalitycznych teorii spiskowych) – a oznaczające przesąd, który jest prawdziwy, w przeciwieństwie do zabobonu, czyli przesądu, który prawdziwy nie jest i który nie ma oparcia w naukowych faktach. Wbrew pozorom przedbobonów jest całkiem dużo – choć w powstawanie ich czasami wkład ma magia.
    Znaczy: nie taroty, zaklęcia i inne bzdety, a pewien proces kulturowy opisany przez nieocenionego Jakuba Jerzego Frazera jako "magia sympatyczna". Polega to na tym, że człowiek przypisuje podobne właściwości podobnym przedmiotom – często było to (i jest) wykorzystywane w medycynie ludowej. Najczęściej magia sympatyczna w medycynie działa na zasadzie efektu placebo (czyli wiary w to, że lek pomoże), bardzo rzadko faktycznie takie lekarstwa okazują się skuteczne. Najbardziej znanym efektem stosowania magii sympatycznej jest przetrzebienie stad nosorożców – ich "róg" znajduje bowiem zastosowanie w tradycyjnej medycynie Dalekiego Wschodu jako lek na potencję: skoro róg sterczy, to i rożek kuracjusza powinien po zażyciu sztywno stać... Frajerzy płacą grube miliony yuanów czy innych miejscowych walut za coś, co jest w uproszczeniu zmielonym naskórkiem, wzwód nie następuje, a nosorożce giną. Znaczy – w tym wypadku to zabobon jest.
    Ale wracajmy do przedbobonów. We wpisie będzie zaledwie o kilku, w końcu nie jestem jakimś pogromcą mitów, żeby tropić wszystkie przesądy i sprawdzać, czy są przed- czy zabobonami.
    Na początek pająki.

Pająk, niekoniecznie z Polski

    Dlaczego? No, lubię pająki (kiedyś nawet zjadłem – i to świadomie, a nie przez sen jak większość z nas; tak swoją drogą ciekawe, czy z tym jedzeniem pająków w czasie spania to przedbobon), poza tym na blogu już gościły, we wpisie o dżungli amazońskiej, więc i zdjęcia już są.
    Otóż znany przesąd dotyczący tych czarownych stworzeń brzmi: jak zabijesz pająka to będzie padać deszcz. Uwaga: jest to przedbobon. Znaczy się – prawda.
    Co prawda fizycznie niemożliwym jest, żeby śmierć niewielkiego stworzonka miała wpływ na ruch mas powietrza i układ frontów atmosferycznych, ale... W naszym klimacie pająki są stworzeniami niezbyt dużymi (największe polskie pająki to bagniki: żyją nad akwenami wodnymi i potrafią biegać po powierzchni wody, tak jak nartniki; wyglądają jak pospolite w domu kątniki, ale są większe – oraz gryzą; nie, oczywiście nie są jadowite, niemniej znajomy kiedyś usiadł na takim bagniku, i przez tydzień nie siadał potem wcale), więc nie zwracamy na nie uwagi. Ale gdy spada ciśnienie atmosferyczne te zwierzątka, podobnie jak muchy czy komary, są przez hektopaskale przygniatane (latające nisko jaskółki zwiastują deszcz bo ich ofiary, ów hmyz, w czasie niżu barycznego znajduje się bliżej gruntu) i pojawiają się w naszym najbliższym otoczeniu (tak, to siedzą sobie pod powałą – mit o pająkach sprowadzających deszcz powstał, gdy mieszkaliśmy w drewnianych domach pełnych pająków). A jak coś człowiekowi spadnie na głowę, to odruchowo robimy pac! Pająk ubity. Po chwili, w związku z nadciągającym frontem atmosferycznym, pojawiają się opady. Następnym razem to samo: pająk spadał, zostawał pacnięty, zaczynało padać. Z obserwacji można było wyciągnąć jeden logiczny wniosek: zabijanie pająków powodowało opady.

Skansen w Sanoku - miejska zabudowa drewniana

    Ogólnie pająki cieszą się u nas całkiem dobrą renomą – zwłaszcza, że nasze gatunki nie zabijają – wszak mówi się, że szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są (chyba, że gospodarz albo gospodyni cierpią na arachnofobię). Podejrzewam, że chodzi tu o to, że na starych pajęczynach wiszących u sufitu wiejskiej chaty rozwijała się onegdaj pleśń – pędzlak – produkująca antybiotyki (penicylinę). Używanie takich zapleśniałych pajęczych sieci do robienia opatrunków wydatnie zwiększało szansę przeżycia delikwenta – czyli w domu rzadziej pojawiała się żałoba.
    Drewniane budynki (a w takich żyliśmy, kiedy pojawiały się najbardziej znane zabobony i przedbobony) pomimo wielu wspaniałych właściwości miały jedną dość nieprzyjemną cechę: były łatwopalne. Czy pański dwór, czy chłopska chata – płonęły.

Dwór szlachecki
Drewniany młyn z Ciechanowca
Zagroda szachulcowa z Pomorza Środkowego

    Owszem, można było się zabezpieczać, minimalizować prawdopodobieństwo zaprószenia ognia, ale (na przykład po zabiciu pająka) nadciągała burza. Taka z piorunami.
    Osobiście lubię burzę, opisywałem zresztą ją już na blogu, czy to w wysokich Andach, czy to powodującą powódź na Majorce, ale dla dawnych mieszkańców Polski/Europy/Świata burza była czasem niepewności – nigdy nie wiadomo było gdzie uderzy piorun.

Burza andyjska, niekoniecznie w Polsce

    A jak uderzy, to wiadomo, rozpocznie pożar. Najgorsze oczywiście były tak zwane suche burze, połączone z wiatrem. Podpalona strzecha w moment roznosiła płomienie we wszystkich kierunkach, na dodatek całkowicie bezładnie. Mój Dziadek – strażak za młodu – niemal stracił życie walcząc właśnie z płonącą wioską. Tak, ogień był jedną z najstraszniejszych plag aż do czasu zmiany zwyczajów budowlanych i wynalezienia piorunochronu.

Wieś w skansenie w Ciechanowcu

    Zanim to nastąpiło w czasie burzy w oknach zapalano gromnicę (dla osób nowoczesnych powiem: taką dużą świeczkę), która miała ochronić przed uderzeniem pioruna. Zabobon? Niekoniecznie. Wieloletnie obserwacje dowiodły, że piorun nigdy nie uderza w otwarty ogień – znaczy w ognisko. Więc skoro – tu wkracza magia sympatyczna cała na biało – nie uderza w duży płomień, to w mały płomyczek świecy też nie powinien. Proste. A czemu nie uderza, ktoś spyta. Tu przydadzą się wiadomości z dziedziny fizyki – nie jest to moja mocna strona, więc powiem w skrócie: piorun powstaje na powierzchni ziemi, kiedy zgromadzi się odpowiedni ładunek (cząsteczki – przynajmniej ich część, na przykład woda – tworzące powietrze są dipolami, mają ów ładunek elektryczny; są spolaryzowane). Ten ładunek tworzy połączenie ze spolaryzowanymi cząsteczkami w chmurze otwierając kanał, przez który wraca potężne wyładowanie elektryczne, błyskawica (przepraszam pana profesora od fizyki za ten opis; biedak kończył Uniwersytet Łomonosowa, a tu Jego uczeń takie rzeczy wypisuje). Płomień zmienia polaryzację powietrza, więc "wiadomość" do chmury z tego miejsca nie zostaje wysłana, więc "odpowiedź", błyskawica, także się nie zdarzy. System działa.
    Czy jednak niewielki płomień świecy rzeczywiście chronił przed piorunem – trudno powiedzieć. Raczej nie, niemniej jeśli jakaś chałupa spłonęła mogło nie być dowodów na to, że ktoś palił w środku gromnicę. W domach, które przetrwały świece płonęły na pewno – więc...
    Swoją drogą polaryzację powietrza zmieniało też bocianie gniazdo – chaty z tym olbrzymim ptasim domem paliły się dużo rzadziej. Może to jest przyczyną postrzegania bociana białego jako symbolu szczęścia oraz dostarczyciela dzieci – w chatach, które spłonęły siłą rzeczy dzieci być nie mogło. Możliwe jednak, że ten przesąd – o bocianie przynoszącym dzieci – związany był z cyklami życiowymi Człowieka i ptaka. Mimo, że nasz gatunek nie ma typowej rui (kobiety są płodne cały czas, na dodatek nie afiszują się tym zbytnio, podczas gdy u naszych krewnych czas owulacji zaznacza się bardzo wyraźnie – jest za to krótszy) najwyższe libido mamy pod koniec lata – najwięcej dzieci rodzi się więc wtedy kiedy bociany karmią także swoje pociechy. Ten przesąd może więc być przedbobonem.
    Bo dzieci znajdowane w kapuście to raczej zabobon.


EDIT: znajomy mi podpowiedział, że pojawiające się w książce "Bogowie, honor i Ankh-Morpork" słowo "przedbobon" mogło mieć trochę inne znaczenie - ale sprawdźcie sami.

8 kwietnia 2020

Majorka cz. 1

   Nadszedł czas pożegnać się z Koroną Aragonii – o Katalonii napisałem tyle wpisów, że zapewne każdy ma już tego dość – więc jeszcze krótki wypad na największą wyspę Balearów o wiele mówiącej nazwie Majorka (czyli Największa; swoją drogą – podobno – od nazwy wyspy pochodzi słowo "majonez") i dam walczącym o niepodległość Katalończykom spokój.
Plaża na Majorce
   Baleary – nazwę można przełożyć jako "Wyspy Procarzy" – choć dziś kojarzą się głównie z zabawą (Majorka, jak Majorka, ale Ibiza na pewno) mają za sobą długą – i chyba nieznaną historię. Kim był pierwszy lud zamieszkujący wyspy w zasadzie nie wiemy, pozostawił po sobie ślady neolitycznych osad (zdecydowanie najciekawsze zabudowania na wyspie, może poza katedrą w Palmie) i rozpłynął się w falach kolejnych najeźdźców – Kartagińczyków, Rzymian, Arabów i Katalończyków. Wszyscy oni traktowali archipelag jako miejsce rekrutacji doskonałych najemnych procarzy – stąd i nazwa wysp.
Klify
   Składa się Majorka z dwóch części – górskiego łańcucha Tramuntana, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO oraz rozległej niziny na której mieszka większość współczesnych mieszkańców.
   Jest Majorka przepiękną wyspą – wspaniałe klifowe wybrzeża sąsiadują tu z rozłożystymi plażami – z którymi sąsiadują antyczne ruiny. Cudownym – architektonicznie i historycznie – miasteczkiem jest Alcudia (nazwa pochodzenia arabskiego, za czasów rzymskich nazywała się Polentia – i w dużej mierze można ją zobaczyć na pobliskim stanowisku archeologicznym), otoczona niemal kompletnymi fortyfikacjami, dziś przerobionymi m.in na miejski amfiteatr i nieużywaną arenę do walk byków.
Alcudia. Brama miejska.
   Palma (rzymska Palmira, onegdaj też Palma de Mallorca) szczyci się pałacem dawnych władców oraz przeogromną gotycką katedrą (ozdobioną żyrandolem autorstwa Antonia Gaudiego) oraz renesansowym zamkiem Bellevieu (co znaczy "piękny widok", ponieważ forteca rzeczywiście góruje nad miastem i roztacza się stamtąd naprawdę zacna panorama).
Katedra w Palmie
Zamek Pięknego Widoku
   Do tego w rolniczym krajobrazie tkwią pozostałości licznych wiatraków – używanych chociażby do pompowania wody.
   Pod względem przyrodniczym – oprócz wspomnianych już gór Tramuntana i klifów – na przyjezdnych spore wrażenie robią miejscowe jaskinie.
Jaskinia
   Ale o tym zapewne można sobie przeczytać w internecie.
Klify
   Niewiele osób wie, że w neolicie (kilka tysięcy lat temu, mniej więcej wtedy Ludzkość – na Bliskim Wschodzie – wynalazła rolnictwo i stworzyła znaną nam do dziś, choć pewnie z lekkimi modyfikacjami, cywilizację) Majorkę zasiedlała niezwykle zaawansowana jak na tamte czasy cywilizacja, od nazwy zachowanych budowli – talayotów – zwana talayotyczną. Generalnie większość wysp Morza Śródziemnego skrywa takie megalityczne budowle (najsłynniejsze są chyba nuragi na Sardynii, najstarsze – i to najstarsze niemal całkowicie, na dzień dzisiejszy tylko tureckie Gobekli Tepe wydaje się być starsze – na Malcie; mają około 10 tysięcy lat), co daje wspaniałe pole do popisu dla tropicieli mitycznej Atlantydy – w końcu: była cywilizacja? Była. Zniknęła? Zniknęła. No, to musi być Atlantyda.
Neolityczna osada - talayot
   Ja osobiście mam swoje typy co do lokalizacji tego mitycznego lądu – współczesna bajka opiera się co prawda tylko na jednej wzmiance u niejakiego Arystoklesa zwanego Platonem (dość nieprzyjemny typ, chociaż filozof) – ale raczej odnosi się do miejsca, które choć inaczej się nazywało, istniało.
   W kilku postulowanych lokalizacjach byłem, i ani sardyńskie nuragi, ani majorkańskie talayoty nic wspólnego z popularnym mitem nie mają.
   Ad rem: talayoty to sporej wielkości pozostałości kamiennych osad (w późniejszych, bardziej niebezpiecznych czasach ufortyfikowanych – pierwotne zabezpieczenia były raczej przeciwko czworonogom niż dwunogom) z olbrzymich nieraz głazów (megalitów – dosłownie "wielkich kamieni"), zamieszkanych przez pierwszych na tym terenie rolników. Najdokładniej miałem okazję przyjrzeć się takiej osadzie w S'illot – może dla kogoś niezorientowanego wygląda to jak olbrzymi skalniak, ale wystarczy krótki spacer i trochę wytężonej uwagi i oczom ukaże się wioska sprzed kilku tysięcy lat. Zresztą nie tylko wioska – w okolicy jest sporo pozostałości, choć nie tak imponujących jak ów talayot (niedaleko jest też niewielkie – i dość ubogie – muzeum poświęcone temu właśnie stanowisku archeologicznemu).
Starożytne ruiny
   Generalnie starożytna osada jest świetnym miejscem, umożliwiającym cofnięcie się w czasie i pokazującym geniusz pierwszych rolników – jak, dysponując tak prymitywnymi środkami, można było stworzyć sporej wielkości osady, czy szerzej: cywilizację.
   Tu znowu muszę nawiązać do tajemniczych Atlantów, przepraszam. W myśl legendy mieli oni być nadzwyczaj rozwiniętym społeczeństwem (może dostali wiedzę od Starożytnych Kosmitów, co?), pod wieloma względami doskonalszym od naszego. Ponieważ jednak spotkał ich kataklizm, to teraz my nie znamy owej sekretnej wiedzy, i przez to nie możemy osiągnąć oświecenia, czy co tam się osiąga. Takie tam, teorie.
   Pewne – dramatyczne – wydarzenia na Majorce, których byłem świadkiem pokazują, że – choć powyższe wynurzenia są całkowicie wyssane z palca, to jednak tkwi w nich ziarno prawdy.
   Mianowicie w S'illot przeżyłem pierwszą prawdziwą powódź (doskonale pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997 roku, ale nie dotknęła mnie osobiście – wały przeciwpowodziowe wytrzymały). Na metr kwadratowy spadło prawie 250 cm wody. Dwa i pół metra. Na skaliste podłoże, w które woda – nawet w mniejszej, nie tak gargantuicznej ilości – nie wsiąkała zbyt mocno. Niewielki, niemal wyschnięty kanał w pobliżu hotelu w kilka minut zapełnił się, a potem wystąpił z brzegów. Stojąc w rzęsistym deszczu można było tylko obserwować, jak porwany samochód taranuje ogrodzenie i wpływa do hotelowego basenu. Miałem wtedy pod opieką sporą grupę ludzi – i serce w gardle. Zwłaszcza, kiedy kolejne utopione auto uderzyło w zbiornik z gazem. Uciekać nie było dokąd – hotel leżał na niewielkim wzniesieniu na przeciwko owej megalitycznej osady, owego talayotu. Przyznam się, że to trochę mnie pokrzepiło, ale o tym za chwilę.
   Jak mówiłem – uciekać nie było dokąd – ani też nie było na to czasu. Woda przybierała bardzo gwałtownie, podobnie jak panika pośród mojej grupy.
   - Potopimy się! Uciekajmy! - krzyczano ze zgrozą.
  Rozumiałem to, oczywiście, ale nie mogłem pozwolić, żeby podopieczni w panice rozbiegli się po podtopionym mieście. Musieli zostać w hotelu – ewentualnie przeniosłoby się ich na wyższe piętra.
   - Proszę państwa – powiedziałem najspokojniej jak umiałem – Proszę się uspokoić. Nam zalanie nie grozi.
   - Coś pan... Nie widzisz, co się tu dzieje?! Katastrofa!
   - Doskonale widzę, co się tu dzieje – widziałem, nawet wydawało mi się, że woda, choć dalej się podnosiła, to jednak troszkę wolniej – Nas nie zaleje.
   - Skąd pan wiesz? - to było dobre pytanie, nie ma co.
   Wskazałem ręką na znajdujące się przed hotelem ruiny.
   - Stąd – i wyjaśniłem – Ta osada stoi tu od czterech tysięcy lat. Czy myślicie państwo, że kiedyś ludzie byliby na tyle głupi, żeby budować domy w miejscu, gdzie coś może zagrozić? No właśnie! - użyłem całego swojego autorytetu i zdolności aktorskich, pewność siebie aż chlupotała kiedy przemawiałem – Starożytni doskonale wiedzieli gdzie jest bezpiecznie. Powtarzam, nie ma się czego obawiać.
Powódź
   Nie wiem, czy wszystkich – albo kogokolwiek – przekonałem, niemniej towarzystwo uspokoiło się na tyle, że nie groziło już, że ucieknie w deszcz i rwące potoki. A po godzinie, może mniej, woda zaczęła opadać. Moi ludzie byli bezpieczni. Do rana większość wody spłynęła do morza, zabierając ze sobą plażę, sporo śmieci, auta oraz – niestety – kilka ludzkich istnień (S'illot miało to szczęście, że woda miała gdzie odpłynąć – następnego dnia przejeżdżaliśmy nieopodal położonego w kotlinie Sant Llauren, przywitały nas tam samochody zawieszone na drzewach oraz półmetrowa warstwa mułu; w samej wiosce, do której nie było wstępu, błota było dużo więcej – niestety także tam nie obyło się bez ofiar).
   Dodam jeszcze, że olbrzymia fala powodziowa nie dotarła do talayotu. Woda zatrzymała się kilka metrów przed schodami hotelu i zaczęła opadać – Starożytni mieli rację.
   Ale – broń Boże – nie była to kwestia jakieś przedwiecznej wiedzy. Niczego nie zapomnieliśmy. Ot, dufni w swoją mądrość przestaliśmy zwracać uwagę na otaczające nas środowisko. Człowiek żyjący na granicy przetrwania bacznie obserwował Świat – i wyciągał z niego, czasem metodą prób i błędów, wnioski. Dokąd z pokorą patrzeliśmy na Świat, baliśmy się go, budowaliśmy w miejscach bezpiecznych. Na wielu kontynentach spotkałem osady położone w zda się kretyńskich miejscach (chociażby słynne Machu Picchu), ale okazywało się, że dawni budowniczowie mieli słuszność wznosząc swoje siedziby tam, a nie gdzie indziej, w wydawałoby się dogodniejszym terenie. Rodzimym przykładem takiego zadufania w siłę Człowieka (iście socjalistyczna koncepcja) jest tragiczna Powódź Tysiąclecia z 1997 roku, kiedy zalane zostały nadodrzańskie poldery – nigdy wcześniej, z racji zagrożenia powodziowego niezasiedlane.
   Póki nie opanujemy całkowicie sił natury na Ziemi (a możliwe, że nigdy się to nie stanie) warto odnosić się do tych sił z większą pokorą – chociaż to przecież takie nienowoczesne, jakieś zabobonne. 
  Dobrze by było też, żeby nie trzeba było takiej lekcji samemu przeżywać, nawet w tak czarownym miejscu jak Majorka.

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 3

   W czasie trekkingu dookoła Ausangate, jak pisałem, kiedy odpoczywaliśmy na przełęczy zaskoczyła nas burza. Szybko pozbieraliśmy się w sobie i zaczęliśmy uciekać, uważając, żeby nie poślizgnąć się w padającym gradzie, śniegu i deszczu i nie spaść w przepaść. Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami. Zaczęliśmy przejmować się tym, że nie wiemy dokąd idziemy.
Burza przed zmrokiem

   Póki grunt był błotnisty dało się – w świetle latarek – śledzić przebieg szlaku, w pewnym jednak momencie podłoże zamieniło się w twarde – i dość postrzępione – skały. Żaden z nas nie był jakimś wielkim tropicielem (Boris jest co prawda pół-Indianinem, ale mieszka w Madrycie...), więc także w deszczowy dzień mógłby mieć jakieś trudności z utrzymaniem się na szlaku, a tu przecież była już ciemna noc i ostro padający deszcz. Jedyną nadzieją okazał się... mój GPS. Pisałem, że zdążyłem wprowadzić dane dotyczące tego Tour de Ausangate? Ano właśnie. Co prawda punkty na trasie były co kilometr, ale pozwalało nam to w miarę zachować odpowiedni kierunek w czasie wędrówki w dół doliny. Szybko uformowaliśmy kolumnę marszową – pierwszy szedł Boris wyszukując najlepszą trasę, za nim ja z GPS-em, a potem pozostała trójka (dwóch kolegów bardzo słabo znoszących wysokość i ich opiekun; trudno powiedzieć, czy któregoś z nich dopadła choroba wysokogórska czy zwyczajne zmęczenie i brak tlenu, na szczęście trasa biegła w dół, więc z każdym krokiem było tylko lepiej).
   Po pokonaniu skał pojawiła się kolejna przeszkoda terenowa. Skoro to dolina górska, to zapewne będzie płynął nią strumień. I faktycznie, wartko sobie tamtędy pomykał. Miał wspaniale pokryte otoczakami dno i zapewne był bardzo malowniczy – w dzień. W nocy nie. Co prawda ktoś tam zaczął przebąkiwać, że skoro opuściliśmy już skały, można by tu rozbić obóz (w strumieniu, znaczy się – choć właściwie padało, i woda była wszędzie dookoła, nie tylko w korycie cieku), ale szybko wyjaśniliśmy, że jakbyśmy tu zostali, a woda wezbrała, to raczej byśmy się nie obudzili. Kolega przystał na nasze argumenty. Jako, że GPS pokazywał przez jakiś czas kierunek zgodny z biegiem potoku, ruszyliśmy wzdłuż – czy też raczej środkiem – strumienia. Szło się łatwiej niż po skałach, a że byliśmy przemoczeni, to właściwie było wszystko jedno, czy brodzimy po kostki w wodzie czy nie. Wszystko co dobre szybko się kończy – i trzeba było opuścić w końcu przyjazne koryto. Wskazałem kierunek, a Boris ruszył. Wprost na coś, co wyglądało (w deszczową noc) na torfowisko wysokie.
   Uwielbiam chodzić po bagnach (chodzenie po bagnach wciąga) – naszych, polskich. Kilka razy wpadłem w torfowisko, na szczęście niezbyt głębokie, więc bez konsekwencji. W teorii wiem, jak należy z bagna wychodzić (położyć się na plecy, i wężowymi ruchami, myk, myk; trzeba uważać jak się chwyta za rosnące na bagnie drzewka – mogą nie być zakorzenione w ziemi, tylko rosnąć sobie na ple, czyli warstwie pływającego torfowca; wtedy to bieda jest), ale nie w smak było mi testowanie tej wiedzy w wysokich Andach. Zawołałem – ze zgrozą, jeżeli można tak wołać – Borisa, żeby się zatrzymał, bo zaraz się zapadnie w bagno... Ale ten nie posłuchał. Tylko był już kilka zielonych kęp dalej.
   Coś mi się tu nie zgadzało. Delikatnie stąpnąłem (to eufemizm – nie jestem w stanie delikatnie stąpnąć; po prostu tak jakby kopnąłem podłoże) na zieloną kępę. Okazała się twarda! Nie był to torfowiec. Nie było to bagno. Podłoże było stabilne. Co prawda pomiędzy poszczególnymi kępami były głębokie na półtora, dwa metry wyrwy – ślady po ciekach wodnych – ale można było po tym iść. Ulżyło mi, choć i tak kroczyłem odrobinie niepewnie.
   W dzień – i kilka razy jeszcze, w innych miejscach – znalazłem takie kępy. To charakterystyczne wysokogórskie zbiorowiska roślinne, bardzo zwarte. Dzięki takiej budowie są dosyć odporne na niskie temperatury oraz na ogryzanie przez lamy czy inne alpaki. Gdzieś tam – pewnie u Davida Attenborough – słyszałem o tym, ale wiedzieć to jedno, a widzieć drugie. W każdym razie całkiem to – po ciemku i z daleka – podobne do naszych torfowców. Kosztowało mnie to podobieństwo posiwienie ostatnich kilku moich włosów.
   Tymczasem jednak kępy się skończyły, zaczęły się ponownie skały oraz coś, co spowodowało u mnie okrzyk – chwila była niemal tak podniosła, jak na Santa Marii w 1492 roku. Tyle, że tam krzyczano: "Terra!", a ja zawołałem:
   - Hay un camino! - Jest droga!
   Bo też i rzeczywiście, pomiędzy skałami biegła ścieżka – zapewne ta sama, którą straciliśmy kilka kilometrów (i parę godzin) wcześniej. Mało tego, ścieżka owa doprowadziła nas – już po chwili – do niewielkiej zadaszonej wiaty, idealnego miejsca, żeby rozbić nasze namioty.
   Do tego przestało padać.
   Żeby jednak nie było za wesoło, to okazało się, że zamiast dwóch mamy 1 i 3/4 namiotu (dobra rada – warto sprawdzić stan sprzętu zanim się wyruszy; wtedy można albo wymienić, albo wytargować lepszą cenę), niemniej udało się zmontować schronienie. I to całkiem znośne.
   Szybko, bez kolacji, całkiem przemoczeni, usnęliśmy.
   Rano do powyższej listy mogliśmy jeszcze dopisać: zmarznięci.
Widok o poranku
   Otworzyliśmy namioty, strzepaliśmy szron ze ścian schronisk i... Zaniemówiliśmy. Wiata bowiem znajdowała się na skalistym cyplu wpuszczonym w krystaliczne górskie jezioro, ze wszystkich stron otoczone lodowcami (mieliśmy przyjemność słyszeć – i widzieć – lawinę sunącą z jednego z lodowców; wspaniały widok, pod warunkiem, że jesteś po drugiej stronie doliny i nie ma szans, żeby z ową lawiną się spotkać). Warto było się przemęczyć.
Obóz górski
Lodowce
  Zjedliśmy śniadanie,
popiliśmy wywarem z liści koki (wszystko trochę chlorem smakowało – wodę z miejscowych jezior lepiej uzdatniać; niby czysta, ale nie wiadomo, co tam do niej lamy i alpaki robiły; na pewno nic miłego) i zaczęliśmy szykować się do drogi. Trzeba było najpierw ją znaleźć – podjął się tego Boris. Pochodził po okolicy ze 2 godziny, wrócił, ponarzekał, że jest bez formy i powiedział, że droga wiedzie na szczyt.
Górska ścieżyna, czyli nasza dalsza droga
  Białasy pokonały tą samą trasę w pół dnia.
Lodowce i jeziora


Całość historii: TUTAJ, TUTAJ i TU

Spacer w góry cz. 2

  Przy wejściu na szlak była oczywiście mapa. Wystawiono ją tu z myślą o turystach (choć raczej tylko pro forma, bardzo trudno – o ile w ogóle jest to możliwe – znaleźć dokładne mapy wysokich Andów), ale nie spotkaliśmy przez te kilka dni żadnych innych Białasów. W każdym razie po wyjściu z Tinqi mieliśmy polegać tylko na sobie. Choć...
   Do następnej wioski – jej to już w ogóle nie znajdziecie na mapie – biegła dosyć wyjeżdżona droga, więc...
   - Hej, szefie – zagadnęliśmy miejscowego w rozklekotanej toyocie – Da radę dojechać do Upis?
   - Aha.
   - Dobra. Jest nas pięciu, ale zmieścimy się.
Wioska Upis - koniec drogi.
  Zmieściliśmy. Ustaliliśmy cenę (to ważne: najlepiej jest ustalić cenę przed realizacją usługi, i zapłacić po owej realizacji – nie tylko w Peru, ale wszędzie; i trzeba się targować). Nasz wehikuł czasu (w Europie nie przeszedłby raczej przeglądu technicznego) ruszył i... Zaraz się zatrzymał. Trzeba był zatankować. Od razu mówię: w Tinqi nie ma stacji benzynowej. Nasz kierowca stanął więc przed jednym z domów z cegły adobe (kiedyś w Polsce określało się ten budulec "biała cegła" – nie jest ona wypalana, a tylko suszona na słońcu; tańsza i całkiem trwała, nieźle izoluje) i zniknął w środku. Po chwili wyszedł w towarzystwie statecznej niewiasty odzianej w melonik, wełniany sweter i obszerną spódnicę, tak typową dla andyjskich strojów (chociaż pochodzącą z Półwyspu Iberyjskiego). Nieśli w rękach żółte wiadro, lejek i kawałek szmaty. Po chwili lejek wylądował we wlewie do baku, delikatnie wyścielony został tkaniną a Indianka z pietyzmem zaczęła wlewać doń paliwo. Nie za dużo. Kierowca kupił tyle, żeby nas zawieść do Upis i samemu wrócić – bez sensu przecież byłoby kupować na zapas, prawda? Wreszcie babuleńka oceniła, że wlała już benzyny za odpowiednią kwotę, dodała jeszcze jeden haust, dla fasonu, i skończyła. Kierowca zapłacił i ruszyliśmy.
   Ktoś może zapytać: a po co była ta szmata włożona do lejka?
  Odpowiedź jest prosta. Jak benzyna stoi sobie w wiadrze, to przecież zawsze coś może do niej wpaść, nie? Strasznie głupio by było wyciągać potem z baku kawałki patyków czy utopioną świnkę morską. Więc zanieczyszczenia zostają na tkaninie. Tak, jak kiedyś na wsi wlewało się mleko z udoju do kanki. Paprochy zostawały. Ta sama technologia.
   Kierowca dowiózł nas tak daleko jak mógł. Potem rozjeżdżona polna droga skończyła się, i zaczęła się wąska ścieżka, uczęszczana głównie przez lamy, alpaki, Indian oraz konie. No, czasem też przez Gringos z plecakami. Pierwszy odcinek marszruty był dosyć płaski (ogólnie w czasie całego marszu nie było zbyt wielkich – były za to zwyczajnie wielkie – przewyższeń, niemniej... były; a na tej wysokości nawet licha górka powodowała spory wysiłek), niemniej profilaktycznie zażyliśmy liście koki. Wkłada się do ust spory kłąb liści, dodaje odrobinę ipty – czyli słodzonej kredy – w celu zmiany odczynu pH i żuje się to, i żuje, i żuje. W końcu zawarte w liściach alkaloidy sprawią, że wargi, język i policzki zdrętwieją a zmęczenie, głód i inne podobne uczucia zostaną przytłumione. Trzeba tylko żuć, żuć, żuć... Cóż, jako zapalony mięsożerca (jestem wegetarianinem, ale niepraktykującym) po kilku chwilach miałem dość mielenia zieleniny – wyplułem i już nie żułem. Dopiero po rozbiciu obozowiska chętnie napiłem się wywaru z liści – smakował również jak trawa, ale był ciepły i odprężał. Chłopaki z kolei twardo dalej przeżuwali.
   Tak więc wędrowaliśmy. Rychło okazało się, że nizinny trening – choć zapewne pomaga – w wysokich górach nie wystarcza. Zwłaszcza, jeśli trzeba pokonać wzniesienie. I niesie się namioty. I kuchenkę gazową. I nawet trochę pozostałych rzeczy. Nastroju nie poprawił przepięknie położony górski cmentarz.
Cmentarz w Upis
   Wpadliśmy za to na iście racjonalizatorski pomysł. Mianowicie – na jeden dzień tylko – wynajęliśmy konia. Z właścicielem (zapewne gdybyśmy dłużej negocjowali, to dałoby wynająć tragarzy na cały trek, ale nie o to nam chodziło, jeno o drobną pomoc; poza tym z chatynki wyglądały dwie pary wielkich oczu, takich, jakie to tylko mogą mieć małe Indianiątka – głupio by było zabierać im Tatę na dłużej). Obładowaliśmy zwierzaka i ruszyliśmy. W górę. I w dół. I w górę. I znowu w dół. O ile podejście było prawdziwą męczarnią, to każdy krok na dół był czymś cudownym. Kto nigdy tego nie przeżył, ten musi uwierzyć na słowo: schodząc niemal szczytujesz, z każdym krokiem jest lepiej. Jesteś radosny i leciutki jak motylek (przynajmniej dopóki się nie wywrócisz, albo zaczniesz znowu się wspinać). Generalnie im kto bardziej cierpi wchodząc, tym wspanialej czuje się schodząc. Taki bonus od życia.
Koń i Ausangate
Nasza karawana
   Pędząc tak, i podziwiając widoki (częściej widoki podziwia się wchodząc, ponieważ jest na to więcej czasu – dłużej się dyszy ze zmęczenia) doszliśmy do pierwszego zaplanowanego obozowiska. Były tam ślady infrastruktury, ale... Z racji korzystania z pomocy, najpierw taksówkarza, potem konia, mieliśmy jeszcze dużo dnia przed sobą. I dość wysoką przełęcz. Nasz przewodnik powiedział, że do przełęczy będzie nam towarzyszył, ale dalej nie pójdzie, bo musi wracać. Taka była umowa, nie było co kombinować. Zresztą dużo milej będzie pokonać przełęcz teraz, niż rano zaczynać od uciążliwej wspinaczki. Ruszyliśmy więc. Jedynym, który bez  większych problemów nadążał za miejscowym był nasz Boris (nie było to zaskoczenie – jego rodzina żyje na tych wysokościach od kilku tysięcy lat). Mnie nasz przewodnik minął gdzieś w połowie stoku, kiedy akurat dyszałem i kontemplowałem stado lam, czy innych alpak (najlepsza wełna rośnie na wysokości 3500-4000 metrów). Życzył powodzenia i już czym prędzej umykał. Prawdopodobnie do domu, choć...
Amerykańskie wielbłądowate
   Kiedy weszliśmy na przełęcz byliśmy dosyć zmęczeni. Tymczasem pobliskie szczyty powoli zaczęły znikać... Wyglądało na to, że nasz przewodnik umykał nie tylko do, ale i przed. Przed burzą, na przykład. Niebo zachmurzyło się jak w piosence De Mono, czyli niezbyt ciekawie (nie jestem fanem Andrzeja Krzywego; wszystkie piosenki mają takie same, z miałkimi tekstami, takie polskie U2; ale nadają się na "pościelówki"). Powoli też kończyło się popołudnie. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można bezpiecznie rozbić namioty – najlepiej przed zmierzchem a może i przed potencjalnym deszczem...
Przełęcz - chwilę przed burzą
   Nagle błysnęło i potężnie zagrzmiało.
   W oka mgnieniu odeszło gdzieś zmęczenie i marazm, bez słów podnieśliśmy bagaże i ruszyliśmy w dół stoku. Jeżeli miało zacząć padać czy wiać, to odkryta przełęcz nie była raczej odpowiednim miejscem na rozbijanie obozu.
   Zaczęło wiać. I padać. Ostry, zacinający grad. Rychło wąska ścieżka zamieniła się w błotnistą strugę. Co prawda bardzo nam się spieszyło schować się w jakieś osłonięte miejsce, ale umykaliśmy – zabrzmi to trochę śmiesznie – z rozwagą. Wywrotka mogłaby spowodować dość długi ślizg gdzieś w dół. Bardzo w dół. Może nawet do miejsca, gdzie kończył się błotnisty stok, a zaczynała kamienista przepaść.
Gradobicie - tuż przed zapadnięciem zmroku
   Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami.

Cała opowieść: POCZĄTEK, KONTYNUACJA i KONIEC.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...