Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą urbex. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą urbex. Pokaż wszystkie posty

24 stycznia 2025

Łódź Fabryczna

    Pech chce, że mieszkam na terenie województwa którego stolica, do niedawna drugie pod względem liczby ludności miasto w Polsce, uznawana jest za najbardziej (no, chyba, że weźmiemy pod uwagę którąś ze stolic lubuskiego – oryginalny Lubusz leży dziś niestety w Niemczech) nieatrakcyjną turystycznie – podobnie zresztą jak całe województwo.
    Pełne przecież zabytków i landszaftów.

Zabytki w Łódzkiem
Landszafty w Łódzkiem
   
No ale przyjęło się, że w Łodzi nie ma nic do zobaczenia. Bo też faktycznie, jeżeli ktoś szuka w mieście średniowiecznych uliczek jakiegoś starego miasta, to nie znajdzie. Mimo, że miasto powstało w 1423 (wcześniejsze próby lokacji na zboczach Wzniesień Łódzkich – jak dziś je zwiemy – nie udały się) to było przez większość czasu drewniane (o czym następny wpis), a po wizycie Niemców nazistów w zeszłym stuleciu nawet jeśli coś było, to zwyczajnie się nie zachowało – słynny Park Staromiejski (zwany Parkiem Śledzia) to właśnie teren gdzie łódzkie stare miasto istniało. Rynek Staromiejski sowieci odbudowali, lecz w stylu mariensztatackim.

Rynek Staromiejski
    Ale to, czym Łódź najbardziej urzeka to czasy opisane w Ziemi Obiecanej Reymonta (kiedyś chyba była to lektura – lecz dla nowoczesnych reformatorów oświaty w Polsce ma stanowczo zbyt dużo liter): przełom XIX i XX wieku, kiedy miasto w ekspresowym tempie rozrosło się w wielką metropolię.
Jedna z famuł na Księżym Młynie - osiedle robotnicze, świadek rozwoju miasta
    Rozrastało się, dodajmy, nieco chaotycznie – o czym pod koniec wpisu – choć przecież początkowo z genialnym planem przestrzennym. Oto carscy planiści i urbaniści (może i okupacyjni, ale to co robią w mieście współcześni ich odpowiednicy to woła o pomstę do Nieba) wytyczyli jeden z dwóch w Polsce ośmiokątnych rynków (dziś Plac Wolności) i długą ulicę, wzdłuż której budowane miały być budowane kolejno gręplarnie czy przędzalnie – tak by usprawnić proces produkcji włókienniczej, dla której to – i czeskich oraz niemieckich specjalistów – miasto zostało utworzone. Ulica to oczywiście słynna Piotrkowska, ale zamysły projektantów szybko odłożono do lamusa, i trakt został reprezentacyjną wizytówką miasta. Wzdłuż Piotrkowskiej wytyczono równe działki – podobno koncepcja zapożyczona z Nowego Jorku (który, podobno, zapożyczył ją z kolonialnych miast hiszpańskiej Ameryki, których to regularną siatkę ulic konkwistadorzy zgapili od Indian) – na których oprócz fabryk i famuł (odpowiednik śląskich familoków, robotniczych domów wielorodzinnych) wyrosły secesyjne kamienice i fabrykanckie pałace.
Secesyjna Kamienica Gutenberga na Pietrynie - czyli ulicy Piotrkowskiej
    Dzięki ich urodzie Łódź jako jedyne miasto w Polsce zostało wpisane na Europejską Listę Architektury Secesyjnej – choć miejscowemu art noveau bliżej do tego wiedeńskiego czy berlińskiego niż najpiękniejszemu katalońskiemu. Miasto podobne jest także do innych gwałtownie rozwijających się wtedy miast Imperium Rosyjskiego: Rygi, Odessy czy Petersburga.
Secesyjny detal z Rygi
    Do tego wszystko jest tu oryginalne – bo w 1939 spadło tu zaledwie kilka bomb a i w 1945 sowieci weszli bez walki, ustanawiając tu nawet tymczasową stolicę okupowanej Polski. A przynajmniej było do jakiegoś czasu – bo nieremontowane od wojny miasto po prostu zaczęło się rozsypywać. Likwidacja prężnego przemysłu włókienniczego w latach 90-tych zeszłego stulecia sprawiło nie tylko, że Łódź została jednym z najbardziej depresyjnych miast Polski, ale sprawiła, że potężne fabryki, godne Manchesteru, Śląska czy Zagłębia Rhury zostały opuszczone. Dziś te zabytki techniki w dużej mierze są już wyburzone (często nielegalnie), a na ich miejsce postawiono bezpłciowe biurowce. Pozostałe stały się mekką miłośników urbexu.
Secesyjna elektrownia - ocalała
Secesyjna elektrownia - wnętrze przed rewitalizacją
Urbex po łódzku
Urbexowe atelier
Urbexowe fabryki
    Dobra, trochę ubarwiłem – spora część miejsc które są na fotografiach jest obecnie powoli restaurowana (albo została wyburzona), ale nim rozpoczęto ratować te cuda architektury miasto straciło sporo swojego ceglanego uroku. Dziś najsłynniejszymi zrewitalizowanymi terenami są dawne zakłady Izraela Poznańskiego (Manufaktura, centrum handlowe), Księży Młyn czy Biała Fabryka z Centralnym Muzeum Włókiennictwa.
Manufaktura
    Sama zaś tytułowa Łódź Fabryczna to jeden z dwóch głównych dworców kolejowych w mieście (obok Łodzi Kaliskiej). Tak, chaotyczny rozwój miasta sprawił, że nie było tu nigdy dworca głównego – choć funkcję tą ma spełniać, gdy tylko zakończy się przekop tuneli kolejowych pod Śródmieściem, właśnie Fabryczna. Póki co olbrzymia hala ze szkła, żelaza i betonu stoi pusta.
Nowy Fabryk, tj. Łódź Fabryczna
    A stoi na miejscu dawnego dworca – obiektu kultowego, w czasach PRL ubogaconego słynnym neonem oraz otoczonym dziś nieistniejącymi rozsypującymi się kamienicami wielkomiejskimi.
Stary Fabryk
Słynny - kiedyś - neon
    Dawna Łódź Fabryczna na przełomie XX i XXI wieku szokowała przyjezdnych – obcokrajowcy nawet pytali, czy tu jakaś wojna dopiero co była. Stety-niestety przeszła do historii, choć warto dodać, że nowy, na poły podziemny, dworzec, jako, że zbudowany na terenie podmokłym, funkcjonuje tylko dzięki nieustannej pracy pomp.
Okolice dawnego dworca Łódź Fabryczna, przez wiele lat centrum miasta
    Co zaś się owej podmokłości tyczy – Łódź nazywana jest miastem wielu rzek i jednej ulicy. Ulica to oczywiście Piotrkowska, a 17 nazwanych z imienia rzek, dziś w dużej mierze pochowanych w kanałach umożliwiły rozwój miasta w początkach XIX wieku (o czym więcej w następnym wpisie). Podmokłe tereny – i pośpiech w jakim wznoszono wielopiętrowe kamienice (czas to przecież pieniądz) – dziś stanowi pewne zagrożenie dla zabytkowej tkanki miasta. Jest to związane z pracami przy wspominanym tunelu średnicowym. Oto bowiem słabo osadzone kamienice leżące na trasie pracy wydrążarek zaczynają się walić. I było to wiadome dla wszystkich poza projektantami przekopu. Tak, że warto jak najszybciej przyjechać zobaczyć ten polski Manchester, póki szkody budowlane i pazerni deweloperzy nie wyburzą wszystkiego.
Znak drogowy - z Łodzi, no bo skąd

15 listopada 2024

Cziatura

    Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii. Choć także będą podziemne klasztory. A przynajmniej jeden, tak jak i poprzednie wspominane już przeze mnie obracający się w tradycji szeroko rozumianego Prawosławia. Bardzo szeroko.
Klasztor Mgwimewi
    Ale nie klasztor o egzotycznej nazwie Mgwimewi był naszym celem – przynajmniej nie jedynym. Jechaliśmy bowiem do Cziatury, miasta w zakaukaskiej Imeretii, położonej w centralnej Gruzji. Kraina ma historię liczącą kilka tysięcy lat, sięgającą czasów mitologicznych, ale o tym będzie innym razem. I nie, nikt – chyba – nie lokuje tu Atlantydy.

Gruzińskie drogi
    Do tego górniczego – a przez to zanieczyszczonego, wydobywa się tu rudy manganu – miasta jechaliśmy bowiem (w jaki sposób jechaliśmy już na blogu opisywałem; kto chce to sobie przeczyta – dodam, że w podróży uczestniczyli brawurowi kierowcy i miejscowi koniak; droga też się w pewnym momencie delikatnie skończyła) zobaczyć słynny system komunikacji publicznej, opierający się na sieci kolejek linowych, pamiętających jeszcze czasy sowieckie. Ciekawostka dotycząca owych mrocznych lat – kiedy rozpadało się Imperium Rosyjskie władzę na terenie Gruzji przejęli nie leninowscy bolszewicy, a mający tak naprawdę większość w partii komunistycznej mienszewicy (kto zna rosyjski ten od razu zobaczy, że nazwy są mylące – od zarania swych dziejów komunizm był zakłamany). Wkrótce powstało niepodległe Zakaukazie, które rozpadło się na Gruzję, Armenię i Azerbejdżan – ale nie o tym. Podczas gdy w całej Sakartwelo (jak po gruzińsku, największym języku z niewielkiej grupy kartwelskiej zowie się Gruzja) zwyciężyli wspomniani mienszewicy, robotnicy Cziatury opowiedzieli się za bolszewikami. Według legendy na wiecach bolszewicki agitator mówił krócej, a mienszewik zwyczajnie przynudzał. W końcu zresztą bolszewicy – jak to oni – krwawo gruzińską niepodległość stłamsili. Oczywiście, nie do końca, i gdy rozpadał się ZSRS to Gruzja jako pierwsza – obok republik bałtyckich – ogłosiła niepodległość, pod tą samą, mienszewicką flagą co te siedemdziesiąt lat wcześniej. Dziś ma inną, z krzyżem Świętego Jerzego, patrona kraju (ów Kapadok dużo ma do roboty, jest też opiekunem chociażby Anglii czy Katalonii).
    Sama Cziatura – gdyby nie to, że faktycznie jest miastem dość przykurzonym – położona jest w niezwykle malowniczej kotlinie. Używając owych posowieckich kolejek linowych wjechaliśmy na jej brzegi – do górującego nad miastem krzyża, i kopalni manganu.

Cziatura
Kopalnia manganu
Podniebny tramwaj do kopalni
Radziecka myśl technologiczna
   
Swego czasu urobek z kopalni przejeżdżał w zawieszonych nad miastem żelaznych wagonikach (niczym w Jacksonowskiej wizji Ereboru – z tym, że bez Samotnej Góry nad kopalniami; i bez smoka – a i Stalin, Słońce Narodów, pochodzący z nieodległego przecież Gori, też już od dawna gryzie piach) – teraz już nie jeżdżą. Ba, podobno zlikwidowano także i osobowe kolejki, więc poniższa galeria, sypiących się wagoników i niedzisiejszej mechaniki, zapisana może być do działu never forget.

Kolejka
Peron
Stacja kolejki
Maszyneria
   
Nie przeminął za to klasztor cziaturski, monastyr Mgwimewi. Wzniesiony w jaskini w ścianach głębokiej kotliny góruje nad miastem przypominając, że Gruzja była drugim po Armenii chrześcijańskim krajem na Świecie (w struktury Prawosławia miejscowy Kościół włączyli rosyjscy carowie, podbijając Zakaukazie na początku XIX wieku).

Klasztorna cerkiew
Klasztor
Katakumby - relikwie miejscowych świątobliwych mnichów
Klasztorna grota
Niszczejące freski
   
Akurat była Niedziela – więc przyszło nam uczestniczyć we Mszy Świętej, choć może lepszym określeniem byłaby Ofiara (tak bardziej po Prawosławnemu). Nie całej – liturgia trwała jak zwykle na Wschodzie wiele godzin. Kapłan odprawiał ją w niewielkiej kaplicy, dookoła której w grocie toczyło się życie. Miejscowi uroczyście dzielili się chlebem, wodą i winem (z Gruzji prawdopodobnie pochodzącym przecież). Wspaniała uroczystość, podniosła, a jednocześnie taka zwyczajna. Naturalna.

Ofiara - zdjęcie za zgodą
    Co zaś do samego klasztoru – Zakaukazie usiane jest starożytnymi monastyrami, w końcu chrześcijaństwo kwitnie tu 1700 lat. I to mimo przeszkód w postaci wielokrotnych islamskich okupacji (osmańskich czy perskich), najazdów Mongołów, aneksji przez Imperium Rosyjskie czy wreszcie programowo bezbożnego komunizmu (przypominam – z Gruzji oprócz Stalina pochodził także Beria; generalnie pośród komunistycznej wierchuszki ZSRS etnicznych Rosjan jakoś tak zbyt dużo nie było). To zapewne powody, dla których klasztory, o ile nie zostały zrujnowane, zakładane były w niegościnnych i trudno dostępnych miejscach. I nie mówię tu tylko o jaskiniach.

Klasztor pustelnika na kolumnie Kacczi
    Albo były prawdziwymi twierdzami – pośród których w Imeretii prawdziwą perłą jest leżący niedaleko Kutaisi i wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO klasztor Gelati. No głupi bym był, gdybym nie odwiedził tego miejsca, będącego pamiątką po Złotym Wieku gruzińskiej kultury (i potęgi). Życzliwi widzą w tym okresie z przełomu XII i XIII wieku pierwszych porywów Renesansu, ale byłbym nieco ostrożny z takimi sądami – podobnie jak z opisywanym już na blogu pierwszomacedonizmie.

Klasztor Gelati - perła Złotego Wieku Gruzji
    Tak więc wróćmy z Cziatury do stolicy Imeretii, Kutaisi.
Kutaisi

11 października 2024

Panońscy Słowianie

    Przed Nowym Rokiem było o wizycie w pierwszej stolicy (no, właściwie to w stołecznym koczowisku) bułgarskich chanów (no, właściwie to protobułgarskich kaganów) – i wspominałem tam o dawnej słowiańskiej stolicy leżącej u wrót Bałkanów. Obiecałem też zrobić o tym wpis – więc i jest. Owszem, z delikatną, kilkumiesięczną, obsuwą – ale tylko dlatego, że akurat wpadło kilka wpisów o podróży po Ameryce Południowej.
    Więc wracamy do Europy.
    Oto ruszyliśmy na wyprawę do dawnej Jugosławii, celem były głownie zimnowojenne pozostałości po marszałku Tito – opisywane zresztą na blogu podziemna baza lotnicza Żeljawa i jedna z willi Józefa Broza (oczywiście, nie dało się przy tym nie wspominać o wojnach z końca XX wieku, lecz to inna historia), ale po drodze mieliśmy Węgry z Niziną Panońską i dawnym sowieckim lotniskiem podle Balatonu, gdzie zrobiliśmy sobie urbexowy nocleg tranzytowy. Dość deszczowy, trzeba przyznać, ale udało się natrafić na nieprzeciekający budynek.

Urbex po węgiersku
    Rankiem droga do Chorwacji biegła przez miejscowość Zalavar, leżącą pomiędzy Małym a normalnym Balatonem. Dziś to niewielka wioska nad rzeką Zala (nazwa po węgiersku, Zalavar, znaczy właściwie Gród nad Zalą, Zalawski Gród, coś takiego) – ale dla wtajemniczonych była to właśnie dawna stolica Słowian pannońskich – Blatnohrad (Błotny Gród; rzeka Zala w IX i X wieku zwała się Błotna, całkiem słusznie, ale o tym później; po węgiersku błoto to sar). Władało z niej kilku władców będących zasadniczo lennikami Państwa Wschodniofrankijskiego (właściwie to cesarstwa Karolingów), z których najbardziej znany jest pierwszy, Pribina, uznawany za twórcę Księstwa Błatneńskiego.
Blatnohrad
    Jesteśmy w IX wieku, więc niewiele wiemy o tym władcy. Słowacy uważają, że przybył do Panonii z Nitry, gdzie wcześniej był udzielnym księciem pokonanym przez Wielkie Morawy, ale inni historycy i archeolodzy nie potwierdzają istnienia Księstwa Nitrzańskiego, czyniąc tym Słowakom wielki despekt – bo ci budują na tym tworze politycznym podstawy swojego bytu narodowego (po Wielkich Morawach i Czechach tereny te opanowali Piastowie, a potem Węgrzy – i siedzieli tam do początków XX wieku). W każdym razie Pribina lawirował między sąsiednimi potęgami, przekazał swe władztwo (cesarskie lenno) synowi, ale potem Frankowie zajęli księstwo. Na chwilę jeszcze uzyskuje niepodległość, by zostać podbite przez Węgrów. Ot, jedno z wielu efemerycznych państw w Europie Środkowej, powstających i ginących jeszcze w XX wieku. Wszak niedaleko Banat, usiłujący wybić się na niepodległość w 1918 roku (moje ulubione to Republika Świętnańska, dziś w Polsce – była jednym z najmniejszych państw uznawanych na arenie międzynarodowej).
    A Zalavar był właśnie stolicą Księstwa Błatneńskiego. Byliśmy w pobliżu, grzechem byłoby więc nie odwiedzić pozostałości Blatnohradu. Zdołałem namówić kilku współtowarzyszy podróży – i w padającym deszczu ruszyliśmy ku przygodzie: to znaczy podjechaliśmy nad rzeczkę Zala, po wielu dniach wiosennych opadów mocno przybrałej i ruszyliśmy przez łąkę ku grodzisku.
    Ha. Nie bez przyczyny Słowianie zwać musieli ją Błotna. Łąka okazała się być podmokłą młaką z wodą po kolana. Gdy rzeka była jeszcze nieuregulowana – dziś to właściwie smutny kanał – gród (prawdopodobnie wyspa przerobiona na obronne wzgórze; takie konstrukcje stawiano przez kilkaset lat, poszukiwanie jednej z nich, tożsamej z zamkiem w mojej rodzinnej Warcie na blogu już opisywałem) musiał być naprawdę trudny do zdobycia, choć zapewne także niemiły do zamieszkania. Kiedy znowu spłonął przeniesiono osadę dalej od rzeki i komarów.
Grodzisko i młaka
    Nam się jednak udało. Brodząc niczym czaple w zimnej, sięgającej kolan wodzie, oczywiście. Wiosna tamecznego roku była bowiem na południu Węgier dość chłodna i bardzo deszczowa (a jechaliśmy w rewir dużo brutalniejszego klimatu Góry Dynarskie przecież). Po przebrnięciu przez młakę (to podmokła łąka, terminologia biologiczna) pozostało nam jeszcze wdrapać się na całkiem strome zbocza fortyfikacji. Gdy była to siedziba księcia Pribiny musiało być jeszcze bardziej strome, dodatkowo wzmocnione drewnianą palisadą – zresztą doskonale znamy to z naszego podwórka (a kto nie zna, bo chodził do gimnazjum czy coś, to niech jedzie do Poznania na Ostrów Tumski i zobaczy pozostałości najpotężniejszej twierdzy X-wiecznej Europy).
Podziemna baza lotnicza w Górach Dynarskich
    W każdym razie – zdobyliśmy Blatnohrad, dzielnie walcząc z zarastającymi powoli stanowisko pokrzywami. Dla kogoś, kto nie wiedział, gdzie się znalazł grodzisko mogło być lekko rozczarowujące – choć w centralnym punkcie znajdowały się pozostałości całkiem sporego kościoła – także średniowiecznego, choć już z czasów gdy tereny te włączono do Węgier. Ale była to ostatnia faza zasiedlenia grodziska (podobnie jak kaliskie Zawodzie – spłonęło, i pozostały resztki grodowego kościoła – też polecam odwiedzić).
Resztki kościoła
    Kościół w Zalavarze był jednakowoż dużo potężniejszą konstrukcją niż ten na Zawodziu. A wybudowany został dokładnie w miejscu, gdzie stało kamienne palatium książąt błatneńskich – tak jak na poznańskim Ostrowie Tumskim, gdzie pod kościołem Wniebowzięcia NMP odkryto pozostałości piastowskiego pałacu (właściwie to palatium, ale nie chcę używać tego słowa w kolejnych zdaniach; ot, jest to niegodne stylistycznie, a poza tym w Poznaniu znaleziono szczątki bogato, po bizantyjsku, zdobionej kaplicy i resztki warsztatów jubilerskich, więc nie przekreślajmy słowa pałac).
Kaliskie Zawodzie współcześnie
    Kiedy już nacieszyliśmy się Blatnohrodem okazało się, że na teren grodziska wiodła dużo lepsza – i niezbyt mocno podtopiona – droga. I właściwie głupotą było przedzieranie się przez młakę. Cóż, może i tak, ale co to za przyjemność iść łatwiejszą drogą. I tak zresztą bylibyśmy przemoczeni, bo deszcz nie ustawał, a tak, to zawsze jakaś przygoda, rekompensująca może trochę niedostatki siedziby księcia Prbiny. Buty wysuszyliśmy na samochodowym silniku.
    A co zostało po Słowianach pannońskich? Ano, wraz z Awarami (od słowa Awar podobno pochodzi nasze określenie "olbrzym") zostawili współczesnym Węgrom trochę DNA (są więc Madziarzy w jakimś procencie Słowianami, choć słynne Lengyel as Magyar ket jo barat powstało dużo później). Do dziś w Panonii istnieje też sporo słowiańskich toponimów – chociażby najważniejszy węgierski dopływ Dunaju Cisa czy nieodległy od Zalavaru Balaton.

Balaton

    Także wioska Tihany, o której wspominałem przy okazji ohydnych lawendowych lodów to przecież słowiańskie Cichań, miejsce gdzie jest cicho.

Tihany i jego paprykowe domy

   Taka to historia – ale przypomnę, że nasze wczesnopiastowskie grodziska bardziej imponujące są. Giecz, Grzybowo, Ostrów Lednicki. Ba, nawet wspaniały rezerwat archeologiczny w Poznaniu. Szkoda tylko, że na miejscu grodu na Górze Lecha w Gnieźnie wyrosło współczesne miasto.

Giecz - fundamenty wczesnopiastowskiego palatium
    Szkoda dla archeologów, oczywiście.
Widok na Górę Lecha w Gnieźnie

14 czerwca 2024

Skarby Altiplano

    Altiplano to dosłownie płaskowyż – jak na nazwę geograficzną mało to kreatywne, ale przynajmniej nie jest wynikiem nieporozumienia, jak chociażby Stambuł czy Jukatan. Poza tym wspaniale określa to czym Altiplano jest. Wielką równiną położoną na wysokości około 3800 metrów nad poziomem morza. Ot, taki południowoamerykański Tybet, tylko zamiast prześladowanych przez Chińczyków lamów są lamy. I inne wielbłądowate.

Altiplano

    A zamiast Lhasy tajemnicze ruiny Tiwanaku, wraz z pobliskim Puma Punku, mekką Teoretyków Starożytnej Astronautyki.

Tiwanaku - Brama Słońca

    Ale nie o tym. Tym razem wylądowaliśmy od razu w La Paz, pomijając równie tajemnicze co Tiwanaku Jezioro Titicaca, mające być przecież gniazdem, skąd wypełzli w czasach legendarnych Inkowie. Dziś to miejsce turystyczne i jedyny akwen na którym operuje boliwijska marynarka (zresztą przecież wiecie dlaczego). W samym zaś La Paz, mieście smogu, byłem kilka lat temu, w czasach przed paniką koronawirusową gdy rządził Boliwią Evo Morales. Po obaleniu owego – dyskusyjne to – dyktatora dla mnie, jako przyjezdnego, niewiele się zmieniło. Ot, w urzędach nie wisiały już jego portrety, a na bazarach – choć to tylko moje odczucie – było jakby więcej pustych straganów. Byłbym zapomniał: nad uliczkami Targu Wiedźm zawieszono też parasole. Wbrew pozorom nie jest to tylko głupi pomysł mający przyciągać nierozgarniętych turystów z krajów ginącego (albo gnijącego) Zachodu – parasole dają wszak, zgodnie z nazwą, cień. A Słońce na tych wysokościach nie jest przyjacielem skóry Gringos.

Turystyczne La Paz

    Z La Paz ruszyliśmy autobusem poprzez Altiplano. Celem miał być niesamowity Salar de Uyuni, olbrzymie solnisko będące – tak jak Titicaca – pozostałością gigantycznego śródlądowego morza rozciągającego się w miejscu dzisiejszego płaskowyżu. Tak, wiem – na blogu o tej magicznej krainie było, ale tym razem trwała pora sucha – znaczy, można było dotrzeć do miejsc ówcześnie dla mnie niedostępnych.

Salar pod wodą

    Takich jak Isla Incahuasi. Znaczy – wyspa lądowa, jesteśmy na wysokości 3800 metrów w środku Andów. Jest to zdaje się wulkaniczny wysad (tu mogę się mylić, ale dookoła tyle tych wulkanów, że nikt nie zauważy na pewno) pokryty skamieniałymi koralowcami (wszak było tu morze). Całość porośnięta jest wiekowymi kaktusami – i ogólnie tworzy dość zamknięty ekosystem – wszak dookoła na wiele kilometrów pozbawiona życia słona równina. W porze deszczowej, kiedy solnisko zamienia się w także pozbawione życia słone jezioro Isla Incahuasi (czyli Wyspa Domu Inki) staje się – i tylko wtedy – prawdziwym ostrowiem.

Isla Incahuasi

    Co zaś się tyczy wulkanów – udało się też dotrzeć do podnóży jednego z nich. Jako, że był on nieaktywny dużo większą radość sprawiły mi stada czerwonaków żerujących na granicy solniska.

Tunupa - wielobarwny wulkan na granicy Salar de Uyuni
zerujące flamingi
    Nową atrakcją Salaru są też liczne solne rzeźby: schody do nieba, piramidy, trony i inne takie. Miejscowi coraz bardziej umieją w turystykę masową.
Solne rzeźby
    Warto było, zaprawdę, po raz drugi odwiedzić to miejsce, zwłaszcza jeśli okaże się, że bogate złoża litu zalegające pod Salar de Uyuni jednak zaczną być wydobywane. Będzie to oznaczało likwidację tego cudu przyrody, oraz otwarcie nowego rozdziału w górniczej historii Boliwii.
    A jest to historia dość bogata – żeby wspomnieć tylko o Potosi, także przeze mnie po raz drugi odwiedzonym. Wszak te najbogatsze znane w dziejach złoża srebra oddziaływały na historię całego Świata, także Europy.

Cerro Rico

    Ale o Potosi pisać nie będę – bo już na blogu było o mojej wizycie w kopalniach Cerro Rico. Pod ziemię teraz zszedłem w Oruro.

Kopalnia w Oruro

    To jedno z wielu górniczych miast na Altiplano – znane z olbrzymiego posągu Maryi górującej nad okolicą i rzeźby gigantycznego kasku górniczego. Oruro jest też, choć może to odległa analogia, Rio de Janeiro Boliwii. Nie chodzi o to, że ma latarnię morską (a ma – w środku Andów); odbywa się tutaj najsłynniejszy w kraju karnawał. Podryguje on raczej w rytmie cumbii i disco andino niż samby, ale maski, w których harcują uczestnicy doceniło także UNESCO. Mnie jakoś nie porywają, ale o gustach się nie dyskutuje.

Olbrzymia figura Matki Boskiej górująca nad Oruro i rzeźby plag kiedyś miasto nękających
Gigantyczny kask
Maska karnawałowa z Oruro
    Jeżeli W. Sz. Czytelnik pamięta jakie powody podawałem by odwiedzić Uyuni na pewno ucieszy się, że nie tylko tam można natknąć się na cmentarzysko pociągów.

Cmentarzysko pociągów w Uyuni

    W niedalekim Pulacayo też znajdują się dawne lokomotywy (i wagony - jednym z nich jakoby podróżował Butch Cassidy) i to w dużo lepszym stanie. Turyści jednak rzadko tam trafiają.

Pociągi w Pulacayo
    Nam się udało – spotkaliśmy seniorę Constancję, która swoim niewielkim samochodzikiem zawiozła nas do tego na poły opuszczonego miasta. Jako, że oprócz niewielkiej Indianki w tradycyjnym stroju weszło do auta także czterech, w większości postawnych, Gringos podróż trwała i trwała. Daleko nie było, za to bardzo pod górkę.
Pulacayo - kopalnia
    Pulacayo kiedyś miało czynną kopalnię (podobno czasem jeszcze się coś tam na dole dzieje, i można spróbować do niej wejść) – dziś zaś to właściwie miasto-widmo, wielka gratka dla fanów urbexu. Spacerując po opuszczonych ulicach (i ciężko dysząc, około 4000 metrów wysokości, zabudowania leżą na andyjskim zboczu) miasteczko bardzo przypominało mi kolonię trędowatych na greckiej Spinalondze (można sobie porównać, wpis tutaj). Tu jednak niska średnia długość życia spowodowana była raczej trudnymi warunkami i zanieczyszczeniem, a nie zarazkami. Nie ma też Pulacayo ruin weneckiej twierdzy.
Zakamarki opuszczonego miasta
Pulacayo
Cmentarz górujący nad miastem

Wenecka twierdza na Spinalondze

    Wiecie, tak naprawdę wpis chciałem zrobić tylko po to, żeby powiedzieć, że jak jechaliśmy z La Paz do Oruro to przez pół drogi towarzyszyły nam tornada. Wspaniały widok. A wyszło, jak wyszło.

Tornado na Altiplano

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...