Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bośniaihercegowina. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bośniaihercegowina. Pokaż wszystkie posty

21 marca 2025

Kupcy i zbójcy

    Jomswikingowie – czyli Słowianie i Skandynawowie pochodzący z Jomme, Wolina – zapisali się wielokrotnie na kartach (no, właściwie to w pieśniach śpiewanych przez skaldów w trakcie różnych takich wikińskich popijaw uroczystości) północnych sag wielokrotnie. Znani byli z bitności i brawury rozrośniętej nieraz aż po granice zdrowego rozsądku (takie to nasze polskie "co, ja nie skoczę"), stąd i często wynajmowani byli to zadań specjalnych. Wszak to z Wolina na podbój Norwegii wyruszał w roku 1000 Olaf Tryggvason (wyprawa zakończyła się niezbyt udanie dla Tryggvowego syna, bo wziął i poległ w bitwie morskiej pod Svold na Oresundzie, i Norwegię od Duńczyków odbił dopiero kolejny Olaf, Święty – bo umacniał tam chrześcijaństwo; inny chrystianizator z regionu, władca Danów Harald Sinozębny, który swoją drogą na Wolinie zmarł, jakoś kanonizowany nie został; nadał za to nazwę systemowi komunikacji bezprzewodowej, bluetooth).
Współczesny Wolin
    Historię wolińskiej kupiecko-zbójeckiej republiki zakończyli władcy Danii, paląc ją w 1042 i 1099 (nie skończyło to historii słowiańskich rozbojów na Bałtyku i w cieśninach duńskich – wszak w 1136 roku książę Racibor I zdobył i – jak to było w zwyczaju epoki – spalił do cna Konungahelę; 11 lat później chąśnicy – słowiańscy piraci – z dymem puszczają Lubekę).
Potomkowie bałtyckich chąśników
    Wolin nie był jednak jedyną kupiecką republiką którą współtworzyli Słowianie. Jest w Europie inne takie miejsce, leżące jednak po drugiej stronie Słowiańszczyzny – nad Adriatykiem.
Surowsze oblicze adriatyckiej Dalmacji
    A konkretnie w Dalmacji – i chodzi oczywiście Dubrownik, trochę bardziej znany jako Republika Raguzy.
Dubrownik
    Byłem wielokrotnie, i co tu dużo mówić, za każdym razem to chorwackie (i o mało całkowicie nie zniszczone w czasie wojen w Jugosławii pod koniec XX wieku) miasto urzeka. Dobra, wiadomo, po średniowiecznym Dubrowniku pozostały tylko przewspaniałe mury miejskie (po których spacer – mimo, że makabrycznie drogi, wszak Chorwaci zrezygnowali z części narodowej suwerenności i wprowadzili zamiast własnych kun te śmieszne pieniądze z oknami, będącymi symbolem niemieckiej kolonizacji Europy - gorąco polecam), cała reszta wzięła i spłonęła po trzęsieniu ziemi którejś XVII-wiecznej Wielkiejnocy (bodajże Roku Pańskiego 1667, rok po Londynie; to nie jedyny angielski trop, miejscową katedrę za którymś razem ufundował Ryszard Lwie Serce). Miasto – w końcu bogatą republikę kupiecką – odbudowano w wersji barokowej, a potem na całe szczęście przyszła bida i niemal nic nowego w obrębie murów już nie wybudowano. Po jugosłowiańskim ostrzale miasto odtworzono – jak to mówią niektórzy Hiszpanie – toćka w toćkę jakie było, także dzięki pomocy UNESCO, trzymającego starówkę na swojej Liście Dziedzictwa Ludzkości.
Główna ulica w starym Dubrowniku - Stradun
Dachy Dubrownika
    Ale nie takie rzeczy przeżyła Republika Raguzy – w końcu leżała nad tym samym akwenem co najbardziej inwazyjna z nadmorskim miast-państw Śródziemiomorza, zła do szpiku i przeżarta żądzą zysku Najjaśniejsza Republika Świętego Marka, czyli Wenecja. Dubrowniccy nobile sprzedali nawet kawałek własnych ziem banom Bośni by odgrodzić się od niesympatycznego sąsiada (to odpowiedź na nurtujące wielu umiejących czytać mapy – czyli tych głównie sprzed ery gimnazjów i obecnych lewicowych reform polskiej oświaty – skąd na dalmatyńskim wybrzeżu należący do Bośni i Hercegowiny kurorcik Neum).
Bośniacka riwiera - Neum
    Nie przetrwała za to – podobnie jak Republika Wenecka i Rzeczpospolita Obojga Narodów czy tatarski Chanat Krymski – nagłego wybuchu tak zwanego Oświecenia, zakończonego krwawą łaźnią Wielkiej Rewolucji Francuskiej, niech jej plugawe miano przeklęte będzie na wieki. Zlikwidowano ją w 1808 roku. Swoją drogą w wyniku owych niecnych wydarzeń Francja przyłączyła do siebie sporą część obecnej Chorwacji, pewnie w podzięce za wprowadzenie do męskiej mody krawatu, ale to opowieść na inny wpis (ta o Francuzach na Bałkanach, nie o krawatach, znanych w Chorwacji nie tylko jako reimportowane kravata, ale i miejscowe masna).
Plac Świętego Marka w Wenecji - kształt po francuskich przeróbkach
    Wracając do Wenecji i jej upadku – to właśnie Dalmacja była tą częścią kupieckiego imperium w której jako ostatniej flaga z lwem św. Marka zjechała z masztu. Stało się to w Boce Kotorskiej, w miasteczku Perast – równie urokliwym co dużo bardziej znany Kotor. Ciekawe, że elitę tych zamorskich posiadłości oprócz rodowitych Wenecjan stanowili też miejscowi Dalamtyńcy, Słowianie czy Grecy. Strzelam, że rodowitych obywateli miasta na Lagunie było zwyczajnie za mało, i musieli, jak to w koloniach (wiecie o czym mówię, cni Rodacy) wykorzystywać do zarządzania i drenowania podbitych ziem miejscowych oportunistów.
Kotor
Boka Kotorska
    Ale o Wenecji i jej imperium we wschodnim Śródziemiomorzu to by trzeba zrobić osobny wpis – gdzie się bowiem człowiek tam nie ruszy, to ciągle natyka się na pozostałości po Wenecjanach.
Wenecka twierdza Spinalonga na Krecie
    Względnie po Genueńczykach – bo ci też dorobili się na handlu Lewantyńskim.
Genueńska wieża Galata w Stambule
    W końcu jednak kupcy z Ligurii zostali przez Wenecjan pogonieni. Widocznie byli mniej bezwzględni.
Bank Świętego Jerzego w Genui
    Albo gorzej zarządzani. W Genui doża – czyli władca republiki - wybierany był przez możne rody na pół roku, w Wenecji dożywotnio. W Dubrowniku – dodam jako ciekawostkę – książę-rektor na miesiąc.
Siedziba dubrownickiego włodarza
    Swoją drogą tytuł wpisu pasowałby jakiejś planszówce. Albo grze komputerowej RPG z przełomu lat 80-tych i 90-tych zeszłego stulecia.

17 stycznia 2025

Objawienie

    Dopiero co wspominałem, że jedną z legend mojej gminy (i przy okazji parafii w której zostałem ochrzczony) jest nagrobek Krysty, legendarnej kochanki Bolesława Śmiałego.
Domniemany grób Krysty, żony Mścisława z Burzenina, metresy Bolesława Śmiałego
    W owym wpisie wspominałem, że raczej nie jest to prawda, i ową Krystę wiązać należy z Ziemią Rudzką, dziś zwaną Wieluńską, niż z leżącą w okolicy Sieradza wioską Rudą. W której, w przeciwieństwie do jej podwieluńskiej imienniczki, nie było siedziby kasztelańskiej, dziś grodziska. W związku z tym wcale się tam nie wybierałem. Ale.

Ziemia Rudzka - zabarwiona żelazem
    Ale doczytałem, że stolica Księstwa Sieradzkiego (z jakiegoś powodu jest to Sieradz, nie Warta) pierwotnie nie znajdowała się przy ujściu Żegliny do Warty, a na drugim brzegu rzeki, na terenie dzisiejszej wsi Mnichów.
    Takiej okazji przepuścić już nie mogłem, choć sama wioska jeszcze mniejsza była niz owa Ruda. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem do Mnichowa. Grodzisko znalazłem – przyznam, że z niejakim trudem. Owszem, jest jeszcze widoczne w terenie, ale jeśli ktoś nie wie czego szuka, i niezbyt się czasami chyba jeszcze przedpiastowskimi interesuje, to może przejść obojętnie, kwitując to sieradzkim określeniem "jakieś chynchy tu zarosły".

Relikty grodziska w Mnichowie
    Żeby nie było – obiekt wzniesiony nad Żegliną jeszcze do niedawna wyglądał jeszcze gorzej, dopiero kilka lat temu na Wzgórzu Zamkowym wycięto krzaki i pokrzywy tworząc niewielki teren spacerowy z zaznaczonymi w terenie śladami murów zamku i wczesnopiastowskiej kaplicy. Odsłonięto też liczne bunkry – o czym zresztą wspominałem już na blogu. Gród w Mnichowie leży na prywatnej posesji i nie kryje w sobie takich skarbów, więc raczej nic się tam nie zmieni. Ma też małe szanse na zostanie obiektem znanym turystycznie.
Miejsce po dawnym grodzie sieradzkim
    I to tyle, jeśli chodzi o Mnichów. Żeby jednak doń dotrzeć musiałem przejechać przez ową wspomnianą na początku Rudę. Trudno tu o jakąś zapierającą dech w piersiach historię – gdyby nie to, że tuż za wsią niewielki znak obwieścił – tędy do miejsca objawień maryjnych. Przyznam się, że zostałem tym zaskoczony. Nasza lokalna NMP zwana Księżną Sieradzką ma swoje sanktuarium w Charłupii Małej – cel pielgrzymek lokalsów, zwłaszcza 8. września, w święto Narodzenia NMP. A tu jakieś objawienie...
    Wracając z Miechowa – było duszno, zbierało się na burzę – postanowiłem nadrobić drogi i zobaczyć co to za miejsce. Droga dojazdowa była polna. Ot, typowa dróżka, dukt z trawiastą burtą między koleinami. W końcu dotarłem jednak na niewielką polaną otoczoną zagajnikami z olchy czarnej (czyli terenami nieco podmokłymi). Stał na niej spory krzyż, pomnik, kilka kapliczek i niewielka budka z wiatą. Miejsce urocze.

Miejsce objawień w Rudzie
    I nie byłem tu sam. Pod wiatą siedział staruszek.
    - Szczęść Boże – przywitałem się i rozpoczęliśmy konwersację.
    Pan był miejscowy, mówił po naszemu (obszar dawnego Księstwa Sieradzkiego to językowo teren mazurzący) i był, jak sam wyznał, zapładniaczem. Znaczy, inseminatorem – kiedyś ważna fucha na każdej wsi, dziś zarezerwowana właściwie tylko dla specjalistów i właścicieli stad; bo kto dziś trzyma jedną krowę czy konia? Albo kurę – tych co prawda się nie inseminuje, ale dokumenty i tak trzeba jej wyrobić (o, mores, o tempora... niedługo będzie jak w latach 40-tych i 50-tych zeszłego wieku, chłopstwo będzie do lasu wyganiać inwentarz na widok urzędnika).
    - Co to za miejsce? - zapytałem – Nigdy o nim nie słyszałem. Czy ktoś tu przyjeżdża?
    - A przyjeżdżają, przyjeżdżają – zaprzeczył Pan Zapładniacz – Masa ludzi tu przyjeżdża, do tych naszych objawień.
    Przyznam się, że miejsce ewidentnie nie wyglądało na jakoś przesadnie uczęszczane, ale z drugiej strony ilość pielgrzymów też może być relatywna. Na samej polanie zaś specjalnie oznaczone jest miejsce, w którym Matka Boska stała – sama poprosiła pana Stanisława Ślipka o to, by zadbał o ten kawałek ziemi. Same objawienia miały miejsce w latach 1985-2002, i, jak to zwykle w takich razach, nie są uznawane przez Kościół Katolicki. Nawet nie jestem pewien, czy jakoś przesadnie były badane.

Miejsce w którym stać miała Najświętsza Panienka
    Cóż, Ruda koło Sieradza to nie jest Medjugorie, które zresztą ostatnio – mimo wielu niezgodności i innych wątpliwości – Watykan postanowił przynajmniej częściowo uznać. Znaczy, zdaje się, że powiedział mniej więcej: jak pielgrzymują, to dobrze, bierzemy to. Roma locuta, causa finita, a św Grzegorz Wielki tylko wzdycha gdzieś tam w Niebiesiech.
Kościół w Medjugorie
    Nie wnikam w to, czy objawienia są prawdziwe, czy nie. Zwyczajnie nie mam ku temu plenipotencji – ale skoro się zdarzają, to przecież zdarzać się muszą. Wiadomo, że komuniści chętnie (wszak taka jest podstawa wszystkich tak zwanych oświeconych filozofii) wyrugowaliby religię z umysłów ludzi i zastąpili własną, jakże zbrodniczą ideologią.
Bolszewicy rugujący religię
    Tylko tak zresztą mogą zwyciężyć. Bo Człowiek jest Homo religious, istotą religijną, i wierzyć w coś musi. Nawet niech to będzie zasuszona mumia czy antropogeniczne ocieplenie klimatu. Musi, i basta.

El Niño Compartido - nieusankcjonowany przez Kościół obiekt kultu w Cuzco
    Bardzo się ucieszyłem tego letniego dnia, że mam na to dowód w najbliższej okolicy.

20 grudnia 2024

Tryumf herbaty

    Trochę teraz było o tym niezbyt smacznym napoju zwanym kawą, to żeby na Święta Bożego Narodzenia nie pozostał gorzki posmak, to teraz dla odmiany o herbacie. Niech będzie, że na postosmańskich Bałkanach, żeby tak w temacie pozostać, a co.
Herbata, boza i baklawa - bałkańska przekąska
    Kamelia zwana herbatą chińską, czyli Camelia sinensis, pochodzi z Azji Wschodniej, jej wspaniałe orzeźwiające właściwości odkryte zostały w Chinach kilka tysięcy lat temu (czyli znacznie wcześniej niż kawy), choć naturalnie występowała też w Indiach. Do Europy dotarła w czasach nowożytnych dwoma drogami – na Zachód brytyjskimi herbacianymi szkunerami bijącymi rekordy prędkości, pierw z Dalekiego Wschodu, potem z plantacji Indii i Cejlonu (a efektem tego jest angielski fajfoklok i bawarka z mlekiem; herbatę zabielaną pije się też chociażby w Tybecie czy Mongolii), na Wschód zaś Szlakiem Herbacianym przez Mongolię, Syberię do Petersburga.
Sankt Petersburg - miejsce, gdzie kończył się Szlak Herbaciany
    Do nas – oczywiście tą drugą drogą, czego ślady znaleźć można w języku: wszak naczynie do gotowania wody powszechnie zwiemy czajnikiem, od rosyjskiej wersji chińskiego słowa określającego herbatę – czaj od ćia/te. Ta wersja popularna jest na Wschodzie, w Turcji czy na Bałkanach. Na Zachodzie tea, te. My używając czajniczka z asyncją (jak mówiła śp Babcia na mocny, esencjonalny napar herbacianego suszu rozcieńczany potem wrzątkiem w szklance; taka niezwykle mocna herbata jeszcze gdzieniegdzie w Polsce zwana jest z rosyjskiego czajem) pijemy – z łacińskiego herba – ziele - te. Zawsze na przekór.
Poranny fajfoklok u Berberów na Saharze
    Na Bałkanyvia muzułmański świat Imperium Osmańskiego – herbata (ćaj) też trafiła, choć pośrednio, Szlakiem Herbacianym. Kiedy bowiem Imperium Rosyjskie podbiło Gruzję okazało się, że na czarnomorskim wybrzeżu panują idealne warunki do uprawy kamelii. Zamiast więc płacić przemierzającym pół Świata kupcom założono w rejonie Batumi – dziś już ginące – plantacje herbaciane. O których to herbacianych polach nawet piosenki śpiewano.
Rosyjskie ślady w Gruzji - Cziatura
    Stamtąd sadzonki herbaty trafiły do Anatolii. XIX wiek to próby okcydentalizacji i reform chorego członka Europy – jak wraża propaganda nazywała Wysoką Portę – stąd któryś z sułtanów postanowił zastąpić kojarzoną ze wschodnim muzułmańskim mistycyzmem kawę bardziej europejską herbatą (zastąpiono też turbany tymi śmiesznymi czapeczkami z chwostem, zwanymi u nas fezem; te z kolei, jako zbyt wschodnie i islamskie, zakazane zostały przez Ataturka, ale o nim później, bo to ważna postać dla herbacianej Turcji). Już przy drugiej próbie roślina przyjęła się, a herbata poczęła konkurować z kawą. Wspaniale też wkomponowała się w tradycyjne zwyczaje oraz zajęła niepoślednią rolę w handlu.
Stambulski bazar
    Każdy kto był w arabskim kraju spotkać się musiał ze zwyczajem częstowania potencjalnego kupca szklanką herbaty – to pustynny zwyczaj, mający kilka tysięcy lat. Koczownicy hasający po nieużytkach Półwyspu Arabskiego zawsze witali gościa w swoim namiocie (jak nasze gość w dom, Bóg w dom), islam tego nie zmienił.
Kawa, herbata, tytoń (nazwa w języku polskim pochodzi z tureckiego) dziś pełnią właśnie rolę takich przywitaczy. Zaprzyjaźniaczy. A zaprzyjaźnionemu gościowi łatwiej coś sprzedać. Turcy, przecież koczownicy z pochodzenia, przeciwko takim zwyczajom nic nie mieli.

Betyle - obiekty kultu semickich koczowników
    Tak więc herbata wbiła się na kupieckie stragany Imperium Osmańskiego, ale czas władzy sułtanów dobiegał końca. Początek XX wieku przyniósł kolejne ruchawki na Bałkanach, zakończone utratą większości europejskich posiadłości.
Pomnik jednego z antyosmańskich powstań na Bałkanach - w macedońskim Kruszewie
    A Wielka Wojna i walki z Grecją doprowadziły do upadku sułtanatu. Mustafa Kemal Pasza ogłosił się Ojcem Turków, Ataturkiem, i stworzył całkiem nowy byt polityczny – Republikę Turecką (w 2023 obchodzona była setna rocznica powstania). Zmienił nazwę, ustrój, ale i – dekretem – obyczaje. Zakazał wielożeństwa czy noszenia fezów. Oraz był wielkim orędownikiem picia herbaty – zwłaszcza, że państwo utraciło tereny na których kawa rosła. Faktycznie, dziś w Stambule na jakąś turecką kawiarnię natknąć się trudno – jak są, to w stylu europejskim tylko.
Ataturk
    A herbaciarnie, choć głównie dla lokalsów, pozostały. Lubię sobie w takiej posiedzieć (choć często trzeba się zmierzyć tam z kłębami tytoniowego dymu wypuszczanego przez fajki wodne; ten mdły zapach nie jest moim ulubionym), i z dzbankowatej szklaneczki wypić słodką obowiązkowo herbatę. Zresztą nie tylko w Stambule – także na Bałkanach.
Herbata tradycyjna w Skopje
Herbata europajska pod pałacem Dolmabahce nad Złotym Rogiem
   
O zabytkowych czarszijach – kupieckich osmańskich starówkach – Sarajewa czy Skopje pisałem na blogu już wielokrotnie, kto chce to sobie przeczyta klikając w odnośniki w tym wpisie. Tu tylko dodam, że taka gorąca i słodka herbata (choć bez mięty jak w Maroko) wspaniale krzepi w bałkańskim upale.

Herbata w Maroko
Starówka w Skopje
Stare Sarajewo
    I takie upały wspominając życzę W. Sz. Czytelnikom wszystkiego dobrego na Boże Narodzenie. Życzyłbym też udatnej herbatki, ale u mnie na świątecznym stole króluje inny napój, pozbawiony kofeiny/teiny/mateiny – kompot z suszu (nie z bakalii, z suszu: jabłko, gruszka, śliwka, żadnych fikuśnych fig czy rodzynek, choć pasowałyby tu). Ja nie lubię, ale tradycja. Najlepszego.

24 lipca 2023

Prom

    Był 14. stycznia 1993 roku, czwartek, a więc u mnie w miasteczku dzień targowy. Akurat wyjątkowo ponury. To znaczy: oczywiście aura mogła być słoneczna, tego nie jestem pewny (ale zdaje się, że była to dosyć pluchowata zima, więc słońce przez wiele dni nie smyrało powierzchni ziemi swoimi bezpośrednimi promieniami), bo byłem kajtkiem, ale ogólnie było ponuro w całym kraju. Tłumy usiłujące kupić na targu wszystko co się dało (albo się nie dało – były to czasy gdy tłumnie odwiedzali targowisko przybysze ze Wschodu – z terenów byłego ZSRS; jeden z handlarzy mojemu śp Dziadkowi oferował któregoś razu nawet automat Kałasznikowa; transakcja nie doszła do skutku, wkroczyła policja, więc bliższy kontakt z AK-47 miałem dopiero wiele lat później w Peru) były szare i ponure. Raczkujący kapitalizm wywołany tak zwaną reformą Wilczka akurat był tłamszony kolejnymi reformami związanymi z tak zwanym Planem Balcerowicza, gdyż stara komunistyczna nomenklatura jakoś nie radziła sobie w warunkach gospodarki wolnorynkowej. Może zresztą to był powód, że tak łatwo owi komunistyczni kolaboranci za bezcen pozbywali się polskiego majątku narodowego (który otrzymali w ramach układów w podwarszawskiej Magdalence) – interesował ich zysk, a uczciwie osiągnąć go nie mogli. Do tego pół roku wcześniej agent komunistycznej bezpieki obalił legalnie wybrany rząd premiera Jana Olszewskiego, pragnący dokonać dekomunizacji w przestrzeni publicznej. Jedynym chyba plusem tamtego ponurego czasu była galopująca inflacja – po kilku jej miesiącach wszyscy Polacy byli już milionerami.
Warcki targ z lat 90-tych XX i z przełomu wieków
    Ja tymczasem, zamiast iść na targ, szykowałem się do szkoły. Odpaliłem przy okazji stojący na meblościance telewizor – czarno-biały, polskiej produkcji, firma niedługo miała zostać rozkradziona; kolorowy, azjatycki, kupiliśmy chyba nieco później, za to razem z wideo – a tam: katastrofa promu "Jan Heweliusz". Sam fakt takiej tragedii, i akcja ratunkowa w trudnych warunkach, zrobił na mnie jako na dzieciaku wielkie wrażenie. Było to pierwsze takie wydarzenie medialne które jakoś mnie ruszyło – ani relacjonowana kilka lat wcześniej Wojna w Zatoce, ani trwająca właśnie Wojna w Bośni.
Ślady po kulach w Sarajewie
    A właśnie – na blogu Bałkany, a tu nagle wstawka o trudnych latach 90-tych XX wieku w Polsce i o katastrofie promu, który miał płynąć ze Świnoujścia do Szwecji? Po co? Ano, okazuje się bowiem, że – według niektórych źródeł – Bałtyk odgrywał niepoślednią, i niezbyt chwalebną dodajmy, rolę w tym krwawym konflikcie.
Panorama Sarajewa
    Ale do rzeczy – "Jan Heweliusz" wypłynął ze Świnoujścia i w okolicach niemieckiej wyspy Rugia obrócił się do góry dnem i zatonął grzebiąc – prawdopodobnie – 55 osób. Większość ciał nadal leży we wraku, stąd ma on status morskiego grobu i zaordynowany jest – restrykcyjnie przestrzegany – zakaz nurkowania. Uniemożliwia to też nie tylko penetrację wraku, ale i dokładne badanie przyczyn katastrofy. Podobnie zresztą sprawa wygląda z bliźniaczą jednostką "Heweliusza:, promem "Estonia", który jakieś półtora roku później, pod koniec września 1994 roku wypłynął z Tallinna do Szwecji i zatonąłwszy u wybrzeży Finlandii pogrzebał ponad 800 osób.
Plaża w Świnoujściu w części wolińskiej miasta
    Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni orzekły, że przyczyną zatonięcia "Heweliusza" były wady konstrukcyjne, niedokładne remonty po poprzednich usterkach promu, niesprzyjające warunki atmosferyczne i błędy załogi. Europejski Trybunał Praw Człowieka jakiś czas później orzekł, że śledztwa te przeprowadzone były bardzo nierzetelnie (za to bardzo szybko) – między innymi nie przesłuchano części świadków. Podobnie sprawa ma się z "Estonią". Wrak jest mocno chroniony, więc trudno zweryfikować hipotezę, że statek zatonął w wyniku wybuchu. Co prawda na "Estonii" oficjalnie nie było żadnych środków mogących wywołać eksplozję, ale jakiś czas później rząd Szwecji przyznał, że po Bałtyku w tamtym okresie pływała przemycana broń z terenów byłego ZSRS. Co prawda zarzeka się, że na "Estonii" kontrabandy nie było, ale zbadać tego nie wolno.
Zbrojownia w opuszczonych koszarach Armii Radzieckiej
    A po co broń? Ano, społeczność międzynarodowa – tu wracamy na Bałkany – nałożyła embargo na broń na wszystkie walczące w Bośni strony. Nie spotkało się to zapewne z aprobatą w Belgradzie i Zagrzebiu (oraz niektórych stolicach krajów arabskich), ale cóż było robić. Otóż kombinować. Jeśli człowiek będzie chciał zamordować drugiego, stanie się naprawdę bardzo kreatywny. Zwłaszcza, że były ku temu okoliczności. Oto Europę Środkową opuszczały właśnie (no, robiły to powoli – w Polsce siedziały jeszcze kilka miesięcy, do, nomen omen, 17. września 1993) okupacyjne jednostki dawnej Armii Radzieckiej. I miały całą masę niepotrzebnego już sprzętu. Może nieco przestarzały, ale nadal sprawny. Po co brać go ze sobą gdzieś za Ural, do Azji? Post-radzieccy dowódcy nie są głupi: jest popyt, bo embargo (każda prohibicja stwarza czarny rynek, pamiętajmy), to czemu nie zarobić? Zwłaszcza, że w krajach środkowoeuropejskich u władzy albo za jej kulisami są ludzie z tej samej, jak to się mówi, parafii: to wyszkoleni w Moskwie dawni ubecy czy inni bezpieczniacy. Dogadać się jest bez problemowo. Do tego mają ci tajniacy kontakty na Zachodzie czy w takiej neutralnej Szwecji, więc kanały przerzutowe zbudować jest bardzo prosto. I voila! Interes się kręci i wszyscy są zadowoleni. No, może poza mieszkańcami Sarajewa cierpiącymi i ginącymi w oblężeniu. Ale przecież postkomuniści czymś takim jak moralność przejmować się nie będą – materialistyczna quasi-religia marksistów wyrugowała Boga czy sumienie, a także i diabła – a skoro piekła nie ma to hulaj dusza.
Mapa Europy w byłych koszarach radzieckich w dawnym NRD
    Jeden z trójmiejskich dziennikarzy śledczych pod koniec XX wieku skonstruował zatem teorię, jakoby na "Janie Heweliuszu" przemycano właśnie broń z Rumunii do Bośni. Jako dowód – poszlakę właściwie – podaje on szybkość i niechlujność śledztwa oraz skutecznie egzekwowany zakaz zbliżania się do wraku, tłumaczony całkiem też słusznie szacunkiem dla pogrzebanych tam ofiar. A właściwie podawał – na przełomie wieków dostał bowiem sądowy zakaz powielania tych informacji.
    Czy rzeczywiście prom "Jan Heweliusz" przewoził na swoim pokładzie paliwo do masakr w Bośni – prawdopodobnie jeszcze długo się nie dowiemy. Jeden plus – jeśli można tak powiedzieć – katastrof "Jana Heweliusza" i "Estonii" to zaostrzenie przepisów dotyczących przewozów promowych. Wprowadzono także zmiany konstrukcyjne statków.
Mural sławiący jednego z krwawych dowódców Wojny Bośniackiej we współczesnym Belgradzie
    Tym też smutnym wpisem kończę na tą chwilę opowieść o Bałkanach – no, może jeszcze jeden krótki wpis będzie o pewnej ciekawej grupie etnicznej stamtąd.

17 lipca 2023

Podziemne lotnisko

    Jugosławia powstała jako Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców w wyniku zawieruchy na Bałkanach po Wielkiej Wojnie, kiedy to rosnące od kilkudziesięciu lat Królestwo Serbii połknęło świeżo powstałe po rozpadzie Austro-Węgier Państwo Serbów Chorwatów i Słoweńców (wedle znajomego Chorwata była to praprzyczyna czystek etnicznych lat 40. i 90. XX wieku oraz pomniejszych akcji wynaradawiających pomiędzy, ale o tym może później). Po roku 1945, kiedy wypędzono serbską dynastię królewską Karadziordziewiczów Jugosławia się nie rozpadła – mało tego, na nowo zjednoczył ją i trzymał żelazną ręką chorwacki komunista, marszałek Josip Broz, czyli Tito. Drug, jak go również nazywano, stworzył z Jugosławii całkiem bogate państwo (do dziś cieszy się on estymą w wielu miejscach dawnego kraju) i – zgrabnie lawirując między Wschodem a Zachodem (choć różnie o tym mówiono – vide Golicyn) został liderem państw Trzeciego Świata, czyli tych w większości biednych krajów, o które nieraz i zbrojnie walczyły dwa obozy czasów Zimnej Wojny.
    A jak Zimna Wojna – to i strach przed atomową zagładą.
Prawdopodobny zakład ubogacania uranu w Prypeci w ZSRS
    Jugosławia, jako lider tak zwanego ruchu państw niezaangażowanych sama broni atomowej nie posiadała (w Polsce ZSRS trzymało głowice), ale zabezpieczyć się na wypadek ataku zawsze dobrze by było – więc stwierdzono, że zbudujemy podziemną bazę lotniczą Żeljawa. Jako, że dziś jest ona już opuszczona, podłączyłem się pod grupę fanów urbex-u i ruszyliśmy na Bałkany.
Jedno z czterech wejść do kompleksy Żeljava
    Oczywiście, jak lotnisko, to i cała infrastruktura – na górze Pljesziwica pod którą ukrywały się hangary znajdowała się olbrzymia stacja radarowa – przyczynek do opuszczenia bazy, ale o tym później – niestety, była dość zimna wiosna, i zaśnieżone Góry Dynarskie nie pozwoliły nam dotrzeć do pozostałości radaru. Popłoszyliśmy tylko kilka saren – dziś, dzięki rozminowaniu przez społeczność międzynarodową pól minowych z lat 90-tych zeszłego stulecia swobodnie hasających po zalesionych szczytach na granicy chorwacko-bośniackiej (bo dziś baza znajduje się właśnie na granicy tych dwóch państw – kolejny gwóźdź do trumny podziemnego lotniska).
Plesivica - Góry Dynarskie
Sarna
    Niedostępny, bo zamknięty, był też niedaleki zajazd Winnetou – nazwany tak na cześć słynnego Indianina, którego przygody w słynnej jugosłowiańsko-enerdowskiej serii powstawały właśnie w okolicach Żeljawy.
Bistro Winnetou
    Warto dodać, że samo położenie bazy wcale nie było tajne – ba, była ona powodem dumy dla jugosłowiańskich włodarzy. Pech chciał, że potężne konstrukcje ukończono w roku 1989 – akurat gdy Zimna Wojna się kończyła, a Jugosławia właśnie dożywała swoich dni.
    Sama baza – opuszczona, zakurzona, ciemna – jest ogromna. Zdjęcia zapewne nie oddadzą tego ogromu – mieściło się w środku kilkadziesiąt radzieckiej konstrukcji MiG-ów.
Tunel wjazdowy
    Nie oddadzą też fotografie wspaniałych właściwości akustycznych i echa, które rozlega się w ciemnych korytarzach – mrocznych niczym krasnoludzka Moria.
Podziemne korytarze
    Wielką gratką dla miłośników urbex-u są pozostałości infrastruktury: kwatera dowodzenia, generatory, zbiorniki na paliwo. Wycofujące się wojska jugosłowiańskie planowały wysadzić bazę, ale skoro miała ona przetrwać atak atomowy, to kilka ton TNT nie mogło zrobić na niej wrażenia. I nie zrobiło. Schron wytrzymał.
Prawdopodobna sala odpraw
    Na zewnątrz zachowały się też pasy startowe i opuszczone koszary – oraz amerykański DC-7 – jako państwo Trzeciego Świata Jugosławia kupowała broń i na Wschodzie i na Zachodzie.
DC-7 czyli Dakota
    Mimo swojej potęgi w konfliktach w Jugosławii Żeljawa nie odegrała właściwie żadnej roli. No, może wykreowała jednego chorwackiego bohatera – w latach 80-tych XX wieku jugosłowiańska armia składała się już głównie z Serbów, ale w koszarach w Żeljawie służył także jeden chorwacki pilot. Po ogłoszeniu niepodległości zawinął jeden z samolotów i poleciał nim do Zagrzebia. Dziś maszyna ta dumnie jest eksponowana w niedalekim muzeum wojskowym. Sama baza finalnie opustoszała zaś w 1994 roku – wtedy też jugosłowiańskie wojska podjęły próbę zniszczenia jej – jak wiemy nieudaną. Niestety dla Chorwatów położenie lotniska na granicy państwowej (jedno z wyjść ze schronów znajduje się po bośniackiej stronie – podobno czają się tam miejscowi pogranicznicy, gotowi przyjąć łapówkę: wszak wychodząc tamtędy nielegalnie przekracza się granicę) uniemożliwiło wykorzystanie go militarnie.
Współczesne ślady Serbii w bazie
    Dlaczego – mimo, że wojna w Chorwacji skończyła się w 1991 roku – wojska jugosłowiańskie (oficjalnie nie zaangażowane w konflikt w Bośni 1992-95), czyli serbskie, wyjechały stąd dopiero trzy lata później? Otóż efektem konfliktu chorwackiego było powstanie na terenie kraju – sytuacja analogiczna jak w Bośni – quasi-niepodległego państwa Serbów – Republiki Krajiny i (a także Zachodniej Slawonii, Baranji i Zachodniego Sremu - to państewko istniało do 1998 roku) ze stolicą w Kninie. Franjo Tudźman (prezydent Chorwacji) nie bardzo mógł coś z tym tworem zrobić, zwłaszcza, że wespół z Slobodanem Miloszewiczem (prezydent Jugosławii) knuł jak tu rozebrać pogrążoną w wojnie domowej Bośnię. W 1994 roku sytuacja międzynarodowa delikatnie się jednak zmieniła – i Chorwacja (zapewne za rezygnację z planów rozbioru sąsiada i zaprzestanie walk boszniacko-chorwackich) otrzymała pomoc USA, mocno zaniepokojonych tym, że prorosyjscy Serbowie mają w swoich rękach potężny radar w bazie Żeljawa – czytający ruchy samolotów w całej niemal środkowej i południowej Europie.
Stary Most w Mostarze - odbudowany po wojnie
    Serbowie musieli więc wynieść się z okolic bazy – i dziś nie tylko koszary, ale i okoliczne wioski straszą opuszczonymi budynkami. W poprzednim wpisie pisałem dlaczego nikt o to nie zadba: skoro to jest serbskie, Chorwaci nie będą tego odbudowywać – bo a nuż Serbowie wrócą. Zresztą w okolicy jest jeszcze jeden ślad dawnej świetności Jugosławii – Objekt 99 czyli willa Izvor (czyli po chorwacku i serbsku źródło, zdrój) samego Marszałka Tito.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...