Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą brazylia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą brazylia. Pokaż wszystkie posty

2 maja 2025

Wenecje

    Po krótkim blogowym interludium dotyczącym spraw naszej umiłowanej acz umęczonej Ojczyzny wracamy – przynajmniej częściowo – na Półwysep Apeniński, do Esgaroth, Miasta na Jeziorze Wenecji, miasta na Lagunie. Miarą potęgi i siły oddziaływania tej niecnej republiki kupieckiej jest ilość miejsc na Świecie, o jakich bedekery piszą "taka-to-a-taka Wenecja".

Wielki Kanał w Wenecji

    Robią to z uporem godnym lepszej sprawy – i niemal gdziekolwiek miasto leży na wyspach nad rzeką otrzymuje miano weneckie. Weźmy taki Amsterdam. Wenecja Północy, prawda? Przynajmniej jedna z wielu. Miasto w pewnym okresie swej historii potężniejsze niż włoska republika, wyrosło na bagnistej nizinie u ujścia rzeki Amstel, pełne kanałów (wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, podobnie jak fortyfikacje okalające Amsterdam; analogicznie na Liście znajduje się Wenecja oraz weneckie fortyfikacje we Włoszech i basenie Adriatyku) także wzniesione zostało na usztywniających grunt palach. Mimo wspaniałości Złotego Wieku holenderskiego miasta nikt nie nazywa Wenecji Amsterdamem Północy – co w sumie nie jest dziwne, zważywszy, że osada na tamie na Amstelu powstała kilkadziesiąt lat po tym, jak Wenecjanie w najlepsze dzięki armii krzyżowców zdobywali Konstantynopol.

Kanały Amsterdamu

    Inną Wenecją Północy, jeszcze młodszą, ba, powstałą w czasach, gdy Najjaśniejsza Republika Świętego Marka powoli poczynała tracić swe olbrzymie śródziemnomorskie imperium jest carska stolica nowego wzoru, założony na surowym kamieniu Sankt Petersburg. Położone nad Newą (rzeka może i krótka, ale potężna – to ona do Bałtyku wtłacza najwięcej słodkiej wody) także pełne jest kanałów, a gdy wiatr wieje od morza cofka powoduje powodzie, dużo potężniejsze niż wenecka acqua alta (w Wenecji wiatr wieje od wschodu, w Petersburgu od zachodu; w obu wypadkach by zapobiegać powodziom i podtopieniom zainstalowano specjalne zapory, te rosyjskie są skuteczniejsze).

Kanały Sankt Petersburga

    Właściwie znając miłość założyciela miasta do Niderlandów Petersburg powinno się zwać Amsterdamem Wschodu (część miasta zwie się Nową Holandią), ale jakoś nikt tak nie robi. Może dlatego, że Nowy Amsterdam (gdzie nomen omen dziś jest dzielnica zwana Małą Italią) leży w kraju, który przez większość XX darł koty z ZSRS i Rosją?

Nowy Amsterdam dziś Nowym Jorkiem zwany

    Co do Ameryki zaś – to tam widziałem jedyną swoją pozaeuropejską Wenecję. Mianowicie dzielnicę Iquitos o biblijnie brzmiącej nazwie Belen. Miejsce to – jakże charakterystyczny dla podtapianych wiosek Amazonii palafit, osada na palach – Wenecją jest przez jakieś pół roku. W porze suchej jest fawelą, slumsem, nie śniącym o imperialnej potędze (chociaż nie, śnić to sobie może; na pewno nie ma potęgi którą może wspominać; chociaż...) organizmem miejskim.

Belen w porze suchej

    Wracając do Europy – przypomniało mi się, że widziałem jeszcze Małą Francuską Wenecję – czyli alzacki Colmar. Więcej Wenecji nie pamiętam (chyba, żeby liczyć Trogir, zwany Chorwacką Wenecją, należący kiedyś, jak i większość Dalmacji, do posiadłości Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).

Colmar
Trogir

    No, chyba, że w Polsce, to widziałem. Z racji ilości mostów, położeniu na (kiedyś) pięciu wyspach oraz węzłowi hydrologicznemu Wenecją Północy zwany jest Wrocław. W przeciwieństwie do innych tego typu miast nie jest regularnie zalewany – choć osobiście pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997, kiedy praktycznie całe miasto znalazło się pod wodą. Tutaj jednak na tragedię złożyły się – oprócz olbrzymich opadów – także warunki pozasportowe, m.in Czesi zrzucający bez ostrzeżenia wodę z własnych zbiorników zaporowych, lata zaniedbań infrastruktury hydrologicznej oraz – charakterystyczne dla komunistów ignorujących prawa przyrody (nie tylko jeśli chodzi o płcie) – gęsta zabudowa podwrocławskich polderów, przez setki lat służących do przyjmowania wód powodziowych niesionych przez Odrę. Nie wiem czemu: zawsze socjalizm doprowadza do ludzkiej tragedii, a jakieś kognitywne immakulaty i tak weń wierzą. Ot, siła propagandy.

Ostrów Tumski we Wrocławiu
    Poza Wrocławiem Wenecji w Polsce jest pewnie bez liku, ja osobiście kojarzę trzy takie dzielnice: w Szczecinie, Bydgoszczy i – tu pewnie będzie zaskoczenie dla W. Sz. Czytelników – w Pabianicach. Największa z nich, mocno zaniedbana (obecnie coś tam grzebią) to ta leżąca nad Odrą szczecińska.
Szczecińska Wenecja
Bydgoska Wenecja
Pabianicka, hm, Wenecja
   
I mamy przecież jeszcze Wenecję – Wenecję. Na Pałukach. Dawne miasteczko powstało pod koniec XIV wieku jako Mościska (wszak leży nad trzema jeziorami, most był niezbędny), ale właściciel dóbr pojechał na studia do oryginalnej Wenecji (cóż, Polacy robili Grand Tour i Erasmusa zanim było to modne), i tak mu się spodobała, że swoje dobra nazwał tak samo. Mało tego, postawił tu zamek obronny, jakiego w Mieście na Jeziorze mieście na Lagunie próżno szukać.

Ruiny weneckiego zamku
    Oprócz ruin gotyckiej warowni atrakcją wioski jest Żnińska Kolejka Wąskotorowa, która tu właśnie, oprócz stacyjki, ma też niewielkie muzeum.
Stacja Wenecja
Kolekcja wąskotorowych ciuchci
   
A po drugiej stronie jeziora znajduje się osada, podobnie jak oryginalna Wenecja, leżąca (kiedyś) na wyspie, której budowle także umacniane były palami wbitymi w ziemię – Biskupin.

Brama osady w Biskupinie
    Powstała w czasie, kiedy kilka niewielkich osad nad Tybrem zamieszkałych było przez półdzikich pasterzy i rolników nie wiedzących jeszcze, że staną się Rzymianami. Kto zbudował protomiasto w Biskupinie właściwie nie wiemy – choć niektórzy utożsamiają ludność kultury łużyckiej z ludem Wenedów (od którego – lub którym był – miano miał wziąć jeden z odłamów Słowian). A ów tajemniczy lud wiążą owi, w związku z podobieństwem nazw, z Wenetami pojawiającymi się później nad Adriatykiem (inni Wenetowie znani są z Bretonii). Od których to italskich Wenetów pochodzić ma nie tylko miejscowy dialekt (technicznie nie jest to część języka włoskiego), ale i nazwa Wenecja. Logicznie było by więc nazywać w bedekerach Wenecję Biskupinem Południa.
Biskupin Południa - Pałac Dożów i dzwonnica katedry
    Nim jednak w następnych wpisach rozpierzchnę się po Półwyspie Apenińskim coś mi się jeszcze przypomniało. Przecież południowoamerykańska Wenezuela to nic więcej, jak Mała Wenecja (nazwę tę nadali niemieccy osadnicy). Ale nad tym rozwodzić się nie będę, w tym zniszczonym przez komunistów leżącym na ropie naftowej kraju jeszcze nie byłem, choć w czasie peregrynacji po Latynoameryce nie raz zdarzało się mi spotykać uchodźców z tego państwa. O czym zresztą na blogu wspominałem zdaje się. Udanej majówki.

4 października 2024

Rio de Świebodzineiro

    Najbardziej emblematycznym landszaftem w Brazylii – oraz jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych w tym kraju jest bez wątpienia olbrzymia statua Cristo Redentor, Chrystusa Odkupiciela.
Cristo Redentor
    Pomysł na pomnik narodził się na początku XX wieku, a śmiały jak na ówczesne standardy projekt stworzył brazylijski architekt Hector da Silva Costa. Nie jestem inżynierem, ale podejrzewam, że trzeba było się mocno nagłowić, by Pan Jezus rozkładał ręce w geście mówiącym – przyjdźcie do Mnie, do Mojego Kościoła, Ja jestem Odkupieniem. Do tego taki kształt statuy przypomina nieco krzyż, ten prześladowany od wieków symbol chrześcijaństwa. Co zaś się tyczy walorów artystycznych – za nie odpowiada nasz rodak, rzeźbiarz tworzący we Francji (gdzie Cristo powstał) Paul Landowski. Cóż, mniej jest znany od Mitoraja czy Stacha z Warty.
    Czy mi się podoba? Trudne pytanie. Na pewno jest imponujący i mniej sztampowy od innych wielkich figur Świętych jakie widziałem. A i modernizm który zeń bije nie przekracza tej cienkiej granicy, za którą wszystkie bez mała nowoczesne kościoły przypominają kwokę na jajach.

Rzadki przypadek, gdy nowy kościół jest ładny
    Do tego dodajmy wspaniałą panoramę rozpościerającą się z Corcovado. Rio i Atlantyk widać wspaniale.
Widok ze wzgórza Corcovado
    Do tego samo wzgórze położone jest na terenie parku (podobno zasadzonego – lata użytkowania wzgórz wylesiły okolicę, w porę jednak ją zrekultywowano, z niezłym efektem), zresztą, przyjedźcie sami i zobaczcie.
    Albo i nie. Miejsce jest bowiem totalnie zdeptane przez turystów. I są to niewyobrażalne wręcz tłumy. Może powodem tego był weekend (odwiedzałem Cristo Redentora w Niedzielę) – ale w tygodniu jest tylko trochę luźniej. Już od wejścia na teren postumentu trzeba swoje odstać – bilet też nie jest jakoś super tani – potem jest jeszcze gorzej. Wszędzie panuje południowoamerykański chaos (choć strażnicy i obsługa to dumna latynoamerykańska żandarmeria) i ścisk. Po jakiejś godzinie, może półtorej, stania w kolejce udało dostać się do busików jadących na szczyt. Oprócz busików jedyną legalną drogą wjazdu jest droższa kolejka – piechotą wdrapywać się nie wolno, choć oczywiście jest to możliwe.
    Na szczycie (jest tam kilka punktów widokowych) jest jeszcze gorzej. Powierzchnia wzgórza jest przecież ograniczona, a turyści przybywają niepowstrzymanym strumieniem. Nie ma szans na zadumę czy delektowanie się przepięknymi krajobrazami. Najlepiej zresztą jak najszybciej stamtąd uciekać – co też wiąże się z odstaniem swojego w kolejkach – normalnie jak za komuny albo wczesnej III RP (ciekawe jakim szokiem jest to dla ludzi z Zachodu, komunizm znających tylko ze szczytnych ideałów).

Tłumy na punkcie widokowym pod statuą
    Patrząc na te tłumy radowałem się w duszy, że było dżdżysto i chłodno (25 stopni Celsjusza) – nie wyobrażam sobie jak może Corcovado wyglądać w słońcu i upale. Swoją drogą dzięki temu pustawe były też miejscowe plaże, z Copacabaną na czele. Pełen komfort – choć spotkani turyści z Polski skupiali się na drinkach w plażowych barach a nie na kąpielach, niczym w nadbałtyckim naszym Kołobrzegu w sierpniu.

Bezludna Copacabana
    Generalnie takie posągi górujące nad miastem to standard w Ameryce Południowej. Cochabamba (miasto rozwinięte za prezydentury Evo Moralesa) słynie z największej w Boliwii statuy Chrystusa, a zdjęcie posągu Matki Boskiej z Socavon stojącego ponad górniczym Oruro na Altiplano jakiś czas temu wrzucałem na blog. Można tam dojechać specjalną kolejką, działającą dwa dni w tygodniu.

Virgen del Socavon w Oruro
    Był też – o ile mnie pamięć nie myli – spoglądający na Cuzco Cristo Blanco. Lima i La Paz też mają swoje statuy. Największa tego typu figura na Świecie także jest w Ameryce Południowej – to pomnik Chrystusa Króla Morza.

Cristo Blanco w Cusco
    Złośliwi mówią, że wybudowano ją w ramach rekontry za powstanie pomnika w Świebodzinie – przez jakiś czas najwyższego Jezusa na Ziemi.

Chrystus w Świebodzinie
    Faktycznie, posąg widać z daleka, cudownie błyszczy się w słońcu. U stóp byłem tylko raz, wiele lat temu. Pomnik przez lata był obiektem drwin i żartów (mnie najbardziej podobał się ten o najstarszym markecie Tesco na Świecie, wybudowanym pięć lat przed Chrystusem), podobnie jak gargantuiczna bazylika w Licheniu.

Bazylika w Licheniu Starym
    Przyznam się, że i ja miałem nieco mieszane odczucia – czy to potrzebne. Jednak podróżując po wielu zakątkach naszego globu stwierdziłem, że tak. Że jest potrzebne. Co zabawne: gros ludzi którzy z pomnika Chrystusa Króla Wszechświata w – jak to się zwykło mówić – Rio de Świebodzineiro szydzą i zarzucają mu megalomanię mają taki sam stosunek do wielkich inwestycji które próbowano stworzyć w Polsce by wyrwać nas z gospodarczego zaścianka, takich jak Centralny Port Komunikacyjny, terminale w Świnoujściu czy przywrócenie żeglugi na Odrze. Czasem jeszcze dochodzi do tego elektrownia atomowa, rzecz przecież niezbędna w dobie tak zwanego zielonego szaleństwa eurosocjalistów.
    Taka bowiem figura (albo Krzyż jak na Giewoncie) – widoczna z daleka – jest symbolem pewnych wartości, na których zbudowana jest europejska (w tym i polska przecież) cywilizacja. Negowanie owych pryncypiów jest bardzo charakterystyczne dla niektórych tak zwanych postępowych środowisk – i widocznie, wiedząc, że źle czynią, taki symbol im o tych wartościach przypomina, najwyraźniej gryząc resztki sumienia. Stąd i taki bezpardonowy atak: należy wyszydzić, zohydzić i na koniec zniszczyć.

Zderzenie kultur
    Dzieje się tak wszędzie, gdzie jakaś inna kultura atakuje tą chrześcijańską. Opisywałem na blogu historię Krzyża Milenijnego górującego nad Skopje, prawda?
Krzyż Milenijny w Skopje
    No właśnie.
    I na koniec podróży po Ameryce Łacińskiej wyszedł wpis bardzo europejski (boć i wracam na blogu na Słowiańszczyznę, ważną część historii i kultury Europy), ale tworzę go w pierwszym kwartale Roku Pańskiego (czyli jakieś pół roku od publikacji, mam nadzieję, że się coś zmieni EDIT: otóż zmieniło, na jeszcze gorsze) 2024, kiedy akurat w Polsce jest smutno. Mimo, że uśmiechnięto.
W drogę

30 września 2024

Miasto kontrastów cz. 2

Samolot nad zatoką w Rio
   
Rio de Janeiro nieodmiennie kojarzy się z sambą i karnawałem. I o ile karnawał jest charakterystyczny dla całej Ameryki Południowej (o Oruro pisałem, a w Manaus musiałem długo tłumaczyć, że u nas w Polsce nie tańczy się wtedy na golasa na ulicy, bo jest zimno; i to zimno normalnie, nie amazońskie 20 stopni, tylko poniżej zera; towarzyszyły historii westchnienia grozy pełne), to samba już niekoniecznie. Powstała tu, na wzgórzach Rio de Janeiro, światowego centrum handlu niewolnikami.
    To centrum odkopano kilka lat temu, w Cais do Valongo. Pozostałości nabrzeży do których przybijały niegdyś statki niewolnicze zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości (podobnie jak cariocas, dzielnice miasta rozrzucona na wzgórzach w dolinie rzeki Cariocy; carioca jest też określeniem mieszkańca Rio).

Panorama miasta
    Po sąsiedzku znajduje się dzielnica Gamboa – królestwo szkół samby, które rywalizują między sobą w trakcie karnawału. Nie jest to najpiękniejsza część Rio, mnie mocno przypomina Łódź (zapuszczone kiedyś przepiękne kamienice, przerobiona na hotel fabryka, leży na wzgórzach – no i po co do Ameryki Południowej latać?), ale właśnie tutaj wykwitła ta kultura.

Gamboa
    I nie jest to jakaś cepelia – ot, na główny placu dzielnicy odbywał się niewielki festyn. Oczywiście z obowiązkową orkiestrą i grupą tancerzy samby. Widownia też podrygiwała w rytm muzyki. Żadni turyści, sami miejscowi.

Potańcówka w dzielnicy Gamboa
    Grupę muzyków zajadle ćwiczących spotkaliśmy także w Cais do Valonga.

Cais do Valonga - pozostałości nabrzeży i portu niewolniczego
    To emblematyczne, że samba powstała właśnie w tym miejscu – jej bazą były tańce, śpiewy i ogólnie kultura niematerialna przywożone tu przez pochodzących głównie z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. Podobnie jak żyjący w okolicach marokańskiej As-Suwairy, dawnego portugalskiego Mogadoru Gnawa, którzy także wnieśli swe muzyczne tradycje w nowe otoczenie (zaprawdę dobrze prawił któryś ze średniowiecznych arabskich podróżników, że nawet spadając z nieba na ziemię Murzyn robiłby to w rytmie muzyki).

Mogador
    Bardzo interesującym – i zwyczajnie ładnym – miejscem jest sąsiadujący od drugiej strony rejon Pedra do Sal.

Pedra do Sal
    Nazwa oznacza Słony Kamień – było to bowiem jałowe i nieurodzajne wzgórze, na którym mieszkali uwolnieni niewolnicy oraz gdzie ukrywali się uciekinierzy z plantacji.

Dawna osada wyzwoleńców
    Dzisiaj to miejsce pełne knajpek, bazarków i innych takich codziennych sprawek (oraz samby), nadal zamieszkana przez potomków byłych niewolników.

Targ przy Pedra do Sal
    Nad zaś okolicą góruje dawny portugalski fort strzegący miasta (zbudowany po drugim ataku Francuzów w 1711 roku; o wojnach kolonialnych w Ameryce Południowej wiemy jeszcze mniej niż o tych pomiędzy niepodległymi już tamtejszymi państwami), Fortaleza de Conceicao – leży on już w dzielnicy Saude, i jest przykładem kolonialnego baroku, troszkę innego niż nieco geometryczny mestizo w peruwiańskich i boliwijskich Andach. Choć oczywiście Indianie także uczestniczyli w rozwoju tego stylu w Brazylii – najsłynniejsze chyba są rzeźby w kościołach pierwszej stolicy kraju, leżącym bliżej równika Salvador de Bahia.

Portugalski fort
    Nie będę ukrywał, że jako Polakowi styl barokowy jest bardzo bliski, w końcu właściwie wszystko u nas w kraju jest barokowe, albo zbarokizowane – po prostu po Potopie jeszcze mieliśmy dość pieniędzy, by totalnie zniszczony kraj odbudować.

Brazylijski barok
Polski barok
   
Każda z tych dzielnic jest inna, w każdej niemal jest stadion, siedziba któregoś z najlepszych brazylijskich klubów piłkarskich. Piłka nożna jest tu bowiem bardzo ważna – i ona, i samba, są często jedyną szansą dla mieszkańców faweli na godne życie. Albo po prostu na życie – oprócz zabłąkanej kuli podczas strzelaniny (w pierwszej części wspominałem – w dzielnicach biedy toczą się nieraz prawdziwe bitwy, i nikt nie patrzy gdzie strzela) łatwo można wpaść w szpony jakiegoś nałogu, z których alkoholizm wydaje się jednym z bezpieczniejszych (oczywiście wyjście z biedy niczego nie gwarantuje – każdy fan futbolu zna tragiczną historię jednego z poetów tej dyscypliny, Garrinchy). Do gry – jak i do tańca – wystarczy miejscowym chociażby kawałek plaży (ale każdy marzy o występie na Maracanie lub Sambodromie).

Copacabana
    Jak nie lubię dużych, nowoczesnych miast, tak Rio de Janeiro chyba warto odwiedzić – a kończąc moją blogową podróż po Ameryce Południowej udam się w jeszcze jedno miejsce, jakże emblematyczne dla miasta – zalesione wzgórze Corcovado. Nazwa nie tak znana jak inna z miejscowych gór, Pan de Azucar, Głowa Cukru, ale jeśli powiem, że na szczycie postawiono te sto lat temu olbrzymią figurę Chrystusa Odkupiciela, to już będziemy wiedzieć o co chodzi.
    Ktoś mógłby jeszcze zapytać, dlaczego – skoro Brazylia jest krajem kawy – nie było nic o tym napoju. Wyjaśniam – nie lubię. Nie smakuje mi. Nie dość, że gorzkie (można osłodzić, wiem, ale to nie sportowo; Brazylia jest olbrzymim producentem cukru – choć część przeznacza się na alkohol dodawany do paliwa, powietrze w brazylijskich miastach wonieje lekko gorzałą) to jeszcze ohydnie pachnie. Czasem tą zieloną, nieprażoną wypiję, ma smak pestek słonecznika. Albo taką z kupy wygrzebywaną, kopi luwak. W Ameryce Południowej też robią. Lekko kwaskowata w smaku.

Dojrzewające jagody kawowca

27 września 2024

Miasto kontrastów cz. 1

    Zostałem – co tu dużo ukrywać – zaskoczony. W. Sz. Czytelnicy zapewne już wiedzą, że nie jestem fanem ani wielkich, ani nowoczesnych miast (często dochodzi tu jeszcze brak starego miasta), ale Rio de Janeiro okazało się nie tylko leżeć w czarownych okolicznościach przyrody, ale i mieć dla mnie wiele do zaoferowania.
   Nawet i coś dawnego się znajdzie, w końcu miasto było nie tylko stolicą portugalskich kolonii w Ameryce Południowej, ale i ogromnego Cesarstwa Brazylii.

Pozostałości portugalskiego imperium kolonialnego w Rio
Mogador - ślady Portugalczyków w Afryce Północnej
   
Pozostałości po latach imperialnej chwały można znaleźć w wielu miejscach miasta, ale pałac cesarski znajduje się w okolicach dawnego portu, całkiem niedaleko ścisłego centrum, pełnego (trochę ubarwiam, ale naprawdę trochę) barokowych kościołów, secesyjnych kamienic i niebosiężnych współczesnych wieżowców.

Cesarski pałac
    Naprawdę, Rio de Janeiro ma wiele twarzy – od faweli położonych na zboczach wzgórz do których nikt nie zagląda, poprzez nowoczesne dzielnice biznesowe, po szerokie, atlantyckie plaże. Każdy może znaleźć coś dla siebie, niekoniecznie nawet to, czego szuka.

Panorama miasta - w centrum Głowa Cukru
    - Tu jest bezpiecznie – miejscowy, znajomy kolegi z którym do Rio dotarłem pociągnął łyk piwa – Owszem, zadźgali tu kogoś koło plaży [Copacabanie – przyp. Autor] w zeszłym tygodniu, ale to – tu padły długie słowa wyjaśnienia, czemu, ale oszczędzę Czytelnikowi szczegółów – rzadko się zdarza. Co innego w dzielnicach opanowanych przez gangi narkotykowe. Albo bojówki militarne. Tam wszyscy walczą między sobą. A najgorzej, jak wpada policja. Ci się nie certolą, tylko od razu otwierają ogień. Gangi odpowiadają. A giną ludzie znajdujący się pomiędzy. Wyobraź sobie, oglądasz telewizję – Brazylijczyk zagryzł piwo świetnymi smażonymi drobiowymi sercami (tu mają najlepsze na dzielnicy, słusznie zachwalał) – i nagle nie wiadomo skąd pada strzał. I nie żyjesz. Ale tu jest bezpiecznie – powtórzył – Za dużo turystów.
    Znaczy, trzeba było na kieszonkowców uważać, ale, że pogoda była tragiczna – 25 stopni, czyli mróz – i słynna Copacabana, i sąsiednia Ipanema były puste. A fale były takie, że obalały dużego chłopa, takiego jak mnie. Raz jak fiknąłem to aż spadły mi okulary – i teraz pewnie pływają gdzieś po Atlantyku.

Autor kotłowany (foto. P. Kawiak)
    Cóż, widzę, że może być trudno się w jednym wpisie zmieścić. Postaram się nie dopuścić do drugiej części (choć Cristo Redentor dostanie swój, osobny, ale to inna inszość), ale nie obiecuje. Wszak Czytelnik pewnie Ameryką Południową już znudzony jest, a z Rio wracamy już do Europy, i to Środkowej. Zobaczymy, wyjdzie w praniu. Na razie było o centrum i fawelach – a skoro jesteśmy przy plaży, to niech i ta Copacabana będzie.

Plaża Copacabana
    Od razu mówię – a wiernym Czytelnikom przypominam – że nie jest to oryginalna Copacabana. Ta pierwotna znajduje się na tym samym kontynencie, ale w innym państwie (i dużo dalej). To boliwijskie miasteczko nad Jeziorem Titicaca, prekolumbijskie miejsce kultu Pachamamy zwane Qupakawana, co Hiszpanie przechrzcili na Copacabanę właśnie – a samo sanktuarium poświęcono Matce Boskiej. Jest ono jednym z najważniejszych w całej Ameryce Południowej (kto odwiedził kiedyś kataloński klasztor na Montserrat, u Czarnej Madonny na pewno widział mapę tych najważniejszych miejsc kultu maryjnego – jest i Copacabana, i Częstochowa), nic więc dziwnego, że i tu powstał kościół poświęcony właśnie NMP z Copacabany. Dał on nazwę całej dzielnicy, a ta – nie da się ukryć – przyćmiła sławą eponima.

Sanktuarium nad Titicacą
    Możliwe, że dzięki owej słynnej plaży – piaszczystej, długiej i szerokiej. Jesteśmy w Brazylii, więc muszą na niej być boiska – do piłki nożnej, siatkówki i, co jest miejscowym hitem, siatkonogi plażowej. Mimo pochmurnego nieba i tak ktoś grał. W piłkę, bo po zapadnięciu zmroku w tańce: rozlokowane przy plaży knajpki rozbrzmiewały bowiem dźwiękami wykonywanej na żywo muzyki – w tym i, przecież jesteśmy w Rio de Janeiro, samby. Narodziła się ona całkiem nie daleko, i faktycznie nie jest tu skansenem – ale o tym troszkę więcej w (a jednak) drugiej części wpisu.

Wieczorna zabawa w barach przy plaży
    O dziwo dużo więcej ludzi było nie na Copacabanie, a na sąsiedniej dużo mniej turystycznej Ipanemie – choć oczywiście nie kąpało się w oceanie. Akurat bowiem wydano ostrzeżenie, że w wodzie występuje zbyt duże stężenie niebezpiecznych bakterii – w końcu na brzegu jest wielomilionowe miasto, prawda?

Plaża Ipanema
    Takich ostrzeżeń nie wydaje się dla plaży w Copacabanie, największej chyba atrakcji turystycznej miasta. Cóż. Od Ipanemy Copacabana oddzielona jest niewielkim skalnym półwyspem na którym zlokalizowany jest fort – jeden z kilkunastu – chroniących malowniczą zatokę. Rozbudowywany był także w XX wieku.

Fort Copacabana
    To pewnie te wojskowe konstrukcje sprawiają, że bakterie boją się przepłynąć. Na pewno. Bo przecież nie zmowa milczenia miejscowych władz bojących się paniki i utraty wpływów z turystyki. Nie może być inaczej. Prawda?
Copacabana
    Nie no, oczywiście, że wszedłem do wody (wszak pisałem powyżej, że mnie skotłowało) – w końcu nie wiadomo, kiedy tu wrócę. Zresztą widział ktoś te zarazki? I skoro ludziom w amazońskim Belen nie przeszkadzało...

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...