Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katalonia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katalonia. Pokaż wszystkie posty

3 marca 2025

Nie wszyscy święci pańscy cz. 2

    Pierwszą część wpisu – i w założeniu ostatnią – zakończyłem kontrowersją o miejscu spoczynku doczesnych szczątków biskupa Wojciecha Sławnikowica. Czy spoczywa na praskich Hradczanach w archikatedrze pod wezwaniem świętych Wita, Wacława i Wojciecha (w językach niesłowiańskich na popularnego Wojtka mówią Adalbert, więc w zachodnich bedekerach miana patronów kościoła nie brzmią już tak ładnie jak po polsku czy czesku) czy pod wspaniałą barokową konfesją w archikatedrze (dzierżącej ten tytuł dużo dłużej niż praski odpowiednik) w Gnieźnie.
Gniezno - miejsce pochówku świętego Wojciecha
    Jako Polak muszę przychylać się do wersji polskich kronikarzy, że książę Brzetysław pustosząc Wielkopolskę w pierwszej połowie XI wieku ukradł szczątki przyrodniego wojciechowego brata, Radzima (czyli Gaudentego, jak chcą na Zachodzie), zresztą też biskupa (a nawet arcybiskupa) i świętego, choć nie męczennika. Niemniej widząc (to znaczy: widzą to archeolodzy, ja się ino podczepiam) ogrom zniszczeń i rabunków jakie przyniósł czeski najazd skłaniam się jednak ku wersji naszych południowych sąsiadów. Ale co tam.

Praga - miejsce pochówku świętego Wojciecha
    Na pewno ramię świętego jest w Rzymie. Co, właściwie, nie powinno dziwić. Relikwie świętych wielokrotnie były przedmiotem handlu, grabieży – czy jak owo ramię świętego Wojciecha – darów dyplomatycznych. Święty Marek przecież pierwotnie nie spoczywał w Wenecji. Ktoś zaraz powie, że to chrześcijański zabobon – ale przecież jeden z towarzyszy Mahometa otrzymał pseudonim Balwierz, bo nosił przy sobie jako amulet trzy włosy z brody Proroka. I choć islam zakazuje oczywiście wiary w talizmany, to gdy osmańscy żołdacy dotarli do grobu Skanderbega (było na blogu – narodowy bohater Albanii) szczątki wodza rozgrabili właśnie jako amulety mające dawać im militarny geniusz i siłę zmarłego. W Lezhy znajduje się tylko cenotaf.
Twierdza w Lezhy górująca nad dawnym grobem Skanderbega
    O innych kulturach z ich kultem przodków czy innych mumii to właściwie nawet nie ma co wspominać.

El Nino Compartido - mumia będąca obiektem kultu w Cuzco
    W każdym razie oddawanie czci – choć w wypadku chrześcijaństwa to może za mocne słowo – wybitnym przodkom czy innym jednostkom jest czymś normalnym. Poza tym czując ich opiekę (czy wstawiennictwo) człowiek jakoś czuje się pewniej. We Włoszech swojego świętego patrona ma przecież każda, najmniejsza nawet wioska czy miasteczko.

Siena - miasto świętej Katarzyny ze - nomen omen -Sieny
    U nas nie – w końcu to w Italii tysiące mieszkańców oddawało głowę katu w czasach rzymskich, a później, w Średniowieczu, bliskość stolca papieskiego sprawiało, że łatwiej było dostrzec jakąś pobożną czy cnotliwą personę. Zanim taka informacja dotarła do Rzymu z takiej Skandynawii czy znad Wisły dwa razy pewnie zaginęła po drodze. Fakt, że jak już docierały, to taki święty często stawał się dość popularny, choć, tak jak w przypadku Wojciecha i Radzima, na Zachodzie znany bywał pod nieco innym imieniem.
    Na przykład gdyby ktoś dotarł do katalońskiej Girony i wszedł do przepięknej (fasada słynna z serialu "Gra o Tron") gotyckiej świątyni natknie się na kaplicę św Hiacynta. To oczywiście nasz Jacek od Pierogów, z możnego rodu Odrowążów. Patron tonących, wsławiony wykarmieniem pierogami obrońców obleganego przez Mongołów Lwowa.

Katedra w Gironie
    Święty Jacek jest też jedynym Polakiem umiejscowionym na dachu watykańskiej kolumnady autorstwa Berniniego.

Kolumnada Berniniego w Rzymie
    Karierę w Europie zrobił też nasz święty (choć zdrajca) Stanisław Szczepanowski. W końcu imię po biskupie ze Szczepanowa miał teść Ludwika XV, władca Lotaryngii (i dwukrotny król Polski przy okazji) Stanisław Leszczyński.
    Inni nasi święci bądź błogosławieni o słowiańskich imionach, taki Czesław czy Bogumił (ten drugi, podobnie jak i Stanisław są moimi osobistymi patronami, a ten pierwszy w rodzinie pojawia mi się bardzo często) nie zrobili międzynarodowej kariery, i czczeni są lokalnie – we Wrocławiu jak błogosławiony Czesław Odrowąż czy w okolicy Koła i Uniejowa, jak arcybiskup gnieźnieński Bogumił.

Zamek w Uniejowie
    Brak lokalnych świętych w Północnej, Wschodniej i Środkowej Europie wynika też z późnego dość dołączenia do cywilizacji chrześcijańskiej – ot, nie udało nam się załapać na ową wspominaną falę męczeństwa (święci Wojciech, Wacław czy Gelert to wyjątki przecież, a Stanisław czy Jan z Pomuku całkiem inna historia). Pierwsze kościoły musiały więc posiadać relikwie (a taki był wymóg przecież) importowane – i tak Kraków dostał głowę świętego Floriana – stąd i nazwa Florencja na mapie miasta. Dziś czaszka ta spoczywa w trumnie świętego Stanisława w barokowej konfesji na Wawelu i – jak wykazały badania – należała do kobiety. Nie znaczy to oczywiście, że patron strażaków i przewodników turystycznych był kobietą – ot większa część relikwii była tworzona przez kontakt z oryginalnymi szczątkami świętych. Świętość niejako przenosiła się na nowy obiekt, i spokojnie już można było mu oddawać cześć.

Katedra na Wawelu - miejsce spoczynku świętego Stanisława i głowy świętego Floriana
    Moje miasto – Warta – jest na na tle polskich miejscowości chlubnym wyjątkiem. W toku dziejów nabawiliśmy się bowiem własnego świętego – Rafała z Proszowic (nomen omen ochrzczonego jako Stanisław Budek). Ów urodzony w roku upadku Konstantynopola członek zakonu bernardynów (piastował także stanowisko prowincjała), polski patriota i intelektualista umierając wyraził życzenie, by pochować go w naszym warckim klasztorze – rzeczywiście, udało się go przywieźć i wyzionął ducha na początku 1534 roku w miejscu, w którym za życia bardzo lubił przebywać i korzystać z jednej z najbogatszych klasztornych bibliotek. Dziś podziwiać można tumbę i rzeźbioną płytę zakonnika – po bibliotece w czasach zaborów ślad zaginął (pewne tropy wiodą do Petersburga).
Klasztor bernardynów w Warcie
    Jeden z dwóch rynków warckich od czasu upadku komuny nosi imię właśnie Błogosławionego ojca Rafała. Proszowita bowiem, ku naszej wielkiej żałości, nie został jeszcze przez Watykan oficjalnie kanonizowany. Tak po prawdzie beatyfikowany też nie został, i przysługuje mu jedynie tytuł Sługi Bożego, ale nam to nie przeszkadza. Zwłaszcza, że jakby co mamy jeszcze ojca Melchizedeka, który także zmarły w opinii świętości w klasztorze spoczywa.

Mały Rynek (Plac błogosławionego ojca Rafała)
    Dobrze mieć jakichś pomagierów w życiu – bo bez Boga ani do proga.

26 sierpnia 2022

Powrót do Katalonii

    Z racji planów wyjazdowych na blogu wkrótce znów zagości Ameryka Łacińska, ale póki co jeszcze wpis o – romańskojęzycznym, rzecz jasna (prawem serii, wszak było trochę Rumunii, potem skrzyżowanie Włoch i Francji czyli Monako) – regionie, w którym onegdaj spędzałem bardzo dużo czasu. Znaczy się: o Katalonii.

Girona - jedno z najbardziej malowniczych miast Katalonii

    Ostatni raz byłem tu kilka lat przed paniką koronawirusową – więc z dużą ciekawością (i takimż niepokojem) przyjechałem w okolice Barcelony na te kilka dni. Okazało się, że parę rzeczy się zmieniło.
    Przede wszystkim do siebie nie wróciła jeszcze w pełni turystyka. Najeźdźców jest mniej, choć już powoli w barcelońskim porcie pojawiają się wielkie wycieczkowce – a nikt tak jak one nie zatłacza przybrzeżnych miast. Póki co jest jednak troszkę luźniej, a co za tym idzie: część hoteli czy knajp jeszcze (jeśli w ogóle) się nie otworzyła. W takiej atmosferze z prawdziwą duszą na ramieniu jechałem do tej przepięknej Tossy de Mar – wszak był tam mój ulubiony kataloński pub Josep...
    Okazało się, ku memu wielkiemu szczęściu, że panika koronawirusowa go nie zabiła – choć oczywiście piwo było (jak wszędzie) odrobinę droższe.

Bar Josep w Tossie

     W samej Tossie za to znalazłem pewną zmianę, chyba trochę in minus. Oto w ruinach kościoła św. Wincenta na starym mieście rozpoczęto budować scenę – coś na kształt amfiteatru. Przez to pozabezpieczali ściany betonem i od razu zrobiło się tak jakoś niegościnnie i sterylnie. Szkoda.

Pozostałości zamku i ruiny kościoła św. Wincenta

    Zaskoczyła mnie też sama Barcelona – i nie chodzi tu o gradobicie czy kilka potężnych oberwań chmury uświetniających tegoroczne święto na cześć św. Jerzego (patron Katalonii) – połączone jak zwykle z Dniem Cervantesa – a o brak flag skrajnych katalońskich nacjonalistów. Nie pamiętam czy tłumaczyłem: oryginalna flaga Katalonii to cztery czerwone pasy na złotym tle (wedle legendy Karol Wielki umaczał palce w ranie umierającego hrabiego Katalonii, karolowego lennika i pociągnął okrwawione smugi po złotej tarczy dzielnego woja). Flaga nacjonalistów (głównie socjalistów) ma dodany niebieski trójkąt (w heraldyce zwany czeskim) z białą pięcioramienną gwiazdą. Ultranacjonaliści zaś ów trójkąt mają żółty, a gwiazdę czerwoną. Przed paniką koronwirusową bardzo mocno odżył w Katalonii ruch independystów – to i te ultraskie flagi pojawiły się bardzo licznie. Po aresztowaniu przez rząd federalny z Madrytu katalońskich polityków którzy przeprowadzili referendum niepodległościowe wszędzie widać też było żółte kokardki – symbol prześladowania czy też gest nawołujący do uwolnienia więźniów, możliwe, że politycznych. Obecnie kokardki zostały, choć nie w takiej liczbie, są flagi katalońskie, są nacjonalistyczne – ale ultrasów independystycznych brak. Nie wiem, czy po prostu ich spacyfikowali, czy w wyniku strat gospodarczych związanych z upadkiem turystyki ruch niepodległościowy stracił swój impet. Prawda może być też całkiem gdzie indziej.

Barcelona przed burzą
    Co do katalońskich landszaftów – to niebywale urzekł mnie Montserrat. Bywałem tam gdy zalegał śnieg, bywałem w pełnym słońcu – teraz trafiło się wjechać wprost w chmurę okalającą masyw, i co za tym idzie, opactwo.
Montserrat w chmurach
    Naprawdę, bardzo mistyczne wrażenie, takiego zamglenia, zamroczenia zmysłów. Ciekawe, czy św. Ignacy Loyola (nawrócony na Montserrat przecież) zakładając Towarzystwo Jezusowe myślał o takich zamgleniach u jego następców (taki wtręt, bo skoro o miejscu ważnym dla katolików piszę, a sam żem katolik, to martwię się o stan Kościoła)? Mam nadzieję, że nie – bo wszak zawsze po takich chmurach, mgłach, burzach wychodzi słońce.

Opactwo na Montserrat

    Poza tym odwiedziłem też inne – standardowe dla turystyki – znane mi miejsca w Katalonii, no może poza osławionym i przereklamowanym Lloret de Mar (ma iberyjskie osady sprzed podboju Rzymian, ale przecież żaden turysta tam nie zajrzy). Muzeum Salwadora Dalego w Figueres nadal działa, a w Gironie koło katedry dalej jest niezwykle wietrznie. Most Eiffel'a też stoi. Tyle, że usunięto stołek spod jednej z atrakcji miasta.

Most Eiffel'a w Gironie

  Otóż ma Girona rzeźbę – późnoantyczną, czy wczesnośredniowieczną, nieistotne – lwa. Czy też lwicy, wspinającej się po kolumnie. Oto, głosi legenda, kto rzeczone zwierzę pocałuje tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę będzie miał szczęście. Lwica siedzi na wysokości dobrych 2,5 metra (albo i lepiej), więc standardowo taki buzi... no, dupiak, wymaga od delikwenta wielkiej ekwilibrystyki. A że szczęściu trzeba sprzyjać – władze miasta podstawiły pod kolumnę schodki: trzeba było po nich wejść, rzeźbę cmoknąć i można lecieć puszczać totolotka.
    Jakież było moje zdziwienie, gdy w tym roku... Schodów nie było. Do tego jeszcze informacja, że w związku z paniką koronawirusową zabrania się cmokać lwa w tyłek. Bo zagrożenie epidemiologiczne. No cóż, zagrożenie czy nie, na pewno władze Girony unieszczęśliwiły w ten sposób masę ludzi, zwłaszcza tych wierzących w różnego rodzaju zabobony.

Lwica bez stołka



EDIT: No i w FC Barcelona gra teraz inny najlepszy piłkarz Świata.
Camp Nou

9 kwietnia 2020

Majorka cz. 2

  W poprzednim wpisie było krótko o Majorce, a dużo o tragicznym w skutkach kataklizmie jaki miałem możliwość tam obserwować (nie chcę pisać, że uczestniczyć – woda finalnie nie zatopiła naszego hotelu), ale nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, że wyspa jest jakimś przeklętym miejscem.
Sierra de Tramuntana

   Zwłaszcza, że nie wspominałem zbyt wiele o owych górach majorkańskich, Tramuntana (po katalońsku, Transmontana po hiszpańsku). Ciągnie się pasmo przez całą wyspę, od wspomnianej już Alcudii po Port Andratx – taka dziwna, bo katalońska, nazwa.
  Same góry nie są jakoś przesadnie wysokie, za to dość postrzępione i dzikie. Gwałtownie też kończą się w morzu, olbrzymimi nieraz klifami i urwiskami. Jak wspominałem, teren ten doceniło UNESCO – i chyba całkiem słusznie.
Strome klify

   Najsłynniejszym miejscem całych gór jest pewna wioska – czy też, niech tam, niewielkie miasteczko o nazwie Valldemossa. Malowniczo położona miejscowość składa się z kilku krętych uliczek zabudowanych kamiennymi domami, niewielkiego kościółka oraz dawnego klasztoru. Jest tam też – o każdej porze roku – wyjątkowe zagęszczenie turystów z Japonii.
   Dlaczego? O to zapytałem pewnego razu w warszawskim Muzeum Chopina.
Muzeum Chopina w Warszawie
   Wioska Valldemossa związana jest bowiem – dość przelotnie – właśnie ze słynnym kompozytorem. Chopin cieszy się w Japonii niesłabnącą atencją i każdy szanujący się turysta z Kraju Kwitnącej Wiśni będąc w Europie obowiązkowo – i, jak można się czasem zorientować, całkowicie bezrefleksyjnie – musi odwiedzić miejsca z artystą związane.
   Nawet tak luźno jak Valldemossa. Co, oczywiście, nie przeszkadza mieszkańcom żyć z Chopina i jego ówczesnej partnerki, George Sand (francuska pisarka, dzisiaj byłaby pewnie wrzeszczącą feministką).
   Od razu powiem – fanem twórczości Fryderyka Chopina nie jestem, jest dla mnie zbyt cukierkowy, niemniej, jako, że jest to gwiazda światowego formatu to trzeba się nim chwalić (ale przynajmniej twórczość ta się broni po latach, czego chyba nie można powiedzieć o dziełach pani Sand; nie wystarczy się dziwnie ubierać i być kontrowersyjnym, trzeba jeszcze mieć to coś). Jak mawiał Roman Dmowski – "jestem Polakiem i mam obowiązki Polskie".
Valldemossa
   Cóż więc chorowity kompozytor robił na Majorce? Ano, przyjechał odpoczywać. Co prawda turystyka była wtedy w powijakach (Chopin i Sand to jedni z pierwszych prawdziwych turystów na wyspie – wcześniej to przyjeżdżali albo jacyś kupcy tylko, albo wrogie armie), ale dzielnym artystom to nie przeszkadzało. W końcu majorkańska zima bywa sucha i całkiem ciepła, więc zapewne pomoże schorowanemu kompozytorowi. Bywa też – bardzo rzadko co prawda – zimna i deszczowa. Zgadnijcie, jaka była wtedy? No właśnie. Para – żyjąca, jakbyśmy to powiedzieli "na kocią łapę" – wzbudza u mieszkańców wyspy najpierw ciekawość, a potem niechęć. Nie dość, że żyją bez ślubu, to jeszcze Sand ubiera się jak facet, a ten cały Chopin też cherlawy jakiś. Może gruźlik? Rety, żeby tylko nie wybuchła tu jakaś epidemia (a dziś doskonale wiemy, jaką panikę może epidemia wywołać, czyż nie? nie dalej jak miesiąc temu peruwiańskie wojsko usuwało mnie przy pomocy karabinu z pacyficznej plaży).
Valldemossa
   Zanim jednak miejscowi sięgnęli po widły, para wyniosła się ze stołecznej Palmy właśnie do Valldemossy. Niedawno zsekularyzowano tam klasztor, więc mamy tu miejsca noclegowe o wysokim standardzie – zachwalają miejscowi – i tanio. Cóż, co było wysokim standardem dla ascetycznych mnichów niekoniecznie będzie takie dla przyzwyczajonych do paryskiego szyku artystów. Dawne mnisze cele są umeblowane czysto teoretycznie, jest zimno i wilgotno, do tego Chopin choruje. Na dodatek fortepian Chopina, płynący tu z kontynentu utknął w porcie w komorach celnych. Nawet nie ma jak zapić smutków – latosie wino, z racji chłodnego lata, jest kwaśne i niesmaczne.
Cela w klasztorze kartuzów
   Porażka totalna.
   George Sand przygody swe i Chopina opisała, a jakże. "Zima na Majorce" to właściwie antyreklama wyspy. Nie można jednak polegać tylko-li wyłącznie na opinii francuskiej literatki. Angielski tłumacz tego dzieła (swoją drogą niedawno wyszło także i po polsku, można się zaopatrzyć i przeczytać), niejaki Robert Graves (poeta, trochę naukowiec, mnie najbardziej urzekł książką "Ja, Klaudiusz" – świetna powieść historyczna, choć jak ktoś ma problemy ze składaniem liter, to na kanwie książki powstał niezły serial z Derekiem Jacobim w roli tytułowej), mieszkający, ba, zakochany w Majorce, bardzo z autorką polemizował – i przy każdej negatywnej uwadze na temat wyspy dodawał przypis, że wcale tak nie jest. Na przykład o winie – że choć wtedy było słabsze z racji nieudanego roku (anomalie klimatyczne były i wtedy), to normalnie wino z Majorki jest całkiem smaczne. Tu akurat, dowiodłem to sobie organoleptycznie, zgadzam się raczej z brytyjskim pisarzem niż z jego francuską koleżanką po fachu.
Majorkańska winnica
   Co zostało po Chopinie w Valldemossie? Ano, ów zatrzymany fortepian. Kiedy para uciekała z wyspy zamiast płacić wysokie cło po prostu sprzedali instrument. Zachował się do dziś, jest eksponowany w klasztorze niedaleko celi Chopina i Sand (jako, że fortepian jest prywatny, to za możliwość rzucenia okiem na instrument należy wykupić dodatkowy bilet – tak się robi biznesy!) - ale jest to jedna z nielicznych pamiątek. Swoją drogą nie wydaje mi się, żeby Chopin jakoś specjalnie na tym instrumencie grywał...
  Można, oczywiście, posłuchać także koncertów chopinowskich, bardziej kameralnych niż w warszawskich Łazienkach koło słynnego pomnika wirtuoza.
Koncert chopinowski w Łazienkach Królewskich
   I jeszcze jedna rzecz pozostała – dla mnie chyba najbardziej urocza. Wspominałem kilka wpisów temu, że w czasie hiszpańskiej fiesty nosi się często olbrzymie kukły – Los Gigantos. Mogą to być potwory, królowie, bohaterowie – a w Valldemossie są to Chopin i
Sand. Miłe.
Chopin i Sand
   Jak wspomniałem – za Chopinem nie przepadam specjalnie, ale jako, że to polska marka eksportowa to musiałem o nim wspomnieć – zwłaszcza, że natknąłem się na niego w tak przepięknych okolicznościach przyrody jak Transmuntana. Niemniej – jeśli ktoś chce zgłębić wiedzę o artyście – lepiej zrobić to w Warszawie.

8 kwietnia 2020

Majorka cz. 1

   Nadszedł czas pożegnać się z Koroną Aragonii – o Katalonii napisałem tyle wpisów, że zapewne każdy ma już tego dość – więc jeszcze krótki wypad na największą wyspę Balearów o wiele mówiącej nazwie Majorka (czyli Największa; swoją drogą – podobno – od nazwy wyspy pochodzi słowo "majonez") i dam walczącym o niepodległość Katalończykom spokój.
Plaża na Majorce
   Baleary – nazwę można przełożyć jako "Wyspy Procarzy" – choć dziś kojarzą się głównie z zabawą (Majorka, jak Majorka, ale Ibiza na pewno) mają za sobą długą – i chyba nieznaną historię. Kim był pierwszy lud zamieszkujący wyspy w zasadzie nie wiemy, pozostawił po sobie ślady neolitycznych osad (zdecydowanie najciekawsze zabudowania na wyspie, może poza katedrą w Palmie) i rozpłynął się w falach kolejnych najeźdźców – Kartagińczyków, Rzymian, Arabów i Katalończyków. Wszyscy oni traktowali archipelag jako miejsce rekrutacji doskonałych najemnych procarzy – stąd i nazwa wysp.
Klify
   Składa się Majorka z dwóch części – górskiego łańcucha Tramuntana, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO oraz rozległej niziny na której mieszka większość współczesnych mieszkańców.
   Jest Majorka przepiękną wyspą – wspaniałe klifowe wybrzeża sąsiadują tu z rozłożystymi plażami – z którymi sąsiadują antyczne ruiny. Cudownym – architektonicznie i historycznie – miasteczkiem jest Alcudia (nazwa pochodzenia arabskiego, za czasów rzymskich nazywała się Polentia – i w dużej mierze można ją zobaczyć na pobliskim stanowisku archeologicznym), otoczona niemal kompletnymi fortyfikacjami, dziś przerobionymi m.in na miejski amfiteatr i nieużywaną arenę do walk byków.
Alcudia. Brama miejska.
   Palma (rzymska Palmira, onegdaj też Palma de Mallorca) szczyci się pałacem dawnych władców oraz przeogromną gotycką katedrą (ozdobioną żyrandolem autorstwa Antonia Gaudiego) oraz renesansowym zamkiem Bellevieu (co znaczy "piękny widok", ponieważ forteca rzeczywiście góruje nad miastem i roztacza się stamtąd naprawdę zacna panorama).
Katedra w Palmie
Zamek Pięknego Widoku
   Do tego w rolniczym krajobrazie tkwią pozostałości licznych wiatraków – używanych chociażby do pompowania wody.
   Pod względem przyrodniczym – oprócz wspomnianych już gór Tramuntana i klifów – na przyjezdnych spore wrażenie robią miejscowe jaskinie.
Jaskinia
   Ale o tym zapewne można sobie przeczytać w internecie.
Klify
   Niewiele osób wie, że w neolicie (kilka tysięcy lat temu, mniej więcej wtedy Ludzkość – na Bliskim Wschodzie – wynalazła rolnictwo i stworzyła znaną nam do dziś, choć pewnie z lekkimi modyfikacjami, cywilizację) Majorkę zasiedlała niezwykle zaawansowana jak na tamte czasy cywilizacja, od nazwy zachowanych budowli – talayotów – zwana talayotyczną. Generalnie większość wysp Morza Śródziemnego skrywa takie megalityczne budowle (najsłynniejsze są chyba nuragi na Sardynii, najstarsze – i to najstarsze niemal całkowicie, na dzień dzisiejszy tylko tureckie Gobekli Tepe wydaje się być starsze – na Malcie; mają około 10 tysięcy lat), co daje wspaniałe pole do popisu dla tropicieli mitycznej Atlantydy – w końcu: była cywilizacja? Była. Zniknęła? Zniknęła. No, to musi być Atlantyda.
Neolityczna osada - talayot
   Ja osobiście mam swoje typy co do lokalizacji tego mitycznego lądu – współczesna bajka opiera się co prawda tylko na jednej wzmiance u niejakiego Arystoklesa zwanego Platonem (dość nieprzyjemny typ, chociaż filozof) – ale raczej odnosi się do miejsca, które choć inaczej się nazywało, istniało.
   W kilku postulowanych lokalizacjach byłem, i ani sardyńskie nuragi, ani majorkańskie talayoty nic wspólnego z popularnym mitem nie mają.
   Ad rem: talayoty to sporej wielkości pozostałości kamiennych osad (w późniejszych, bardziej niebezpiecznych czasach ufortyfikowanych – pierwotne zabezpieczenia były raczej przeciwko czworonogom niż dwunogom) z olbrzymich nieraz głazów (megalitów – dosłownie "wielkich kamieni"), zamieszkanych przez pierwszych na tym terenie rolników. Najdokładniej miałem okazję przyjrzeć się takiej osadzie w S'illot – może dla kogoś niezorientowanego wygląda to jak olbrzymi skalniak, ale wystarczy krótki spacer i trochę wytężonej uwagi i oczom ukaże się wioska sprzed kilku tysięcy lat. Zresztą nie tylko wioska – w okolicy jest sporo pozostałości, choć nie tak imponujących jak ów talayot (niedaleko jest też niewielkie – i dość ubogie – muzeum poświęcone temu właśnie stanowisku archeologicznemu).
Starożytne ruiny
   Generalnie starożytna osada jest świetnym miejscem, umożliwiającym cofnięcie się w czasie i pokazującym geniusz pierwszych rolników – jak, dysponując tak prymitywnymi środkami, można było stworzyć sporej wielkości osady, czy szerzej: cywilizację.
   Tu znowu muszę nawiązać do tajemniczych Atlantów, przepraszam. W myśl legendy mieli oni być nadzwyczaj rozwiniętym społeczeństwem (może dostali wiedzę od Starożytnych Kosmitów, co?), pod wieloma względami doskonalszym od naszego. Ponieważ jednak spotkał ich kataklizm, to teraz my nie znamy owej sekretnej wiedzy, i przez to nie możemy osiągnąć oświecenia, czy co tam się osiąga. Takie tam, teorie.
   Pewne – dramatyczne – wydarzenia na Majorce, których byłem świadkiem pokazują, że – choć powyższe wynurzenia są całkowicie wyssane z palca, to jednak tkwi w nich ziarno prawdy.
   Mianowicie w S'illot przeżyłem pierwszą prawdziwą powódź (doskonale pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997 roku, ale nie dotknęła mnie osobiście – wały przeciwpowodziowe wytrzymały). Na metr kwadratowy spadło prawie 250 cm wody. Dwa i pół metra. Na skaliste podłoże, w które woda – nawet w mniejszej, nie tak gargantuicznej ilości – nie wsiąkała zbyt mocno. Niewielki, niemal wyschnięty kanał w pobliżu hotelu w kilka minut zapełnił się, a potem wystąpił z brzegów. Stojąc w rzęsistym deszczu można było tylko obserwować, jak porwany samochód taranuje ogrodzenie i wpływa do hotelowego basenu. Miałem wtedy pod opieką sporą grupę ludzi – i serce w gardle. Zwłaszcza, kiedy kolejne utopione auto uderzyło w zbiornik z gazem. Uciekać nie było dokąd – hotel leżał na niewielkim wzniesieniu na przeciwko owej megalitycznej osady, owego talayotu. Przyznam się, że to trochę mnie pokrzepiło, ale o tym za chwilę.
   Jak mówiłem – uciekać nie było dokąd – ani też nie było na to czasu. Woda przybierała bardzo gwałtownie, podobnie jak panika pośród mojej grupy.
   - Potopimy się! Uciekajmy! - krzyczano ze zgrozą.
  Rozumiałem to, oczywiście, ale nie mogłem pozwolić, żeby podopieczni w panice rozbiegli się po podtopionym mieście. Musieli zostać w hotelu – ewentualnie przeniosłoby się ich na wyższe piętra.
   - Proszę państwa – powiedziałem najspokojniej jak umiałem – Proszę się uspokoić. Nam zalanie nie grozi.
   - Coś pan... Nie widzisz, co się tu dzieje?! Katastrofa!
   - Doskonale widzę, co się tu dzieje – widziałem, nawet wydawało mi się, że woda, choć dalej się podnosiła, to jednak troszkę wolniej – Nas nie zaleje.
   - Skąd pan wiesz? - to było dobre pytanie, nie ma co.
   Wskazałem ręką na znajdujące się przed hotelem ruiny.
   - Stąd – i wyjaśniłem – Ta osada stoi tu od czterech tysięcy lat. Czy myślicie państwo, że kiedyś ludzie byliby na tyle głupi, żeby budować domy w miejscu, gdzie coś może zagrozić? No właśnie! - użyłem całego swojego autorytetu i zdolności aktorskich, pewność siebie aż chlupotała kiedy przemawiałem – Starożytni doskonale wiedzieli gdzie jest bezpiecznie. Powtarzam, nie ma się czego obawiać.
Powódź
   Nie wiem, czy wszystkich – albo kogokolwiek – przekonałem, niemniej towarzystwo uspokoiło się na tyle, że nie groziło już, że ucieknie w deszcz i rwące potoki. A po godzinie, może mniej, woda zaczęła opadać. Moi ludzie byli bezpieczni. Do rana większość wody spłynęła do morza, zabierając ze sobą plażę, sporo śmieci, auta oraz – niestety – kilka ludzkich istnień (S'illot miało to szczęście, że woda miała gdzie odpłynąć – następnego dnia przejeżdżaliśmy nieopodal położonego w kotlinie Sant Llauren, przywitały nas tam samochody zawieszone na drzewach oraz półmetrowa warstwa mułu; w samej wiosce, do której nie było wstępu, błota było dużo więcej – niestety także tam nie obyło się bez ofiar).
   Dodam jeszcze, że olbrzymia fala powodziowa nie dotarła do talayotu. Woda zatrzymała się kilka metrów przed schodami hotelu i zaczęła opadać – Starożytni mieli rację.
   Ale – broń Boże – nie była to kwestia jakieś przedwiecznej wiedzy. Niczego nie zapomnieliśmy. Ot, dufni w swoją mądrość przestaliśmy zwracać uwagę na otaczające nas środowisko. Człowiek żyjący na granicy przetrwania bacznie obserwował Świat – i wyciągał z niego, czasem metodą prób i błędów, wnioski. Dokąd z pokorą patrzeliśmy na Świat, baliśmy się go, budowaliśmy w miejscach bezpiecznych. Na wielu kontynentach spotkałem osady położone w zda się kretyńskich miejscach (chociażby słynne Machu Picchu), ale okazywało się, że dawni budowniczowie mieli słuszność wznosząc swoje siedziby tam, a nie gdzie indziej, w wydawałoby się dogodniejszym terenie. Rodzimym przykładem takiego zadufania w siłę Człowieka (iście socjalistyczna koncepcja) jest tragiczna Powódź Tysiąclecia z 1997 roku, kiedy zalane zostały nadodrzańskie poldery – nigdy wcześniej, z racji zagrożenia powodziowego niezasiedlane.
   Póki nie opanujemy całkowicie sił natury na Ziemi (a możliwe, że nigdy się to nie stanie) warto odnosić się do tych sił z większą pokorą – chociaż to przecież takie nienowoczesne, jakieś zabobonne. 
  Dobrze by było też, żeby nie trzeba było takiej lekcji samemu przeżywać, nawet w tak czarownym miejscu jak Majorka.

6 kwietnia 2020

Barcelona cz. 2

  No nie. Przed nami kolejne – ale już ostatnie – warstwy Barcelony, a tu perseweruje (czyli chodzi po głowie) mi się Freddy i Montserrat. Cóż... Niech i tak będzie.
Mury miejskie z XIII wieku
   Późne Średniowiecze to Barcelona iście imperialna. Największe i najbogatsze miasto Półwyspu Iberyjskiego, centrum międzynarodowego handlu. Można spotkać tu żydowskich bankierów, obrotnych morysków, byłych tureckich niewolników, genueńskich czy weneckich kupców, katalońskich marynarzy, francuskich plantatorów, ba, może nawet pojawi się jakiś nieokrzesany kastylijski chłop. Tygiel narodowości. Otoczone wciąż rozbudowywanymi murami miasto staje się siedzibą władców Aragonii – bo siedzibą biskupa jest już od czasów rzymskich – ma więc potężny zamek. Oprócz katedry powstają jeszcze dwa olbrzymie kościoły mariackie – Santa Maria del Mar i Santa Maria del Pi – morska i sosnowa. Kupieckie kamienice, budowane bez wielkiego ładu i składu, jak to często w Śródziemnomorzu, wznoszą się coraz wyżej. Ludne miasto zaczyna też ohydnie cuchnąć, ale nie mówmy o tym – zwłaszcza, że ścieki szybko odprowadzane są do morza kanałem który później stanie się Ramblą. Średniowieczne – zachowane do dziś – stocznie produkują liczne nowoczesne okręty.
Santa Maria del Pi
   Na to wszystko przypływa Krzysztof Kolumb i kładzie kres złotemu wiekowi. Kolumna Kolumba znajduje się tuż obok owych średniowiecznych stoczni – dziś Muzeum Morskiego – oraz ostatniego chyba średniowiecznego kawałka murów obronnych. Niedaleko rosną jednak butelkowce (nazwa od kształtu kolczastego pnia; naprawdę są to drzewa kapokowe – do dziś uprawiane, uzyskuje się z nich trudno przemakalne roślinne włókna – kapok; tak, służą do produkcji kapoków) i to one przykuwają większą uwagę turystów. One i Rambla.
   Kiedy jednak odważymy się zejść z tej głównej ulicy to znajdziemy się w centrum średniowiecznego miasta – zaułki naprawdę są kręte, wiją się bez większego sensu – i naprawdę można się tam zgubić (jest pewna sztuczka umożliwiająca łatwą orientację w tej gmatwaninie – idź w dół, wtedy dojdziesz do morza, a tam już orientację niechybnie odzyskasz). Można też znaleźć tani hostelik albo tanią knajpkę – dużo tańszą niż przy Rambli. Dwie tylko ulice na Starym Mieście są proste – krzyżują się one na głównym placu Barri Gotic, przy którym stoi budynek katalońskiego rządu oraz barceloński magistrat (po uzyskaniu niepodległości będzie to najważniejszy plac w państwie; parlament znajduje się poza Barri Gotic, w Parku Cytadeli – nie jest to daleko, zanim park powstał ciągnęło się tam też średniowieczne miasto; niedaleko parlamentu jest ogród zoologiczny...). Plac i proste ulice to pozostałość po jeszcze starszej warstwie: w tym miejscu było dawne Forum Romanum. Ale o tym za chwilę.
Dzielnica Gotycka
   Teraz trzeba podejść pod katedrę św Eulalii. Trzeba zanurzyć się w samo serce Dzielnicy Gotyckiej, tuż obok dawnego getta żydowskiego. Największe wrażenie na turystach robi zawsze ażurowy kamienny mostek, przerzucony przez ulicę – faktycznie, jest przepiękny. Jeżeli jednak chodzi o jego wiarygodność, to mógłby spokojnie robić karierę w polityce. Powstał na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to na barcelońską Wystawę Światową gotycka starówka została podrasowana i upiększona (nie będę ukrywał, udało im się to znakomicie). Krążyła nawet taka anegdota: kiedy turyści pytali miejscowych gdzie jest owa Barri Gotic, ci po namyśle odpowiadali: a, to tam, gdzie jeszcze budują.
Neogotycki mostek
Gotycka katedra
   W każdym razie kiedy miniemy przepiękny mostek zobaczymy faktyczną gotycką Barcelonę. Bez upiększeń. Katedra świętej Eulalii w pełnej, kamiennej krasie. Ozdobiona przepysznymi gargulcami (po polsku: rzygacz) prezentującymi zwierzęta Świata (jest na przykład słoń – to zresztą świetna zabawa, rozpoznawanie tych stworzeń; tylko jedno jest mityczne) sąsiaduje z barcelońskim zamkiem (ciekawe, czy w tym samym miejscu stał pałac Ataulfa, w którym to ów władca Wizygotów poniósł śmierć w 415 roku?) oraz Kaplicą Królewską (zbudowana na rzymskich fortyfikacjach – no, rzecz niezbędna, przecież nie będzie władca z plebsem się bratał). Wewnątrz zamku sala udekorowana została monumentalnymi freskami z epoki – przedstawiają zdobycie Majorki w XIII wieku.. Tak, tu jest naprawdę ładnie, gotycko. Można jednak ruszyć trochę dalej, przekroczyć dawną rzymską bramę, minąć replikę akweduktu (kiedyś znalazłem oryginalny – nadal go widać, łuki są zamurowane, robi za ścianę; tyle, że nie pamiętam w którym miejscu starówki to jest) i stanąć zamurowanym.
Katedralne gargulce
Kaplica Królewska
Zdobycie Majorki
   Ażurowa główna fasada katedry powala. To chyba najbardziej imponujący widok w Barri Gotic. Czasem na schodach przed katedrą stoi orkiestra, a cały plac poniżej zajmują Katalończycy tańczący sardanę. Wspaniała sprawa. Ale, oczywiście, nie do końca prawdziwa. Przepiękna fasada to XIX wiek. Żeby zobaczyć jak – mniej więcej – wyglądała katedra wcześniej należy ruszyć na poszukiwanie pozostałych gotyckich świątyń. Warto. Przed Santa Maria del Pi często są bazary, a Santa Maria del Mar posiada największą na Świecie gotycką witrażową rozetę.
Fasada katedry św Eulalii
   Całkiem niedaleko katedry i zamku jest kilka wejść do ostatniej – czy może pierwszej warstwy (dobra, na terenie Barcelony były przedrzymskie osady, ale z nich się wiele nie zachowało – nazwijmy to warstwą zerową), do rzymskiego miasta Barcino. Na powierzchni przebijają się fragmenty murów – brama, baszta, widać układ dawnego forum, ale prawdziwe skarby znajdują się pod Barceloną średniowieczną. Pierwsza katedra, zniszczona najazdem Gotów? Jest! Winiarnia? Jest. Rzymskie domy, ulice? Wszystko jest. Jest nawet coś, z czego Barcino słynęło w czasach antycznych. Właściwie region Katalonii w Imperium Rzymskim kojarzony był z tym charakterystycznym dla rzymskiej kuchni produktem – garum.
Wytwórnia garum
   Sfermentowany sos rybny. Nazwa brzmi średnio, ale naprawdę słabo jest jeśliby ktoś to poczuł. Nic dziwnego, że Rzymianie nie produkowali tego w domu. W podziemiach Barcelony można znaleźć pozostałości zakładu przemysłowego produkującego tą przyprawę. Przyprawę? Tak. Garum to glutaminian sodu w czystej postaci. Dziś w każdej potrawie mamy syntetyczny glutaminian – a tu proszę: naturalny (glutaminian pobudza jeden z ludzkich smaków, smak mięsny – zwany też umami; sporo glutaminianu jest też w sosie sojowym; to wyjaśnia, dlaczego wegetarianie tak go lubią).
   Większość tej najgłębszej warstwy eksponowana jest w Muzeum Miasta (polecam; koleżanka całkiem przypadkiem posiadała kartę miejską Barcelony, więc po okazyjnej cenie udało mi się zagłębić, dosłownie, w historię), ale jak ktoś nie ma czasu albo pieniędzy, to może dotknąć Barcino w jeszcze jednym miejscu. Na tyłach katedry ukrywa się mianowicie Świątynia Augusta – wejście do jej pozostałości jest nieco zakamuflowane, ale da się je odnaleźć i zobaczyć artefakt. Chyba, że akurat trafi się na sjestę – to wtedy nie.
Swiątynia Augusta
   Uf. Miało być krótko i miałem się nie powtarzać. Wyszły dwa wpisy – i zapewne o wszystkim tym można przeczytać w internetach bądź – co polecam bardziej – książkach.
   No trudno.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...