Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rumunia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rumunia. Pokaż wszystkie posty

25 października 2024

Rzymska mamałyga

    Dawno nie było o Imperium Rzymskim (a nawet bardzo dawno), to warto coś o nim napisać – zwłaszcza, że znów na godnym polecenia portalu Imperium Romanum pojawił się mój artykuł (także w wersji angielskojęzycznej) – którego treść postanowiłem z kilkumiesięczną obsuwą (bo wiadomo, Ameryka Południowa) wrzucić także na blog.

Rzymski amfiteatr w Puli

    Tym razem o terytorium leżącym między Panonią (podobnie jak dwa ostatnie wpisy, ten też luźno o Węgrzech będzie) a Morzem Czarnym (o krainach nad nim leżących będzie kilka następnych wpisów) – a mianowicie o Rumunii, zresztą też nie pierwszy raz. A konkretniej o najbardziej znanym daniu tamtejszej kuchni, mogącym mieć rzymskie korzenie (może nawet bardziej niż sami Rumuni, o czym poniżej). Nie chodzi niestety o przesmaczną ciorba di burta, zupę z brzucha (ciorba to słowo pochodzenia tureckiego, na niemal Bałkanach znaczy "zupa"), rumuńską wersję flaków, ani o stek z karpackiego niedźwiedzia.

Ciorba di burta
    Tą potrawą jest mamałyga.

Rzymska mamałyga

    Jednym z mitów założycielskich narodu Rumunów jest pochodzenie go bezpośrednio od podbitych przez Rzymian w I wieku po Chr. Daków. Na ile jest to prawda – alternatywną teorią jest pochodzenie Wołochów, przodków Rumunów, od romańskojęzycznych społeczności z terenów dzisiejszej Albanii, którzy przed tureckim zagrożeniem uciekli na północ, w Karpaty (uczestnicząc w etnogenezie naszych Bojków, Łemków i Hucułów) i na naddunajskie niziny – niech rozstrzygają sobie specjaliści lingwiści czy genetycy. Fakt jest taki, że do dziś tylko w Rumunii przyjść może do głowy rodzicom dać dziecku na imię Decebal, Hadrian, Trajan czy Owidiusz (słynny poeta pochowany jest przecież w nadczarnomorskiej Konstancy).

Pomnik Owidiusza w Konstancy

    Będąc w Rumunii, poza zabytkami z czasów rzymskiej Dacji można natknąć się na jeszcze jeden – prawdopodobny – ślad rzymskiej obecności w tym rejonie Europy. Do poszukiwań go nie trzeba jednak wykrywaczy metali, georadarów i łopat – wystarczy restauracja serwująca najsłynniejsze rumuńskie danie, znane obecnie nie tylko w dawnej Dacji, ale i na terenie Panonii, Mezji czy Tracji (oraz w naszej Małopolsce) – mamałygę.

Mamałyga z bałkańskimi gołąbkami
    Nazwa nie brzmi rzymsko, pierwsze wzmianki o niej pochodzą ze Średniowiecza (do Małopolski przynieśli ją prawdopodobnie wołoscy pasterze – bądź jest efektem późniejszych wpływów austro-węgierskich), ale jest niemal dokładnie tym samym, czym włoska polenta, wywodząca swą nazwę z łacińskiej pollenta: kaszka (dziś najczęściej kukurydziana), gotowana w mleku rozcieńczonym wodą na jednolitą papkę (i tu nie wiem – kuchnia włoska opiera się głównie na makaronie, możliwe, że pochodzącym z Azji, podobnie jak i pierogi; generalnie te italskie kluski są nudne, ale chyba ciekawsze od polenty).
    Straciliśmy przez te setki lat najważniejszą rzymską przyprawę – garum (wróciło do Europy wraz z dalekowschodnimi fermentowanymi sosami rybnymi), czy tradycję fast-foodu ulicznego (amerykanizacja stylu życia sprawia, że znów możemy korzystać z barów szybkiej obsługi), a polenta przetrwała. Nie był to jednak rdzennie rzymski wynalazek. Danie to jedzono w całym Śródziemiomorzu. Pliniusz Starszy, nim zginął u stóp Wezuwiusza, pisał o wielkiej popularności tej potrawy w jego czasach, lecz przodkom pisarza nieznanej. Jak owe danie przygotowywano? Niezastąpiony Apicjusz pisze o tym. Z kasz wszelakich. Kukurydzianej oczywiście nie znano, ale była prażona kasza jęczmienna, było proso, siemię lniane i wciąż popularne w śródziemnomorskiej kuchni nasiona kolendry (i oczywiście sól). Pliniusz był bogatym człowiekiem, stąd może te różnorodne składniki – ale najważniejszy był oczywiście prażony i tłuczony bądź grubo mielony jęczmień. Wszystko to smażono, ucierano i zalewano wodą. I redukowano.

Fabryka garum w Barcino - czyli współczesnej Barcelonie

    Pliniusz zaznacza w swoich dziełach, że Grecy w nieco inny niż Rzymianie przygotowywali potrawę. Na przykład słodowali jęczmień – grecka wersja polenty była więc słodsza niż italska, i rzadziej zawierała proso.
    Dzisiejsza włoska polenta przez setki lat nieco się spauperyzowała – w czasach głodu i nieurodzaju mąki i kasze ze zbóż zastąpiono chociażby mąką kasztanową – a dziś, jak w mamałydze, używana jest kukurydza. I podobnie jak jej bałkański odpowiednik została, z racji łatwości w przygotowaniu i taniości, potrawą biedniejszych warstw społecznych.
    Pozostaje też pytanie czy mamałyga i polenta muszą być kulinarnym potomkiem pollenty. Niekoniecznie – obie te znane w Średniowieczu potrawy mogły powstać całkowicie od nowa, jako, że nie są skomplikowane. Niemniej skoro spożywane są tam, gdzie dwa tysiące lat temu pollenta, mogą być rzeczywistym rzymskim wkładem w kulturę kulinarną Włoch, Rumunii, Węgier czy Bułgarii. Temat musieliby zbadać historycy sztuki kulinarnej.

Rzymski talizman - niech przyniesie szczęście w poszukiwaniach


Link do artykułu na stronie Imperium Romanum znaleźć można TUTAJ. Or HERE.

10 lutego 2023

Dziwna królowa

    Każdy kto odwiedza rumuński zamek Bran (zwany kiedyś Torzburgiem bądź Torcsvarem) jest zaskoczony, że zamiast śladów słynnego Drakuli (Wlad Tepes, późnośredniowieczny władca Wołoszczyzny był pierwowzorem słynnego hrabiego wampira z powiastki Brama Stokera; pono pisarz siedzibę władcy wzorował właśnie na owym siedmiogrodzkim czyli transylwańskim zamku, ale historyczny Palownik, bo to znaczy pseudonim Wlada, prawdopodobnie nigdy tu nie był – chyba, że dzień czy dwa przesiedział jako więzień) napotyka na wszechobecne pamiątki po rumuńskiej królowej z początku XX wieku, Marii; nic w tym dziwnego, po roku 1919 kiedy Siedmiogród stał się częścią Królestwa Rumunii braszowscy mieszczanie do których zamek należał podarowali niszczejącą budowlę swej nowej władczyni – a ta przebudowała wnętrza na swoją letnią rezydencję.
Zamek w Bran
    Sama Maria należała do dobrej niemieckiej rodziny, Sachsen-Gotha-Coburg, bocznej linii dynastii Wettynów, przypadkowo akurat zdobywających władzę w Wielkiej Brytanii (w wyniku ślubu niejakiego Alberta z inną Niemką, Wiktorią Hannowerską) – i w przeciwieństwie do wspomnianego wołoskiego hospodara nijak nie mogła zdobyć mojej sympatii. Co prawdopodobnie oznacza, że była w swoich czasach czymś, co moglibyśmy określić dziś jako patocelebryta.
Dawna siedziba dynastii Sachsen-Gotha-Coburg, obecnie Battenbergów
    Cóż, jako niemiecka księżniczka wyszła za mąż za przyszłego władcę Rumunii Ferdynanda z – a jakże – niemieckiej dynastii Hohenzollern-Sigmaringen (XIX wiek to istna epidemia niemieckich władców – po zjednoczeniu Rzeszy przez wielkiego Bismarcka bezrobotnych władców niemal narzucono nowopowstającym krajom, nieraz usuwając miejscowych, tak jak miało to miejsce w Rumunii gdy odwołano Aleksandra Cuzę; tylko Ahmedowi Zogu w Albanii się udało; no i serbskim Karadziordziewiczom). Tęskniąc do rodzinnych Alp czy tam innych gór Harzu ojciec pana młodego, król Karol I wzniósł własny zamek Peles. Leży on w przepięknej okolicy po wołoskiej stronie Bucegów w miejscowości Sinaia. Jest, trzeba przyznać, troszkę zbyt cukierkowy, ale mimo to komponuje się z krajobrazem. Kompleks ten królowa Maria także przebudowała – a dziś jest własnością jej potomków (mieszkał tu zmarły niedawno mariowy wnuk Michał I, ostatni król Rumunii), wygnanych z kraju przez komunistów, a dziś, po powrocie w XXI wieku (kiedy odsunięto ostatecznie od władzy czerwonych) cenionych i szanowanych przez Rumunów.
Zamek Peles w Karpatach Południowych
    Maria na taki szacunek także sobie zasłużyła – w czasie wojny pracowała jako pielęgniarka w wojskowych szpitalach. Ach, gdyby tak była znana tylko z tego...
    Niestety, królowa okazała się kobietą tak zwaną wyzwoloną. Oczywiście, jest to określenie przyjęte tylko dla wyższych warstw społeczeństwa. Można określić ją też zgoła inaczej. Ale przecież nie będzie w takim zachowaniu nic dziwnego, jeśli zauważymy, że Maria porzuca chrześcijaństwo na rzecz modnej wtedy wśród wyższych sfer konfesji zwanej bahaizmem (nie, nie jest to coś takiego jak scjentologia; nie jest aż tak głupie). Bahaizm wywodzi się z babizmu, który wychodzi się z islamu – i stawia sobie za cel to, by na świecie zapanował pokój i dobro. Bardzo to przypomina postulaty ruchu hippisowskiego – więc pewnie gdyby królowa była te kilkadziesiąt lat młodsza skończyłaby jako podstarzała narkomanka czekająca na nadejście ery Wodnika (tak, są tacy ludzie, spotkałem kiedyś całą wioskę, ale to inna historia).
Bałczik
    Tak więc bahaistka Maria puszcza się na prawo i lewo – większość jej dzieci, nawet uznanych, nie będzie potomkami Ferdynanda – i zakłada w Dobrudży nad Morzem Czarnym wspaniałą (przynajmniej ówcześnie) rezydencję otoczoną olbrzymim ogrodem. Muszę przyznać, że władczyni miała jednak gust, bo miejsce, Bałczik, jest znakomite. Znaną już w Starożytności zatokę otaczają wysokie wapienne klify, a klimat jest łagodny i ciepły. Sam pałac to niewielka budowla ozdobiona nie spełniającym żadnej funkcji minaretem (no, może z tym gustem to trochę przesadziłem – jako, że bahaizm jest mocno eklektyczny to i królowa strasznie mieszała style architektoniczne) przypominająca typowe dla dawnych terenów osmańskich domy. Mimo wielokrotnego przechodzenia Dobrudży z rąk do rąk pozostało też tu co nieco pamiątek po Marii – ona sama zresztą też została tu pochowana, ale wycofujące się rumuńskie wojska zabrały zwłoki do Bukaresztu.
Pałac królowej Marii
    Dziś bowiem Bałczik leży w Bułgarii i jest niewielkim kurortem żyjącym właśnie z legendy rumuńskiej królowej (ot, kolejny element multikulturowego kolorytu Dobrudży). Dla turystów udostąpniony jest zarówno pałac jak i spory ogród na klifie (działa tam sklep z całkiem fajnymi bułgarskimi winami) – choć jak to bywa w krajach skorumpowanych niemal tak jak władze Unii E***pejskiej – kupno biletu może nastręczyć pewne trudności: właściciele pałacu i ogrodu nie mogą się dogadać i trzeba kupować osobne kwitki do każdej z tych atrakcji. A czy warto? Jak ktoś lubi landszafty i wino to ogród wystarczy mu w zupełności, a sam pałac jest niewielki.
Fragment ogrodów królowej Marii
    W ogrodach znajduje się też niewielka średniowieczna cerkiew – na życzenie Marii przywieziono ją tu z Krety i zdesakralizowano. Królowa po prostu dobrze się w niej czuła i lubiła medytować. Obok zaś postawić kazała wzorowany na prawosławnych wołoskich krzyżach monument z symbolami bahaizmu.
    Czyli – w moim odczuciu – ów krzyż sprofanowała. Zresztą przyglądając się płaskorzeźbom mającym ukazywać tolerancyjny charakter bahaizmu (mamy tam symbole kilku religii) główna figura przypomina coś, co na piedestale stawiają dziś tak zwane artystki feministyczne. Zapewne wpadłoby im to w oko gdyby nie to, że muszą krzyczeć, nawoływać do mordowania niewinnych i eksponować narządy płciowe. Ciekawe, czy Maria odnalazła by się w tym nurcie.
Bahaistyczna rzeźba
    Na pewno nie odnalazła się w życiu rodzinnym – choć robiła wiele, by taką koncepcję skutecznie ośmieszyć – podobno jej nowocześnie wychowani synowie w ramach walki o kobietę postanowili się pozabijać we wspomnianym już zamku Peles. Legenda mówi, że dowiedziawszy się o tym Maria przyjechała chcąc pogodzić zwaśnionych mężczyzn – i została trafiona zabłąkaną kulą, po kilku dniach ciężkiej agonii zmarła. Prawda bywa jednak bardziej prozaiczna, choć równie bolesna. Królowa zmarła w zamku Pelinor – leżącym jakieś kilkaset metrów od Peles – na marskość wątroby. Sęk w tym, że mimo rozwiązłego stylu życia nie piła alkoholu.
    Karma, powie ktoś, kto wierzy w takie rzeczy.

27 stycznia 2023

Przedsmak Bałkanów

    Jak wspomniałem w poprzednich (albo i nie, sprawdzam czujność Czytelników) wpisach Konstanca to największe miasto w rumuńskiej części Dobrudży (a jeśli przyjąć, że Warna nie leży w tej krainie – bo są takie głosy, choć należała do średniowiecznego Despotatu – to jedyne większe miasto w ogóle), i choć z czasów początków osady zachowało się niewiele, albo zgoła nic (podobnie jak z czasów Owidiusza), to jest to najstarsze miasto w Rumunii.
Kopia rzymskiej Wilczycy Kapitolińskiej
    Albo jedno z najstarszych: wszak na czarnomorskim wybrzeżu w okresie Wielkiej Kolonizacji mieszkańcy greckich polis założyli całkiem sporo osad – i większa ich część zamieszkana jest do dzisiaj. Może nie wszędzie zachowano ciągłość osadniczą, ale fakt jest faktem: gros miast leżących nad Morzem Czarnym ma greckie korzenie – i prawie trzy tysiące lat historii.
Grecka Tira niedaleko Odessy
    Tomi/Tomis podobnie. Oryginalnie grecka kolonia założona w VI wieku AC przez obywateli Miletu w Starożytności była ważnym miastem portowym tworzącym czarnomorskie Pentapolis – zresztą takim jest do dzisiaj: nie dość, że to największy port Rumunii (nie tylko morski, podle miasta swoje ujście ma ważna śródlądowa droga handlowa, kanał Dunaj – Morze Czarne) to najważniejszym zabytkiem miasta są pozostałości rzymskich hal targowych. A nowożytna latarnia zwana genueńską przypomina, że w Średniowieczu była to ważna baza dla włoskich (no, właściwie genueńskich) statków zmierzających do tamtejszych kolonii na Krymie (ciekawostka: tędy też musiały wracać do macierzystego portu statki ewakuujące obrońców genueńskiej Teodozji – oblegający ją Tatarzy użyli wtedy broni biologicznej i w obręb murów wrzucali zwłoki zakażone dżumą dymieniczą; uchodźcy przywieźli ją do Europy – był Rok Pański 1348 i zaczynała się Czarna Śmierć; zaraza ominęła właściwie jedynie Polskę).
Mury dawnej Tomis
    Współczesna nazwa miasta także pochodzi z czasów starożytnych, choć już po Chrystusie – niedaleko Tomis założono osiedle nazwane na cześć siostry cesarza Konstantyna Konstantyną (ruiny wciąż są widoczne, obok prawosławnej katedry) – i jako, że rozwinęło się ono bardziej, miasto przyjęło to miano. Konstanca.
Ruiny Konstancy
    Pytanie tylko – bo miała być przecież seria wpisów o Bałkanach – Konstanca, i Dobrudża, leżą na Bałkanach. Cóż, tu zdania są podzielone, ale zarówno Dobrudża jak i Wołoszczyzna mają zaprawdę więcej wspólnego chociażby z Bośnią niż z leżącymi bliżej Siedmiogrodem czy Besarabią (zwaną też Mołdawią). Ot, w centrum dzisiejszej Konstancy spokojnie stoją sobie meczety przypominające o wielowiekowej obecności w regionie Turków oraz o zachowanej – mniej lub bardziej, raczej mniej – mozaice kultur tak charakterystycznej dla Bałkanów. Warto dodać, że Bukareszt, kiedy stał się już stolicą nowopowstałej Rumunii szybko zyskał miano Paryża Bałkanów. Choć oczywiście nim nie zniszczył go Nicolae Caucescu był ładniejszy – do dziś zresztą w resztce starego miasta zachowały się ślady Orientu (znaczy, tureckie hany, karawanseraje), no i nie ma takiej ohydnej wieży wyglądającej jak pospawana z gazrurek.
Centrum miasta
    A skoro Bukareszt robił za Paryż to Konstanca chciała być czarnomorskim Monte Carlo (choć bez udzielnego księcia). I dziś najsłynniejszym budynkiem miasta – a także najbardziej znanym landszaftem – jest przepiękne secesyjne (tak, art noveau można spotkać na całych Bałkanach – traf chciał, że ów styl architektoniczny pojawił się, gdy bałkańskie narody odzyskiwały niepodległość – albo chociaż zrzucały jarzmo tureckie na rzecz austrowęgierskiego, a przecież Wiedeń był jedną ze stolic secesji) kasyno.
Nabrzeża Konstancy
    Na dodatek nazywa się ono Paris – wszak twórcy współczesnej Rumunii tak dalece zapatrzeni byli we Francję, że nawet flaga – choć odwołuje się do historycznych barw Mołdawii i Wołoszczyzny – jest podobna. O języku nie wspominam. Ba, sam Nicolae Caucescu niszcząc Bukareszt główną aleję swojego miasta pragnął był uczynić na wzór Pól Elizejskich – tylko szerszą. I oczywiście zrobił to, choć otaczająca ją architektura inspirowana jest raczej osiągnięciami Kim Ir Sena w Korei Północnej. W każdym razie – kasyno Paris jest najbardziej charakterystycznym punktem miasta. Oraz najbardziej widocznym przykładem upadku Konstancy. Jest bowiem ono od wielu lat nieczynne – i niszczeje, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Teraz nawet miłośnicy urbexu zapuszczają się doń coraz rzadziej – nie dlatego, że jest jakoś lepiej pilnowane (a jest, bo – od kilku lat chodzą niepotwierdzone plotki, że ktoś ma się wziąć za remont; ale na razie cisza): po prostu coraz bardziej się kruszy.
Secesyjne kasyno Paris
    Podobnie zresztą jak i sporo innych kamienic – także secesyjnych – na starówce. To trochę smutne, bo przecież Rumunia ma jedną z najszybciej rosnących gospodarek Unii E***pejskiej (a przynajmniej miała – do czasu obecnego kryzysu), obok są licznie odwiedzane kurorty takie jak Mamaja czy Mangalia (kolejne greckie miasto z czasów Wielkiej Kolonizacji, Callatis), dogodne połączenie ze stolicą – a wkrótce i z Europą, bo sporo autostrad powstaje, podobnie jak w Polsce – a Konstanca... Konstanca niszczeje. Niestety, kiedy koniunktura była nic nie zrobiono, potem przyszła panika koronawirusa, kryzys, teraz wojna właściwie po sąsiedzku...
Kurort Jupiter pod Mangalią
    To jeszcze jeden powód, żeby zaliczyć Dobrudżę do Bałkanów – jest pięknie, ale wszystko tak jakby na słowo honoru się trzyma.
Wielki Meczet w Konstancy

23 stycznia 2023

Owidiusz w Tomis

    Publiusz Owidiusz Nazo uznawany jest jedną z najwybitniejszych – i najbardziej wpływowych w historii – postaci rzymskiej literatury. Cóż takiego musiał ów wspaniały pisarz nabroić, że Oktawian August, władca przecież światły i tolerancyjny, skazał go na pobyt w greckim mieście Tomi nad Morzem Czarnym?
Centrum współczesnej Konstancy z pomnikiem Owidiusza
    Na przełomie er Owidiusz jest w cesarskim Rzymie wziętym poetą. Żyje w niedalekim sąsiedztwie dworu – trzecia żona poety jest w świetnej komitywie z małżonką Fabiusza Maksymusa (patrona pisarza), kuzynką samego Augusta i przyjaciółką potężnej Liwii. Nasz bohater żyje więc dostatnio zajmując się tylko pisaniem, głoszeniem mów oraz zgłębianiem literatury i filozofii. Aż wreszcie w 8 roku po Chrystusie cesarz wydaje edykt nakazujący bezterminową relegację Owidiusza z Rzymu. W sensie formalno-prawnym nie było to wygnanie – nie było wyroku sądu ani zgody senatu. Obłożony edyktem zachowywał obywatelstwo, majątek, prawa cywilne – nie mógł tylko opuszczać miejsca zesłania. A tym dla Owidiusza stało się Tomi.
Czarnomorskie wybrzeże
    Tomi – czy też może z łaciny Tomis – było wolnym greckim miastem, kolonią Miletu powstałą na wybrzeżu Morza Czarnego w czasie Wielkiej Kolonizacji w pierwszej połowie VI wieku p.n.e. Wraz z sąsiednimi polis czerpało spore zyski z handlu czarnomorskiego, niemniej na przełomie er jego znaczenie mocno upadło – szlaki kupieckie przebiegały już gdzie indziej. Ale, oczywiście, nadal handlowano, i w mieście spotkać można było oprócz potomków pierwszych greckich osadników także tak zwanych barbarzyńców: Getów, Traków, Scytów i Sarmatów. Tomis znajdował się pod protektoratem rzymskim od roku 29 p.n.e., kiedy to pokonano Królestwo Traków opiekujące się greckimi koloniami. Region ten Rzymianie nazwali Limes Scythicus – Scytyjskim Pograniczem – i zbytnio się nim nie interesowali (dopiero później utworzono tu prowincję Mezja). Samych republikańskich – a potem cesarskich – urzędników w czasie, gdy przybył tu Owidiusz raczej nie było. Tomis podlegało wtedy namiestnikowi Macedonii, a ów nie miał interesu trwonić ludzi i środki na tak odległą placówkę.
    Jakim szokiem dla poety musiało być to – pełne uzbrojonych barbarzyńców (co jakiś czas z gościnną wizytą przybywali tu zza Dunaju łupieżcy, więc w dobrym tonie było nosić ze sobą jaką broń) – miasto. Jak każdy wykształcony Rzymianin Owidiusz płynnie władał greką – ale tą oficjalną, koine. Miejscowy dialekt był dla autora "Sztuki kochania" niezrozumiały – o językach Getów i Sarmatów nawet nie wspominam. Rychło też Nazo popada w – jak powiedzielibyśmy dziś – depresję. Listy wysyłane do małżonki i przyjaciół stają się coraz bardziej gorzkie, wszak mimo ich starań (poeta twierdzi, że niedostatecznych) August pozostaje niewzruszony w swoim postanowieniu. Owidiusz narzeka na barbarzyńców, klimat, brak rozrywek i – nade wszystko – niemożność rozwijania życia intelektualnego. Miejscowym kupcom nie są potrzebne książki! Szok spowodowany zmianą środowiska wpędza pisarza w poważną chorobę – i dopiero po roku dochodzi do siebie.
Nagrobek z czasów rzymskich
    W końcu też przestaje liczyć na łaskę Augusta – zresztą choć przeżył Oktawiana o kilka lat jego następca, Tyberiusz, też nie cofnął wyroku – i postanawia zrozumieć miejscową społeczność. Uczy się języków, przestaje pomstować na braki cywilizacyjne, ba, zaczyna nawet chwalić greckich osadników za okazaną mu gościnę. W końcu Owidiusz dostąpi zaszczytu zostania obywatelem Tomis – i jako taki przynajmniej dwukrotnie orężnie broni miasta przed najeźdźcami. Zanim umrze nad Morzem Czarnym na przełomie 17 i 18 roku po Chrystusie – nie zobaczywszy nigdy już Rzymu – stworzy tu jeszcze dwa dzieła, Tristia i Epistular ex Ponto.
    Dzisiaj Tomis leży w rumuńskiej części Dobrudży i nazywa się Konstanca (nazwa też rzymska, nadana na cześć siostry Konstantyna Wielkiego), ale o Owidiuszu wciąż pamięta.
Ruiny bizantyjskiej Konstanty
    Na głównym placu miasta stoi pomnik poety (jest to oczywiście XIX-wieczne wyobrażenie, nie zachował się żaden wizerunek z epoki) – według legendy w miejscu pochówku Owidiusza. Jest to oczywiście nieprawda – Rzymianina po śmierci zapewne skremowano i zgodnie z obyczajem pochowano poza – częściowo zachowanymi – murami Tomis.
Starożytne mury Tomis
    Tuż obok figury znajduje się też Muzeum Archeologiczne oraz zachowane w całkiem dobrym stanie rzymskie hale targowe z olbrzymimi mozaikami – jest to największa pozostałość po Imperium Rzymskim w mieście, aczkolwiek sam poeta nigdy po nich się nie przechadzał, powstały dobre kilkaset lat po jego śmierci, mniej więcej w czasie gdy Tomis zamieniało się w Konstancę.
Rzymskie mozaiki
    Do dziś też – poza miejscem pochówku Owidiusza – tajemnicą pozostaje powód wygnania z Rzymu. Sam poeta twierdził, że były to dwie pomyłki – dotyczące utworu i kobiety. Utworem zapewne była Ars Amandi, Sztuka Kochania, frywolna, może nawet pornograficzna pozycja, która u starzejącego się Augusta mogła wywołać dreszcze (cesarz pod koniec życia stawał się coraz bardziej purytański). Jeśli zaś chodzi o kobietę – w tym samym czasie z Rzymu wygnana jest za rozwiązły tryb życia cesarska wnuczka Wispania Julia Agrypina (czyli Julia Młodsza). Ona też nigdy nie wróciła do Rzymu, a samego poetę – który należał do jej znajomych – przeżyła o dobre 10 lat. Może więc taka zajadłość Oktawiana była spowodowana romansem tych dwojga? Tego się nigdy nie dowiemy.

20 stycznia 2023

Dobrudża

    Siedzieliśmy sobie ze znajomym – Polakiem mieszkającym w Rumunii – na starówce, czy też może na tym, czego z niej nie zdążył zniszczyć Nicolae "Słońce Karpat" Caucescu, i rozmawialiśmy. Owszem, przy piwie, jednym, w upalny wołoski dzień. Sporo wpisów zaczyna się od faktu rozmowy – ale dla ludzi z mojego pokolenia, pamiętających jeszcze sowiecką okupację i to, że kiedyś nie było komórek i internetów - rozmowa to standardowy sposób spędzania czasu. Nie gadaliśmy o sporcie czy innych ważnych rzeczach dnia codziennego, zeszliśmy natomiast na tematy nieco polityczne, czy też może raczej historyczno-polityczne. Mianowicie na Dobrudżę. Ha! Kto kiedyś nie rozmawiał o sytuacji w tym niezwykle ciekawym regionie, będącym kością niezgody między Rumunią i Bułgarią (a swoje chętnie dołożyłaby Turcja, a może i Rosja/Ukraina)?
Turecki zajazd na bukaresztańskiej starówce
    - Miałem kiedyś okazję poznać – prawił mój interlokutor zapytany o strukturę etniczną tegoż regionu – takiego dziadka z Dobrudży. Kiedy przychodziły wojska rumuńskie mówił, że jest Bułgarem, a jak bułgarskie Rumunem. I tak go ominął pobór i cała wojna zleciała na wsi.
    Uśmiechnąłem się na takie dictum – ot, znowu wyszła na wierzch mądrość ludowa, strasznie mi bliska: wszak sam ze wsi jestem i na wsi mieszkam (wyszedł też na wierzch ludowy spryt, z założenia antypaństwowy – który też podziwiam, acz którego niezbyt szanuję; zresztą Witos chyba by się ze mną zgodził). W każdym razie Dobrudża...
    A. No tak. Czyli jednak Czytelnicy o Dobrudży między sobą nie rozmawiali.
Półwysep Kaliakra na południu Dobrudży
    Dobrudża (sama nazwa powstała dopiero w XIV wieku) ciągnie się wzdłuż Morza Czarnego od wspaniałej delty Dunaju po Starą Płaninę (góry te po turecku zowią się Balkan, i dały nazwę całemu półwyspowi) i od kilku tysięcy lat stanowi wspaniałe miejsce do zamieszkania (albo do uprawiania turystyki). Dość powiedzieć, że tu właśnie znaleziono najstarsze obrobione przez człowieka złoto (a także, wedle niektórych naukowców, odbył się biblijny Potop). W Starożytności zamieszkała przez Daków i Traków, choć samo wybrzeże należało do greckiej ekumeny, a takie miasta jak Tomis czy Odessos bogaciły się srodze na handlu czarnomorskim. Potem przyszli Rzymianie, Bizantyjczycy, Słowianie, Wołosi i Bułgarzy. Trzy ostatnie grupy regularnie tłukły się między sobą przez kilka stuleci, aż nadciągnęli Turcy Osmańscy rozbijając zarówno Bizancjum jak i Serbię oraz Bułgarię i Wołoszczyznę. W wyniku zniszczenia Drugiego Carstwa Bułgarskiego na terenie dzisiejszej Dobrudży powstaje niezależne państewko, od imienia władcy nazwane Despotatem Dobroticy, zajmujące czarnomorskie wybrzeże od ujścia Dunaju aż po Mesembrię – dziś cudowny Nesebyr.
Odessos, dziś bułgarska Warna
    Despotat. Nazwa brzmi dość groźnie, nam despota kojarzy się nienajlepiej, z kimś posiadającym nieograniczoną władzę i na dodatek nadużywającym jej, ale źródłosłów jest troszkę inny. Z greki oznacza to po prostu zarządca. Mógł to być – w Azji Mniejszej – perski gubernator (może stąd to nasze skojarzenie, wszak urzędnik taki nie dość, że miał nieograniczoną władzę to jeszcze chętnie z niej korzystał), mógł niezależny władca, na przykład despota Morei czy tu, w Dobrudży (oba te twory były wcześniej częściami większych państw, zarządca się usamodzielnił), może to być – we współczesnej grece – zarządca domu (oikodespota – czyta się iko-, ale dziś o jest nieme; ciekawe, że od słowa oikos, dom, pochodzą zarówno ekologia i ojkofobia – może to wyjaśnia, czemu spora część zielonych terrorystów w Polsce tak nienawidzi własnego kraju).
Warna, kiedyś greckie Odessos
    W każdym razie – po ataku Turków Osmańskich i rozpadzie Drugiego Carstwa Bułgarskiego powstał sobie Despotat Dobrudży, rządzony przez kumańskiego (Kumanowie to jeden z tych zapomnianych już europejskich ludów stepowych) bojara Balika a potem jego brata Dobroticę, ze stolicą w Kawarnie (dziś senne miasteczko ozdobione muralami muzyków występujących na miejscowym letnim festiwalu). Osmanowie dosyć szybko go zlikwidowali (właściwie to zrobili to Wołosi, przodkowie Rumunów, choć finalnie ziemie te, podobnie jak Wołoszczyznę, zajęła Wysoka Porta Ottomańska), ale że nie mieli jakoś inwencji co do nazw geograficznych to sturkizowali tylko miano państewka na Dobrudża. I tak już zostało.
Współczesna Kawarna
    Żyło się tam chędogo aż do XIX wieku, kiedy to Bałkany stały się areną zmagań wielkich mocarstw (chwilę po tym, jak najwspanialsze z nich, Rzeczpospolitą, zlikwidowano): Imperium Rosyjskiego, Monarchii Habsburgów i Wysokiej Porty Ottomańskiej. Carowie i Cesarze (potem Cesarze-Królowie) postarali się o to, by na półwyspie wzbudzić miejscowe nacjonalizmy (i obudować je w nowoczesną, współczesną formę – wschodnia i południowa Europa dalej za to płaci), z terenów zarządzanych przez Sułtana wykrojono nowe państwa, o panowanie nad którymi rozpoczęła się międzynarodowa gra zakończona Wielką Wojną i upadkiem wszystkich tych trzech monarchii. Najdłużej istniała najszybciej pokonana osmańska.
    A Dobrudża stała się kością niezgody między dwoma z sukcesorów imperiów: Rumunią i Bułgarią. Trwające w XX wieku wojny, czystki etniczne, komunizm i procesy rumunizacji oraz bułgaryzacji nie zdołały jednak zatrzeć wieloetnicznej struktury regionu. Turystom przyjeżdżającym nad Morze Czarne (zarówno bo
rumuńskiej, jak i po bułgarskiej stronie jest multum znanych kurortów, nieraz w miejscach o wielosetletniej historii: Konstanca, Mangalia, Bałczik; nieraz nie – Mamaja, Złote Piaski) w oczy rzucają się od razu liczne minarety – znak wielowiekowej obecności islamu, ale to tylko kawałek tego bogactwa. Oprócz bowiem muzułmanów – zarówno potomków Turków jak i Słowian – mamy tu Tatarów, Gaugazów, Bułgarów, Rumunów...
Meczet w Konstancy
    Niestety, turyści (bardzo liczni także z Polski, w czasach paniki koronawirusowej właściwie jedyni) przyjeżdżają tu głównie na plażing – niewielu znajdzie w sobie siłę by przeciwstawić się taniemu alkoholowi i odwiedzić antyczne ruiny, skalne klasztory czy królewskie rezydencje. A szkoda, bo Dobrudża to jeden z tych dawnych różnorodnych regionów Europy – po których, zwłaszcza we wschodniej części kontynentu, pozostały już tylko nazwy na mapie. Dobrudża zaś jeszcze istnieje.

5 sierpnia 2022

Niedźwiedzia stołówka

    Usypiałem już, gdy donośny dźwięk telefonu dotarł do moich uszu i potężnie wstrząsnął całym mózgiem.
    - Kto – zmełłem w ustach przekleństwo – dzwoni o tak nieludzkiej porze?
    Złapałem za aparat, a niemiłosiernie brzęczący odgłos powtórzył się. Sygnał dzwonka miałem całkiem inny, SMS-y też obwieszczane były łagodniej... Ki diabeł? Starożytni kosmici dzwonią?
    Okazało się, że ani diabeł, ani kosmici. Ani nawet żadna ze znanych mi person. Oto straszny jazgot z głośnika obwieszczał, że przyszło ostrzeżenie. I to nie byle jakie, bo w dwóch obcych językach: po rumuńsku i po angielsku: w okolicy takiej to a takiej ulicy w Predeal zauważono niedźwiedzie; uprzejmie prosimy nie wychodzić z domów, a w razie zauważenia tego groźnego zwierzęcia nie robić mu zdjęć tylko jak najszybciej się oddalić.

Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem
    Cóż – akurat byłem w tym najwyżej położonym rumuńskim mieście, choć nie jestem pewny czy właśnie przy wymienionej w ogłoszeniu ulicy – więc alert był jak najbardziej na miejscu. Szkoda tylko, że akurat leżałem w hotelowym pokoju i zbierałem się do snu, - następnego dnia miałem do przebycia naprawdę galanty kawałek drogi. Odłożyłem telefon, przewróciłem się na drugi bok, po czym przyszedł kolejny alert, ostrzeżenie o takiej samej treści. Następnie przez miasteczko – takie trochę rumuńskie Zakopane (albo może Kościelisko czy Murzasichle bardziej) poczęły jeździć radiowozy na sygnale – ani chybi płoszyć miały owe grasujące po ulicach niedźwiedzie. Tak, zgadza się, okno miałem od ulicy – głównej drogi przebiegającej przez miasteczko i przełęcz o tej samej nazwie: granicę między Siedmiogrodem a Wołoszczyzną.
    W końcu jednak udało mi się usnąć – bez interakcji z niedźwiedziami – aczkolwiek domyślałem się, że takie ostrzeżenia nie są bezpodstawne. Rumunia szczyci się olbrzymią populacją niedźwiedzia brunatnego, szacuje się, że 1/5 europejskiej populacji tego olbrzymiego ssaka żyje właśnie w tym państwie, głównie w Karpatach – w tym i Karpatach Południowych i paśmie Bucegi (Park Narodowy), które przecinała droga przez przełęcz Predeal – i przy której wyrosło miasteczko w którym właśnie – nie pierwszy raz – nocowałem.
Widok na Karpaty Południowe
    I swego czasu rzeczywiście natknąłem się tam na niedźwiedzia. Akurat hotel w którym spałem znajdował się wyżej – podjazd był dosyć stromy, ale autokar dał radę – więc pewnie tam łatwiej było o niedźwiedzia, ale przecież z głównej ulicy też policja płoszyła. W każdym razie: przyjechaliśmy pod hotel i pierwsze, co zwróciło moją uwagę to kosze na śmieci: wszystkie umocowane na solidnych betonowych klocach. Ciekawe, czemu – pomyślałem, lecz wkrótce otrzymałem odpowiedź:
    - Uważajcie po zmroku – ostrzegł nas portier a ja przekazałem tą informację dalej – Grasują tu niedźwiedzie, więc niebezpiecznie jest wychodzić z hotelu.
    Na drzwiach wejściowych rzeczywiście była nalepka ostrzegająca przed tym groźnym ssakiem, ale większość moich podopiecznych z uśmiechem i politowaniem pokiwała głową:
    - Strachy na lachy!
Predeal po zmroku
    Dopiero rano, przy śniadaniu, podekscytowanym głosem wymieniali między sobą uwagi w stylu:
    - Rzeczywiście! Były niedźwiedzie! Widziałam z balkonu! Ja też!
    Cóż – faktycznie były. Też widziałem, jak kręcił się taki jeden koło autokaru. Włamu by pewnie nie dokonał, ale zaszkodzić mógł – chociażby przewracając ów obetonowany kosz na śmieci. Nam byłoby ciężko usunąć go z drogi, miś natomiast przy odpowiedniej zachęcie mógłby go wywrócić. Jaka to mogłaby być zachęta? Otóż... Jedzenie. Niedźwiedzie po prostu schodziły z gór by kolokwialnie rzecz ujmując nażreć się resztek zostawionych w śmietnikach. Taki proces zachodzi na całym Świecie – wiele gatunków zwierząt woli niczym klasyczne komensale dojadać resztki po człowieku niż samemu polować czy szukać pokarmu. Wyżeranie ze śmietnika ma niższy koszt energetyczny (biologia, a zwłaszcza ekologia i genetyka, to bardzo matematyczne nauki) niż aktywne polowanie. Mało tego – korzystanie ze śmietników (gdyby nie były zabetonowane niedźwiedź rozniósłby taki pojemnik na strzępy) w Predeal okazało się przedsięwzięciem, że tak powiem, miedzygatunkowym. Oto bowiem każdy niedźwiedź ma wokół siebie kilka miejscowych bezdomnych psów. Dwa, może trzy. Psy te ostrzegają misia przed niebezpieczeństwem, oszczekują potencjalnych przeciwników, wskazują śmietniki – w zamian za to, kiedy niedźwiedź przewróci kosz i się nażre w spokoju dojadają resztki. Ot, taka protokooperacja (i troszkę współbiesiadnictwo, komensalizm). Natura bywa taka fascynująca.
    Właśnie taką grupę widziałem w Predeal bladym świtem. Niedźwiedź przemknął jak cień i odszedł w góry, psy się rozbiegły, tylko przewrócony kosz tarasował – na szczęście nie nam – drogę.
    W poprzednim wpisie wspominałem też, że można gdzieś w okolicy spróbować niedźwiedzia – i że w Braszowie nie udało mi się jak dotąd znaleźć knajpy niedźwiedzinę serwującą. Dopytałem w Predeal:
    - Może spróbuj w Poiana Secuilor – doradziła mi pani z recepcji, a jej kolega przytaknął – To 6 kilometrów w tą stronę.
    - Tam? - wskazałem na wyjątkowo stromą ulicę odchodzącą od głównego traktu.
    - Tak, powinni mieć takie mięso. Chyba, że akurat by nie mieli.
    Pokiwałem głową i zacząłem rozmyślać nad wyprawą ku owej tajemnej restauracji. Łakomstwo przemawiało za spacerem, rozsądek podpowiadał, że idąc 6 kilometrów w nocy pod górę mogę i tak się spóźnić do owej knajpy, a tylko się umęczę. Kiedy jeszcze za oknem zagrzmiało i zaczęło padać stwierdziłem, że spróbuję niedźwiedzia innym razem. No i może z miejsca, gdzie nie wyżera ze śmietnika.

Braszów

    I teraz trzymam się za słowo.

1 sierpnia 2022

Braszów - na końcu Świata cz. 2

    Jeśli braszowski kupiec wrócił ze Wschodu stawał się bogatym człowiekiem. Pierwsze co robił w takiej sytuacji to biegł do miejscowej fary – a był to potężny gotycki kościół, największa tego typu budowla w tej części Europy położna na wschód od Wiednia (wszak mieszkańców stać było na postawienie tego molocha) i składał tam jako votum suwenir z podróży – najczęściej były to drogocenne perskie czy ormiańskie dywany. Dziś dawna fara to przekształcony w muzeum zbór protestancki, posiadający właśnie sporą kolekcję kupieckich darów. Nazywana jest ona Czarnym Kościołem, choć właściwie wcale nie jest tego koloru.

Czarny Kościół - ani czarny, ani kościół
    Odpowiedź jest prosta – kiedyś kościół (po tym jak został zborem, o czym za chwilę) zapalił się, i potężne mury zostały okopcone. Przez stulecia nikt z tym nic nie robił, więc do budowli przylgnęła nazwa Czarny Kościół – aż w końcu kilkanaście lat temu ściany oczyszczono i turyści mają dziś zagwozdkę.

Siedmiogród

    Czemu zaś został zborem? Ano, jak każda kupiecka społeczność Braszowianie podatni byli na wpływy reformacji – tutaj akurat rozpoczął ją Jan Honter (Johannes Honterus) – i trafiła na podatny grunt. Stworzył też ów rewolucjonista pierwszą niekatolicką szkołę (możliwe, że była to inspiracja dla powstania wspomnianej w poprzednim wpisie najstarszej szkoły rumuńskiej/wołoskiej istniejącej w dzielnicy Schei). Niemniej, jako, że Siedmiogród znajdował się na styku kultur i religii to Reformacja nie miała tam tak krwawego przebiegu jak w Zachodniej Europie. Właściwie to przypominała tą naszą, polską – gdzie różne konfesje właściwie bezboleśnie ze sobą koegzystowały. Swoją drogą był Honterus wykładowcą Akademii Krakowskiej – i nie jest to jedyne polonicum w Siedmiogrodzie. Kilkukrotnie mieliśmy wspólnych władców, czasem przedstawiciele naszych dynastii zostawali zwierzchnikami krainy, raz transylwański magnat został – bardzo dobrym – władcą Rzeczypospolitej (chodzi tu o Stefana Batorego; na Świecie ród znany jest bardziej z wyczynów kuzynki Stefana, Elżbiety, Krwawej Hrabiny). O Józefie Bemie nie wspominając.

Braszowski rynek
    Tym niemniej reformacja w Siedmiogrodzie przypominała naszą. Może dlatego, że handlowano z przedstawicielami innych kultur? Na Bałkanach siedzieli muzułmanie, po szlakach konkurencję robili Żydzi i Ormianie, w Schei i Karpatach mieszkali prawosławni (albo i jacy poganie) – a tu, w mieście może i owszem, sąsiad miał inną koncepcję Zbawienia, ale przynajmniej posługiwał się tym samym kodem kulturowym.
Przedmieście Schei
    Może dlatego, że za murami miejskimi był – jak wspominałem – ten nieprzyjazny Świat? Zresztą każde siedmiogrodzkie miasteczko czy wioska miały w tamtym czasie jakieś fortyfikacje – świadczy to o tym, że niebezpieczeństwo faktycznie istniało, nie było wynikiem jakichś fobii czy paranoi. Tatarzy, Turcy, Wołosi, Połowcy – nie raz atakowali Burzenland – stąd i pomysł (jak wiadomo nie do końca udany) sprowadzenia tu Krzyżaków.
Fragment murów miejskich Braszowa
    Ewenementem Siedmiogrodu – oprócz królewskich zamków w typie Branu/Torcsvaru/Torzburga i murów miejskich są więc inne typy twierdz: w wioskach często funkcjonowały silnie umocnione kościoły – czy zbory – warowne, a jeśli wspólnotę było stać nieopodal sioła wznoszono tak zwane zamki chłopskie – warownie o charakterze typowo refugialnym (brak było wież mieszkalnych – bo i brak było stałych mieszkańców), gdzie wieśniacy mieli zawczasu przygotowane schronienia na wypadek najazdu obcych. Takie atrakcje można znaleźć już w promieniu kilkunastu kilometrów od Braszowa – na przykład olbrzymi chłopski zamek (obecnie mozolnie odbudowywany) w Rasznowie/Rosenau/Barcarozsnyo (skądinąd miejscowość znana z kompleksu skoczni narciarskich używanych w konkursach Pucharu Świata) czy (niedawno odremontowany) warowny kościół/zbór protestancki w Codlei/Feketehalom/Zeiden.

Zamek w Bran

    Sascy osadnicy oraz ich sąsiedzi (między innymi Seklerzy – dziś uważający się za Węgrów, kiedyś raczej odrębna nacja) dzięki tym fortyfikacjom budowali sobie tutaj – na krańcach cywilizacji zachodnioeuropejskiej – bezpieczną przystań, na tyle trwałą, że dopiero II Wojna Światowa a potem komunistyczny nacjonalizm Caucescu niemal zniszczyły to wielowiekowe dziedzictwo. To znaczy – zniszczyły. Choć oczywiście Węgrzy i Sasi Siedmiogrodzcy jeszcze tu mieszkają, jako obywatele Rumunii – od kilkunastu lat normalni, a nie drugiej kategorii - więc pewnie zostaną. Zwłaszcza, że Rumunia bardzo szybko się rozwija, a poziom życia ciągle wzrasta (głównie w Bukareszcie i większych miastach co prawda, ale na to się nic nie poradzi).

Siedmiogrodzkie miasteczko - Codlea
    Dzisiaj też Karpaty są o wiele bardziej przyjazne niż kilkaset lat temu. Nikt nie najeżdża już siedmiogrodzkich wiosek i miasteczek – choć nie możemy zapominać, że nadal górujące nad Burzenlandem góry są dzikie – jest to jedna z przyczyn tego, że w Rumunii żyje 20 procent europejskich niedźwiedzi. Są one także odstrzeliwane, a urban legend plotka głosi, że w jednej z braszowskich knajp można nawet niedźwiedziego steku spróbować...
    Na moje nieszczęście rzadko kiedy mam tyle czasu, by owej knajpy poszukać – a jak już jest chwila, to nijak restauracja owa nie chce zostać znaleziona. I tak od kilku ładnych lat.
    Raz byłem bliski – już w Bucegach – trafienia do niedźwiedziej jadłodajni, ale o tym zrobię osobny wpis.
Koniec Świata

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...