Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paragwaj. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paragwaj. Pokaż wszystkie posty

16 czerwca 2025

Coś ważniejszego

    Trener Bill Shankly zwykł mawiać, że piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci – że chodzi o coś więcej.

Stadion Narodowy w Warszawie

    Może dlatego kilka dni temu taką dyskusję w kraju wywołała decyzja największej gwiazdy reprezentacji o rezygnacji z gry dla Polski po tym, jak narodowy selekcjoner pozbawił go opaski kapitańskiej.
    O piłce nożnej (i o tym, co mi się w niej podoba i nie podoba) na blogu było już kilkukrotnie – wszak to najbardziej egalitarna z gier. A sam Robert Lewandowski to jeden z najlepszych graczy w historii tej dyscypliny. Duma.

Piłka nożna - gra egalitarna

    Jak wielka to jest postać, niech zaświadczy historyjka, kiedy pewnego razu poruszaliśmy się po bezdrożach wyżyn Paragwaju. Celem była – wspominana przecież na blogu – La Rosada, ruiny dawnego centrum przemysłowego tego dziś zapomnianego kraju, zniszczonego w wyniku krwawych południowoamerykańskich wojen (a konkretnie Wojny Trójprzymierza).

Ruiny zakładów przemysłowych La Rosady

    Niedaleko La Rosady znajdować się miały przepiękne wodospady (ogólnie progi rzeczne są często bardzo ładne – choć Paragwaj swoje najpiękniejsze zalał wodami zbiornika zaporowego Itaipu), więc ruszyliśmy w tamtą stronę. Próbowaliśmy na piechotę, ale w końcu złapaliśmy stopa – nie pierwszego tego dnia: po Paragwaju to częsty sposób podróżowania, aut jest mało, odległości spore, a transport publiczny, zwłaszcza lokalny, niezbyt mocno rozwinięty. Tym razem byli to pracownicy lokalnego parku narodowego (Parque Nacional Ybycui).

Droga przez Wschodni Paragwaj

    Nie byliśmy jedynymi ludźmi podróżującymi do owych wodospadów (w paragwajskiej odmianie hiszpańskiego zwanych salto - Salto Guarani). Przed nami po błotnistej, pokrytej rdzawym błotem gleb laterytowych toczył się autobus. Gimbus właściwie. Pełen paragwajskich dzieciaków wrzeszczących do siebie głównie języku guarani, w którym porozumiewa się większość mieszkańców.
   Jakie było nasze zaskoczenie – i radość – gdy któryś z dzieciaków (dziewczynka) biegała w koszulce FC Barcelona z nazwiskiem Lewandowski. W paragwajskiej głuszy. Wielka sprawa.

Salto Guarani w porze suchej
    Przypominam – w Ameryce Południowej, gdzie futbol ma zdecydowanie wyższy status niż w Europie – bo potrafi wyciągać z biedy. Kiedy później tego dnia łapaliśmy powrotny autostop zatrzymał się właśnie ów gimbus – i rozmowa w końcu zejść musiała na tematy piłki nożnej (oczywiście nie tylko – byliśmy taką samą atrakcją dla miejscowych, jak oni dla nas).
    - Jose Luis Chilavert – chciałem zabłysnąć znajomością paragwajskich piłkarzy, a do tego bramkostrzelnego golkipera miałem wielki sentyment, skoro oni znali Lewandowskiego.
    - Roque Santa Cruz! - dodał szybko jakiś chłystek, i rzeczywiście, ten genialny drybler do dziś cieszy się w kraju ogromnym mirem.
    Z klubami sportowymi nie poszło już tak dobrze – znałem tylko Olimpię Asuncion, ale szybko zostałem doinformowany, że Olimpia to w sumie jest be, i należy kibicować innemu stołecznemu zespołowi, Libertad (a jest jeszcze Guarani, też ze stolicy). Miejscowi nie znali niestety żadnego z polskich klubów, ani Legii, ani Lecha, ani nawet Jutrzenki Warta.

Stolica Paragwaju

    A Lewandowskiego znali. Zresztą gdzie bym się ostatnio nie odwrócił, to – zwłaszcza od czasu przejścia do FC Barcelony – na trykoty naszej gwiazdy i chyba najwybitniejszego piłkarza, natknąć się można wszędzie. Szkoda więc, że tak wielki zawodnik, u krańca przebogatej kariery, stroi fochy niczym jakaś pryszczata nastolatka z krzywymi zębami. Straszna rzecz się stała, trener pozbawia go opaski kapitańskiej (umiejętności przywódcze pana Roberta są równie miałkie jak stricte piłkarskie olbrzymie), a ten się obraża na reprezentację Polski. Polski! Tym bardziej pokazując, że na lidera nie daje się niczym dowolni przedstawiciele obecnego rządu na ministerialne stanowiska.

Cam Nou w Barcelonie

    Cóż, trener pewnie wybroniłby się ze swej słusznej decyzji, gdyby nie to, że w następnym meczu reprezentacja poległa z kretesem ze średniej jakości przeciwnikiem, a poziom gry przypominał te straszne dla Polski (we wszystkich dziedzinach) lata 90-te zeszłego stulecia. Różnica jest taka, że teraz mamy graczy klasy co najmniej europejskiej, którzy jakoś w kadrze wyłączają tryb "ambicja", a wtedy po prostu była bieda.
    Przez ten tydzień okazało się też, że trener Shankly nie miał racji. Oto bowiem Niemcy (jeden z urodzonych w Polsce Niemców podobno kandyduje na opróżnione po porażce z Finlandią stanowisko selekcjonera; nie wiem, czy mieszkańcy Wielunia, celnie zbombardowanego w 1939 dzięki pomocy miejscowych Niemców byliby zadowoleni) w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie i wielomiliardowe grabieże stawiają w Berlinie ku pamięci pomordowanych Polaków... kamień z napisem loff. Cóż, widać nie zasługujemy na reperacje.

Wieluńska fara pw św. Michała Archanioła - stan obecny

    Na te z kolei – i to żądane od Polski i Polaków – chrapkę ma pewne leżące w Azji państwo, powstałe kilka lat po wojnie, które całe swoje jestestwo opiera na rasizmie, ksenofobii i polityce historycznej. O czym, zdaje się, niedawno na blogu pisałem. Teraz też: zadarli z silniejszym, i już zgrywają poszkodowanych, podczas gdy ofiary ich własnych zbrodni jeszcze nie ostygły.

Bliskowschodnia pustynia

    "Obyś żył w ciekawych czasach" głosi stara, chińska klątwa. I rzeczywiście – są ciekawe. Także u nas w kraju, i malizna reprezentacji Polski w piłkę nożną nie jest spośród nich najgorsza (kto mnie zna i czyta czasem bloga domyśla się o co mi chodzi, a kto nie – to nie, mam tu dużo więcej apolitycznych treści). Oczywiście – piłkę nożną męską, bo żeńska, trudna w odbiorze, żeby nie rzec nudna, właśnie awansowała po raz pierwszy na Mistrzostwa Europy, a gwiazda, Ewa Pajor (także rozkwitająca w FC Barcelonie) nie obraża się na nikogo tylko robi swoje.

Zegar Kwiatowy w Genewie przystrojony z okazji kobiecych ME w piłkę nożną
    Generalnie nie jest za ciekawie. Trzeba też pamiętać, że z fizyką jeszcze nikt nie wygrał, a każda akcja powoduje reakcję.
Fontanna Wielkoluda w Bernie
    O co chodzi z tą fontanną na zdjęciu będzie na blogu, ale za jakiś czas, bo teraz udaję się (blogowo) na ziemie dawnego Lotharii Regni, dziś – nieco gnijącego - jądra Unii E***pejskiej.

23 lutego 2024

Latynoskie wojny cz. 1

    Kontynent południowoamerykański uważany jest u nas, w Europie, za miejsce spokojne (sielskie niemal), gdzie wszyscy żyją ze sobą w pokoju i miłości niczym jacyś hipisi. Cóż, przemawia przez nas typowy (i całkiem słuszny w sumie) europocentryzm – zresztą o tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia już pisałem, chociażby w przypowiastce o oazie na marokańskiej Saharze. Otóż jeżeli ktoś za szczeniaka czytał książki Alfreda Szklarskiego (wspominane także) o przygodach Tomka Wilmowskiego, ten wie, że w XIX wieku młode południowoamerykańskie państwa bardzo rozpychały się na mapie – poeta rzekłby, że szukały swojego miejsca.
    Zresztą o wojnie o saletrę słyszał każdy – choćby z racji powodu konfliktu, a mianowicie ptasich odchodów (powód mniej kuriozalny niż chociażby wyprawa pod Troję: guano było wszak podstawą do produkcji nawozów, a Helena – tu znów oddajmy głos poecie, i to niebyle jakiemu, bo narodowemu – to puch marny). O wojnie Trójprzymierza może już mniejsze audytorium (a konflikt był o wiele krwawszy) – ale to pewnie dlatego, że Ameryka Południowa tak daleko jest. Dopiero o wojnach XX wieku nikt u nas nie słyszał. Zresztą nie dziwota – przy krwawych konfliktach Starego Świata miejscowe wojny jawią się jako zwykłe graniczne bójki. Z ręką na sercu – kto słyszał, że Ekwador i Peru zawarły pokój w 1995 roku? No właśnie. Zresztą sam bym o tym nie wiedział, gdybym przypadkiem nie przekraczał granicy podle Tumbes, i nie natknął się tam na pasaż (właściwie kolorowe schody) upamiętniające owo wydarzenie (ciekawsza była droga powrotna, gdy w wyniku paniki koronawirusowej utknąłem na tropikalnej plaży i zostałem aresztowany przez peruwiańskie wojsko – ale to już wiecie).
Tumbes - pasaż przyjaźni peruwiańsko-ekwadorskiej
    Swoją drogą ze strony peruwiańskiej wojnę kończył prezydent Alberto Fujimori – ten sam który zakończył rebelię komunistów ze Świetlistego Szlaku (zamordowali między innymi dwóch naszych rodaków, misjonarzy, dziś świętych Kościoła Katolickiego). Za to po upływie swoich kadencji trafił do więzienia (to swoista tradycja w Peru: prezydenci po zakończeniu, albo i w trakcie, swoich rządów często lądują w więzieniu). No, może nie tylko za to – ale jednym z zarzutów, obok zwykłych, korupcyjnych, były zbrodnie wojenne: faktycznie, Fujimori, Japończyk z pochodzenia, nie cackał się w czasie walki z komunistyczną partyzantką, i wycinał w pień całe wioski, niekoniecznie rzeczywiście winne kolaboracji z sanderystami. Każdy musi sobie sam w serduszku odpowiedzieć czy to dobrze, czy źle – ale partyzantki w Peru nie ma. Przy okazji: Fujimoriego ułaskawił Pedro Pablo Kuczynski, prezydent tym razem polsko-żydowskiego pochodzenia, zanim sam poszedł siedzieć. Córka Alberto, Keiko Fujimori, do więzienia za łapówkarstwo i przekręty trafiła zaś jeszcze w trakcie kampanii prezydenckiej. Oj, trudno być politykiem w Ameryce Południowej, trudno.
Plakat wyborczy w Peru
    Ale przecież jestem w Paragwaju, tym najmniej znanym kraju Ameryki Południowej, siedzę sobie we wschodniej, wyżynnej części kraju, grzęznę w żyznym czerwonym błocie i moknę w ostatnich paragwajskich lasach mglistych...
Jazda po Paragwaju
    No, albo odjeżdżam kawałek dalej i popijając mate zwiedzam ruiny słynnych jezuickich redukcji misyjnych, dziś rozsianych na terytorium trzech krajów – Paragwaju właśnie, Argentyny i Brazylii.
   Bo wszak cały ten kraj był Paragwajem. Zresztą zdaje się pisałem o tym przy okazji opowieści o Guaranich. Ale przypomnę – w połowie XIX wieku Paragwaj został liderem latynoamerykańskiej industrializacji. I o tym też zdaje się była mowa – w La Rosada założono właśnie najnowocześniejsze zakłady przemysłowe.
Redukcje jezuickie Indian Guarani
    No właściwie to zbrojeniowe - wszak nie od dziś wiadomo, że wszelki rozwój technologiczny spowodowany jest w 99,99% chęcią zabrania sąsiadowi jakiegoś zasobu – krowy, konia, żony, ucha Jenkinsa czy pól roponośnych. A trzeba Szanownym Czytelnikom wiedzieć, że w pierwszych latach swego istnienia Paragwaj – w przeciwieństwie do innych młodych państw Ameryki Południowej był niezwykle wręcz stabilny politycznie. Najpierw rządziła junta pod przywództwem Jose de Francii, a potem pierwszym prezydentem został jego siostrzeniec Carlos Lopez – a następnie schedę odziedziczył syn Francisco Lopez. Dyktatura, zakrzyknie ktoś opętany fetyszem demokracji. A i owszem – z tym, że właśnie owa demokracja w sąsiednich krajach powodowała co i rusz rebelie, przewroty, rewolucje – a wszystkie krwawe.
La Rosada - centrum zbrojeniowe XIX-wiecznego Paragwaju
    Lopez junior postanowił to wykorzystać – w niedalekim Urugwaju zaczął się właśnie przewrót. Armia paragwajska ruszyła na pomoc tamtejszym rządzącym – ale przekroczyć musiała terytorium Argentyny. Argentyńczycy nie zgodzili się oczywiście – więc dufny w swoją przewagę prezydent Lopez wypowiedział im wojnę. Oraz sprzymierzonej z Argentyną Brazylii. Wkrótce – ponieważ w Urugwaju zwyciężyła jednak opozycja, także i ten kraj – choć raczej jako statysta – przyłączył się do wojny – zwanej dzięki temu Wojną Trójprzymierza. Sponsorem aliantów była Wielka Brytania, a przegrany Paragwaj utracił – o czym już wspominałem – 90% męskiej populacji kraju i prezydenta Lopeza, poległego na polu bitwy. Oraz całkiem sporo terytoriów – tuż po wojnie ponad połowę już okrojonego Paragwaju okupowały wojska Trójprzymierza. La Rosadę zniszczyli Brazylijczycy.
Ruiny La Rosady
    Na całe szczęście dla Paragwajczyków okupowaną częścią było Gran Chaco – najbardziej niegościnny region kontynentu, dziś podzielony pomiędzy Boliwię, Paragwaj i Argentynę – więc alianci w końcu zostawili tą niegościnną ziemię. I, zdawałoby się, wspaniale dla Paragwaju – na początku XX wieku gruchnęła bowiem wieść, że w Gran Chaco jest ropa – na terenach spornych między zniszczoną republiką a Boliwią. Całe szczęście, kraj akurat zdołał odbudować swój ludzki potencjał, a Boliwia dostawała raz za razem bęcki od pozostałych sąsiadów – i 4/5 spornych bezludziów znalazło się pod władzą Asuncion. Wojna o Chaco jest więc dziś niezwykle ważna dla tożsamości Paragwajczyków – choć finalnie okazała się konfliktem o nic: na spornej ziemi ropy nie znaleziono.
Gran Chaco współcześnie
    Przynajmniej raz Boliwia nie była bardzo stratna po przegranej wojnie (zwłaszcza, że w XX wieku ropę naftową znaleziono w tym kraju bardziej na północy, u podnóża Andów, w Santa Cruz, dziś największym mieście kraju). Inne starcia kończyła dużo bardziej upokorzona.

16 lutego 2024

Mate

    Gran Chaco. Najgorętsze miejsce na kontynencie południowoamerykańskim. Łapiemy stopa, dwukrotnie. Obaj kierowcy popijają yerba mate, przez rurkę zwaną bombilla, z pojemnika znanego jako matero, choć tu mówią nań guampa.
Yerba mate
    - Guampa zrobiona z wołowego rogu – zachwala jeden z nich, ranczer w pickupie – Jak się pije z tego, to potem jest twardy jak róg!
    Filadelfia – dawny Fernheim: czekamy na autobus do stolicy. Współczekający wyciągają termosy, zalewają swoje matero, i pociągają yerby.
Podróż z mate i smartfonami
    Asuncion: liczba termosów zwiększa się. A dworcowe stragany oferują utensylia do picia yerby wszelkich kształtów i rozmiarów.
Naczynia na mate wszelkich kształtów i rozmiarów. Oraz termosy.
    Ba, nawet jest bar serwujący tylko mate.
Bar yerbowy na dworcu w Asuncion
    To znaczy – i mate, i terere. Tu, w Paragwaju bowiem nazwa mate zastrzeżona jest tylko do gorącego napoju na bazie ostrokrzewu paragwajskiego. Nikt nie powie inaczej. Ale taki ciepły kofeinowy (zawarta w ostrkorzewowym suszu mateina jest z chemicznego punktu widzenia dokładnie tym samym związkiem co herbaciana teina i właśnie słynny alkaloid z kawy; ot, różne nazwy handlowe) pije się właściwie wszędzie tam, gdzie kiedyś żyli Indianie Guarani (bądź gdzie sięgał Paragwaj): czyli w Argentynie i Brazylii (miejscowa yerba, z portugalskiego erva, jest drobniej mielona), a czasem w Urugwaju i w Boliwii. Specyfiką miejscowej yerby jest – niepraktykowane praktycznie nigdzie indziej – picie tego napoju na zimno. Ot, susz w guampie zalewa się lodowatą wodą – a napój zwie się terere. Z akcentem na ostatnie e.
Terere
    Czemu? No, to wystarczy przespacerować się przez Gran Chaco: zachodni Paragwaj zwyczajnie ledwo nadaje się do życia. Zresztą jeśli chodzi o wschodnią część kraju, nieco bardziej wyżynną (najwyższy punkt Paragwaju nie sięga 900 metrów nad poziomem morza; miłośnicy gór nie są zainteresowani wizytami tutaj) i onegdaj porośniętą lasami tropikalnymi (ale nie dżunglą) to też nie jest dużo chłodniejsza. Mate – tą ciepłą – napić się można w chłodne wieczory (podobno na Gran Chaco nocą może być w okolicach zera, a jak chodzi o Paraguay Oriental, to słyszałem, że czasem – pewnie co kilkadziesiąt lat – zdarzają się przymrozki), ale tak, to terere.
Gran Chaco
    My tu jednak gadu gadu, a jak wygląda ów Ilex paraguaiensis, ostrokrzew paragwajski? Cóż, słysząc "ostrokrzew" na pewno widzimy te kolczaste nomen omen liście, z których w Stanach Zjednoczonych robi się wieńce wieszane na drzwiach w okresie Bożego Narodzenia. Wiecie, te z czerwonymi owocami, holly wood, jak zwą roślinę. Otóż... Trafiłem na plantację yerba mate – ot, krzaki wielkości naszych krzewów borówki amerykańskiej czy kamczackiej (jak ktoś woli nasze owoce – wyrośniętej porzeczki). Podobno w naturze ostrokrzew może przybrać postać sporego drzewa, ale na polu co jakiś czas jest karczowany i zbierany do suszenia. Oprócz liści używa się też gałązek. Co zaś do listków... No oszukaństwo jakieś, wcale nie są ostre. Ot, takie jakieś jak bobkowe.
Ostrokrzew paragwajski
    Botanika bywa zwodniczą nauką, zaprawdę. Ale i tak nie jest źle. Najgorzej mają Szkoci. W języku polskim ich narodowy kwiat, taki oset trochę, nazywa się... popłoch. Wyobraźcie sobie, że brytyjski monarcha dekoruje kogoś medalem Orderu Popłochu? No słabo. Dlatego przyjęło się, że to Order Ostu. A. Jabłko nie jest prawdziwym owocem (ale o tym już pisałem).
Szkocki krajobraz
    Jak się pije zaś ten napój? No, właściwie u nas od dawna dostępna jest ta "herbatka" w szczurach torebkach, więc wystarczy zalać wodą (najlepiej niezbyt gotującą), ale fachowo i snobistycznie powinno się wsypać susz do specjalnego naczynia (matero bądź – w Paragwaju – guampa): drewnianego, tykwowego, metalowego, rogowego – do wyboru do koloru – potem wetknąć rurkę z sitkiem do picia (bombilla) i zalać gorącą acz nie gotującą wodą (chyba, że terere, to wtedy bardzo zimną). I nie pić. Ponieważ w magiczny sposób ta pierwsza woda znika. Wchłania ją oczywiście ostrokrzewowy susz, ale miejscowi powiadają, że wypija to Święty Tomasz (nie wiem czemu, patronem rzeczy zagubionych jest wszak Święty Antoni z Padwy, jak wskazuje miano, Portugalczyk). Potem zalewa się guampę jeszcze raz – i tym razem, jak nakazuje yerbowy savoir vivre, napar wypija gospodarz. Może dlatego, żeby pokazać, że naczynie nie jest zatrute (jak ja uważam), a może z tej przyczyny, że pierwsza porcja, najbardziej intensywna w smaku (jak twierdzą eksperci), jest zwyczajnie ohydna, i wstyd gościom dawać (żeby była jasność – drugie zalanie też nie jest przesadnie smaczne). Następnie zalewa się susz kolejny raz, i kolejny – i spija się to po kolei w kółku (uwaga: jak się powie "dziękuję" to wypada się z kolejki), aż roślinna masa straci smak.
Kwiaty yerba mate
    A właśnie: smak – już co nieco o nim wspominałem. Otóż napar z yerba mate smakuje ni mniej ni więcej tylko jak woda od kiepów. Ohydnie, po prostu. Wypić wypiję, ale sam jestem fanem herbaty. Może to właśnie ten papierosiany posmak sprawia, że – zapewne już od wieków – do ostrokrzewu dodaje się różne smakowe dodatki (znając życie część z nich ma walory zdrowotne oprócz tego, a wszystkie magiczne – gros na potencję). Takie ziółka można nabyć praktycznie wszędzie, choć nie zachęcam do kupna – nigdy nie wiadomo jak na te tajemnicze rośliny zareaguje organizm Gringo.
Stoisko z dodatkami do yerby
    Na koniec jeszcze jedna ciekawostka o yerba mate – dopiero ostatnio napój stał się popularny na Świecie. Wcześniej import tego surowca do Europy (orędownikiem byli już jezuici w XVIII wieku) blokowali importerzy herbaty, wymuszając na władcach (choćby rosyjskich carach w XIX wieku) olbrzymie cła na ostrokrzew paragwajski. Zgoła inny stosunek do rośliny mieli europejscy imigranci – w Ameryce Południowej zakładali plantacje, często do dziś prosperujące i cieszące się pewną renomą. Jako polski patriota mogę – tu trochę lokowanie produktu – markę Amanda. Czemu? Plantację tą założyli po prostu nasz rodak, znany w Argentynie inżynier Szychowski. Z tych samych przyczyn nie mogę polecić innych równie renomowanych marek (na przykład popularnej u nas Rosamonte) zakładanych przez plantatorów z nacji nam nieprzyjaznych. I wiem, że to głupie przenosić konflikty ze Starego Świata do Nowego, zwłaszcza, że ten – i o tym następny wpis – ma w historii własne, nieraz bardzo krwawe wojny.
Ruiny jezuickich misji - tu Misiones w Argentynie

9 lutego 2024

Misja

    Każdemu kinomaniakowi Paragwaj i Indianie Guarani kojarzyć się muszą z cudownym filmem Misja z Jeremym Ironsem i Robertem de Niro w rolach głównych (a w pobocznych m.in z Liamem Neesonem). Historia oparta jest na faktach, więc grzechem byłoby – będąc w okolicy – nie odwiedzić pozostałości owych misji. Czy też, mówiąc dokładniej, redukcji jezuickich. Powstało ich 30, dziś leżą na terenie Paragwaju, Argentyny (większość, w prowincji Misiones) oraz Brazylii (grająca w filmie redukcja San Miguel). Ja dotarłem zaledwie do 10% pojezuickich kompleksów, dwóch w Paragwaju i jednego w Argentynie, wszystkich wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.
Redukcja Jesus de Tavantara w Paragwaju
    I wcale nie musiałem – jak filmowi jezuici – wspinać się po wodospadach. Choć trzeba przyznać, że te cuda przyrody są wielką ozdobą dawnej krainy Guaranów.
    Wodospady Iguazu pod koniec 2023 roku odwiedziłem na kilka dni przed katastrofalnymi powodziami, które zlikwidowały część infrastruktury turystycznej zarówno po stronie argentyńskiej jak i brazylijskiej (wystarczy pomyśleć, że były lata, gdy ten wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO obiekt wysychał całkowicie). Wodospadów na Itaipu obejrzeć się nie udało: w latach 80-tych zalano je wodami sztucznego jeziora - a huk spadającej wody tego cudu przyrody słyszalny był pono z kilkudziesięciu kilometrów.
Wodospady Iguazu
    Swoją drogą zapora na Itaipu zapewnia około 70% zapotrzebowania na prąd rolniczego Paragwaju. Za budową stał Alfredo Stroesser, miejscowy dyktator. Niby spoko, ale weźmy pod uwagę, że każda tak duża (a ta jest ogromna) zapora jest prędzej czy później katastrofą ekologiczną (albo po prostu katastrofą – śpieszcie się odwiedzić Włocławek), oraz to, że w wyniku umów międzynarodowych Paragwaj sprzedaje część energii Brazylii za grosze (czy jak tam się nazywają drobne paragwajskie; grube, liczone w tysiącach to guarani), a ta odsprzedaje ją – także Paragwajowi, po cenach rynkowych. Cóż, w rejonach przygranicznych łatwiej jest zapłacić brazylijskim realem niż miejscową walutą – taka ekonomiczna kolonizacja trochę.
Tama Itaipu
    Ale wróćmy do Towarzystwa Jezusowego, jezuitów. Zakon – nowoczesny, w przeciwieństwie do starych, średniowiecznych zgromadzeń – powstał w jednoczącej się pod berłem habsburskim Hiszpanii, gdy Bask, Iñigo Loyola, przybył na Montserrat w Katalonii i nawrócił się (o tym przepięknym miejscu na blogu już było). A że był żołnierzem, to i nowy twór zorganizował na wzór wojskowy.
Opactwo w katalońskim Montserrat
    Jezuici swoją bezkompromisową postawą rychło zrazili do siebie nie tylko hierarchię kościelną – ale przede wszystkim władców europejskich, i w końcu w wyniku nacisków na papiestwo zostali rozwiązani (potem założono ich na nowo – i obecny poprzedni biskup Rzymu jest przedstawicielem takich spacyfikowanych jezuitów). Zanim jednak to się stało pod opiekę wzięli między innymi właśnie Indian Guarani – oraz zakładali owe wspomniane redukcje misyjne. Stworzyły one właściwie niepodległą Republikę Guaranów, a jej likwidacja powiązana jest w czasie z rozwiązaniem Towarzystwa Jezusowego. Ten moment historii opowiada właśnie film Misja.
Pozostałości indiańskich kwater w San Ignacio Mini w Argentynie
    W redukcjach żyło prawdopodobnie około 150 tysięcy Indian, wspólnie pracujących oraz pielęgnujących i rozwijających swoją kulturę – aż do likwidacji redukcji. Jeden z nielicznych spotkanych przeze mnie Guaranich (językiem mówi kilka milionów ludzi, ale sama grupa etniczna liczy dziś kilka, może kilkanaście tysięcy ludzi – pisałem o tym dopiero co zresztą) – pracował jako przewodnik w San Ignacio Mini w Argentynie – stwierdził, że redukcje są niezwykle ważnym elementem historii i tożsamości tych Indian.
San Igancio Mini - kolonialny barok
    Z trzech odwiedzonych przeze mnie ruin redukcji (po ich likwidacji władze świeckie po prostu wygoniły wszystkich mieszkańców, a same budowle pozostawiono samopas; sporej części zniszczeń dokonał po prostu czas, choć zapewne rabusie czy budowniczowie sąsiednich wiosek też dołożyli - właściwie odjęli - swoją cegiełkę) to właśnie San Ignacio zrobiło na mnie najlepsze wrażenie. Ot, po prostu dlatego, że wyglądała na najbardziej opanowaną przez dżunglę (czy też, będąc ścisłym, atlantycki las deszczowy), i – powtórzę się – najbardziej przypominającą prekolumbijskie ruiny Mezoameryki (nie takie prawdziwe, tylko z gry Montezuma's Revenge albo innego dzieła popkultury).
San Ignacio Mini w Argentynie
    Te paragwajskie ruiny, Trinidad i Jesus de Tavantara, były za to dużo bardziej zadbane.
Santissima Trinidad w Paragwaju
    Oraz – co akurat mi bardzo przypadło do gustu – właściwie bezludne. Obie redukcje uznawane są za jedne z najrzadziej odwiedzanych atrakcji wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (spoiler alert: w czasie ubiegłorocznej podróży przez Amerykę Południową zajrzałem do jeszcze rzadziej odwiedzanego miejsca).
Jesus de Tavantara w Paragwaju
    Dlaczego tak jest? Na miejscu to nawet istnieje infrastruktura turystyczna – ale dojazd do niewielkich miejscowości uzależniony jest od transportu lokalnego. Owszem, on działa, ale gros turystów, zwłaszcza nie posługujących się językiem hiszpańskim, nie skorzysta z niego. Poza tym – bądźmy szczerzy: Szanowni Czytelnicy, ilu znacie ludzi którzy w celach turystycznych odwiedzili Paragwaj? No tłumów nie ma, prawda?
Atrakcja turystyczna Paragwaju - Gran Chaco
    A. Ciekawostka. Okolice owych paragwajskich redukcji porośnięte są (wszak Paragwaj to kraj rolniczy, bodajże nawet ma nadwyżkę produkcji żywności) plantacjami ostrokrzewu paragwajskiego. To druga, oprócz stewii, roślina uprawna którą zawdzięczamy Guaranim. Oraz jezuitom, którzy starali się rozpropagować na Świecie.
Termosy i guampy - utensylia do spożywania mate
    Za chwilę zresztą o ostrokrzewie będzie na blogu (o stewii nie, bo Autor woli trzcinę i buraki cukrowe), ale na koniec jeszcze trochę o strukturze i organizacji redukcji misyjnych – bo niestety o dziele jezuitów nie można mówić w samych superlatywach. Otóż charakter redukcji – to znaczy komuna – sprawiał, że po pewnym czasie mieszkańcy, pozbawieni bodźców w postaci indywidualnych nagród za pracę (cały wysiłek wkładano do jednego wora, a następnie ze wspólnej puli mieszkaniec otrzymywał wszystko czego potrzebuje) wpadali w marazm i tracili radość ze wspólnej pracy. To tylko pokazuje, że takie socjalistyczne projekty, nawet czynione w dobrej wierze, nie kończą się sukcesem. Ciekawe, czy obecny (EDIT: śp) i dość kontrowersyjny jezuicki biskup Rzymu o tym wie...
Siedziba biskupa Rzymu - obecnie jezuity

2 lutego 2024

Guarani

    Siedzieliśmy w Limie i wraz z miejscowymi rozprawialiśmy o innych niż Peru państwach Ameryki Południowej.
    - Tak, Boliwia jest dużo biedniejsza od Peru.
    - Ale też bezpieczniejsza.
    - I to ze trzy razy bardziej bezpieczna, tak, tak.
    - A Paragwaj? - zapytałem.
    - To ciekawy kraj.
    - Biedny. Chyba jeszcze biedniejszy od Boliwii.
    - Tak. Ale najciekawsze jest to, że 90 procent społeczeństwa mówi w guarani. A językiem urzędowym jest hiszpański. Wszystkie gazety, radio, telewizja są po hiszpańsku, w guarani nie ma nic
Asuncion - stolica Paragwaju
    Cóż. Kilka lat później trafiłem do Paragwaju – i postanowiłem to sprawdzić. W mojej bowiem wyobraźni jawił się ten kraj – podobnie jak Boliwia – jako stricte indiański. Białego można było spotkać rzadziej niż w Peru, zapewne mieszkali tu sami Guarani, tacy jak to w filmie Misja. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością przyszło w Gran Chaco. Nie było tu bowiem ani Indian, ani Gringos. Sucha kraina okazała się być właściwie bezludna.
Burza piaskowa w Gran Chaco
    A jak już na miasto trafiliśmy okazało się niemieckie.
Niemiecki dom kolonialny w Filadelfii
    Oczywiście ubarwiam: oprócz bardzo nordyckich Białych byli tu też Południowcy, Metysi, Indianie i jeszcze inne nacje. Ale kraj nie wydawał się pełen użytkowników języka guarani.
    Kiedy w końcu trafiliśmy do stolicy, Asuncion (miasto to posiada nazwę także w guarani, jako jedno z nielicznych w kraju; zwie się, cóż, Paraguay – leżący nad rzeką Paraguay). Miasto jest... szukałem jakiegoś pozytywnego epitetu. Jest. Po prostu jest. W porównaniu z innymi znanymi mi miastami Ameryki Łacińskiej jest bardzo wymieszane. Wiecie: w Limie czy Rio de Janeiro tu dzielnica urzędowa, tu bogate przedmieścia, tu fawele – a w Asuncion wszystko wymieszane. Do tego straszny skwar. Niby jest rzeka i spory zalew, ale...
    - Nie kąpcie się tam – poradził miejscowy taksówkarz (taksówki mają tu licznik, nie jak w Andach, wszystko na słowo).
    Faktycznie, mieszkańcy też się nie kąpali, mimo olbrzymiego upału.
Zatoka na rzece Paragwaj
    A Guarani? Nie stwierdziłem. Ba, spróbowałem znaleźć książkę w tym języku. W księgarni sprzedawca spojrzał na mnie jak na jakiegoś głupka – nie mieli czegoś takiego, ani nikt nigdy o to nie pytał. Znalazłem jakiś czas potem broszurę w guarani i po hiszpańsku – o ludowej medycynie Indian; znalazłem ją na straganie dla turystów przy ruinach jednej z redukcji jezuickich – i w Argentynie. W Paragwaju nic.
Ruiny jezuickich redukcji misyjnych
    Swoją drogą jezuici pomogli w przetrwaniu kultury Guaranich oraz propagowali indiański napój – yerba mate. O nim (i o redukcjach misyjnych) zrobię osobny wpis, warto jednak dodać, że tylko w Paragwaju pije się go z zimną wodą – w Brazylii i Argentynie (gdzie sięgał dawny Paragwaj i gdzie dziś też mieszkają Guarani – albo przynajmniej mówi się w tym języku) tylko na gorąco. Czemu tu na zimno? No upał w Gran Chaco czy Asuncion wydaje się być jedyną logiczną odpowiedzią.
Wszędzie utensylia do picia yerba mate
    Guaranich spotkałem dopiero w zachodniej części kraju – w Paragwaju zwyczajem jest zatrzymywać się autostopowiczom, i współpasażerowie między sobą mówili właśnie w guarani. Podobnie, kiedy złapaliśmy... szkolny autobus (w Europie nie do pomyślenia i zakazane przez Unię E***pejską, tu na poludniowoamerykańskiej prowincji – normalne; ludzie na wsi zawsze są ciekawi i otwarci, nie to co miastowi). Dzieciaki mówiły po hiszpańsku, ale także w guarani – nawet kilku słów młodzież usiłowała nas nauczyć, ale bez powodzenia. Więc faktycznie – kraj jest dwujęzyczny. Tylko – Guarani przybyli tu z północy, z Amazonii – czemu miejscowi nie bardzo przypominali inne ludy amazońskie, chociażby z grupy Tupi-Guarani?
Autostop w Paragwaju
    Odpowiedź na oba pytania: czemu mówią w guarani i czemu nie wyglądają jak Guarani, jest jedna. Wojna. Oto w XIX wieku Paragwaj – dziś kraj wyjątkowo rolniczy – był liderem południowoamerykańskiej industrializacji. Zaczął też rozpychać się na mapie, czym nadepnął na odcisk możnym tego Świata. Zwłaszcza Anglikom (poszło m.in o cła na rzece Parana). Paragwaj siłami Brazylii i Argentyny – w koalicji byli też Urugwajczycy, ale jako statyści – został spacyfikowany. Ruiny pierwszych zakładów przemysłowych na kontynencie, zniszczonych przez Brazylijczyków można oglądać do dziś, co ciekawe w sąsiedztwie ostatnich pierwotnych lasów Paragwaju (reszta została zaorana i dziś jest polami). Zabawne, jak to Anglicy potrafią podpuszczać innych do walki w ich interesie, prawda? A to Wojna Trójprzymierza z Paragwajem, a to jednostronne gwarancje w 1939... A kończy się zawsze konferencją w Abbeville.
Pozostałości paragwajskiej industrializacji
    W każdym razie w wyniku wojny z Trójprzymierzem (i kilku innych) Paragwaj stracił 90% męskiej populacji kraju. Po prostu dzielnie walczący Paragwajczycy zostali wytłuczeni co do nogi. W kraju zostały tylko kobiety i dzieci. I to wspaniale obrazuje jak ważna jest rola płci pięknej w przekazywaniu rodzimej kultury. Owszem, może to mężczyźni są twórcami, ale to matczyne kołysanki są w stanie ocalić język i tożsamość całych grup etnicznych. Zresztą nie trzeba szukać daleko – język czeski, praktycznie wyrugowany po bitwie pod Białą Górą przetrwał tylko dzięki kobietom – żonom, matkom, wdowom. Przed zakusami zaborców nas też panie ustrzegły – panowie ginęli w powstaniach, emigrowali albo byli zsyłani. Każdy, kto chce zniszczyć tożsamość Narodu musi uderzyć przede wszystkim w rodzinę i w tradycyjną rolę w niej kobiety, obrończyni tradycji. Współczesnym marksistom idzie całkiem dobrze, niestety. Dobrze, że w Paragwaju wtedy takich nie było, i Guarani przetrwali.
Praga czeska, stolica narodu przetrwałego dzięki kobietom i rodzinom
    Ale o tej paragwajskiej industrializacji i wojnach to chyba napiszę coś więcej. Choć pierw o dziedzictwie Guaranich – czyli słynnych redukcjach jezuickich i ostrokrzewie paragwajskim.
Jedna z atrakcji ziem Guaranich

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...