Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty

29 sierpnia 2025

Miasto niedźwiedzia

    Skoro w ostatnich wpisach było o Zurychu i Genewie, wypada się zająć miastem na Płaskowyżu Szwajcarskim, tak mniej więcej w połowie drogi pomiędzy wyżej wymienionymi ośrodkami, leżącym. Mianowicie Bernem, uznawanym za stolicę Konfederacji Szwajcarskiej. A przynajmniej tak zaznaczanym na mapie, żeby nie konfudować zbytnio kartografów, wzdrygających się przed narysowaniem państwa bez zaznaczenia grodu stołecznego. Funkcję stolicy spełnia miasto bowiem tylko dlatego, że w drugiej połowie XIX wieku (po wojnie domowej) podjęto decyzję o wybudowaniu tam gmachu dla federalnego parlamentu – oraz siedzib dla nielicznych szwajcarskich urzędów centralnych. Jak bowiem wskazuje nazwa, Confederatia Helvetica jest luźnym związkiem na poły niezależnych kantonów, mających olbrzymią autonomię (kto wie, czy technicznie nie są bardziej niezależnymi bytami niż takie Księstwo Monako). Wspólne właściwie są tylko obronność, polityka zagraniczna czy sprawy walutowe. Podatki – wysokie – Szwajcarzy płacą głównie lokalnie, do kasy swojego kantonu. Jest ich dwadzieścia kilka, różniących się językiem urzędowym, wyznawaną religią czy nawet historią. Najmłodszy – Jura – powstał w 1979, gdy część kantonu Berno właśnie w referendum (są one obowiązkowe) podjęła decyzję o odłączeniu się od macierzy (chyba, że uznamy, iż w 1997 ostatecznie powstały oba kantony Appenzell, wcześniej mające status półkantonów – to skomplikowane, nie pytajcie w tym wpisie, zrobimy osobny).
Szwajcarski parlament - i strefa kibica kobiecego Euro 2025
    Berno na tle innych szwajcarskich miast jest też relatywnie młode – bo powstało u schyłku XII wieku, a już na początku XIII, po wygaśnięciu dynastii Zähringen, miejscowych hrabiów, zostało Wolnym Miastem Rzeszy. Szybko też skumało się z sąsiednimi miastami i kantonami wiejskimi, stąd to jeden z pierwszych członków Starej Konfederacji Szwajcarskiej (tej zniszczonej przez Wielką Rewolucję Francuską i Napoleona). Takie Zurych czy Chur (uznawane za najstarszy ośrodek miejski Szwajcarii, stolicę rzymskiej prowincji Retia) mają koło dwóch tysięcy lat, więc wiadomo – Berno to młodzieniaszek. Acz to berneńska starówka została wpisana na listę UNESCO – to urocze średniowieczne miasto handlowe, odbudowane w 1405 roku po tragicznym pożarze, i tak już trwające na zakolu rzeki Aare, z kilometrami podcieni, urokliwymi piwnicami i czerwoną dachówką.
Berneńska starówka
Aare
    Wrażenie na turystach robić musi Zytglogge (w miejscowych dialektach alemańskich niemieckiego; literacko to Zeitglocke; kolega pracuje w Szwajcarii, zna język oprawców miłości tip top, ale w mowie codziennej z miejscowymi począł porozumiewać się dopiero po jakimś roku – taki to dialekt), średniowieczna wieża zegarowa w dawnej bramie miejskiej. Już w Średniowieczu miasto kilkukrotnie się rozrastało, więc kolejne mury okazywały się zbędne. Wieżę wyburzyć było głupio i miejscowi bogacze zainstalowali tam mechanizm zegarowy.
Zytglogge - główny mechanizm berneńskiego orloja jest od wewnętrznej strony dawnej bramy miejskiej
    Zytglogge wrażenie robi zresztą nie tylko na przyjezdnych. Jeden z miejscowych Żydów, mieszkający przy głównej arterii starówki, wracając nieraz z pracy w urzędzie patentowym wielokrotnie przyglądał się charakterystycznej wieży. A że był przy okazji genialnym fizykiem teoretycznym zadawał sobie liczne pytania, takie jak czy wyłączyłem żelazko co by się stało, gdybym zbliżał się do wieży – albo oddalał – z prędkością światła? Z tych rozważań wynikła teoria względności, owym Berneńczykiem był bowiem Albert Einstein.
Dom Einsteina
    Starozakonni nie zawsze na Zachodzie Europy – w przeciwieństwie do naszej Rzeczypospolitej – mieli klawo (zresztą Einstein też finalnie musiał kontynent opuścić). W związku z religią mogli oni udzielać gojom pożyczek pieniężnych (chrześcijanie sami sobie udzielać nie mogli, oczywiście póki Kościół był jeszcze mocny, albo gdy nikt nie patrzył) – co w teorii było świetne dla gospodarki, powodowało jednak spore zadłużenie, głównie warstw rządzących, i bogacenie się, głównie Żydów. Kiedy więc dziedzica zobowiązania pieniężne zbytnio przytłoczyły stosował najczęściej jeden prosty sposób: podjudzał nomen omen biedotę która zazdrościła Starozakonnym bogactwa. Następował pogromik, długi się kasowały, można było u ocalałych zacząć zadłużać się na nowo. Opowiada o tym jedna ze słynnych ulicznych fontann Berna – zwana Fontanną Olbrzyma.
Fontanna Olbrzyma
    Właściwa nazwa to Fontanna Pożeracza Dzieci (Kindlifresserbrunnen) – i każdemu znającemu europejską kulturę skojarzyć się może jeśli nie z Saturnem zjadającym Hadesa czy Posejdona to chociażby ze słynnym Pizańczykiem Ugolinem della Gherardesca, co zamknięty w ciemnicy swoich potomków nim zmarł zjadł. A tu nie. Upamiętnia jeden z berneńskich pogromów, gdy rozeszła się plotka jakoby Starozakonni porwali chrześcijańskie dziecko i przerobili je na macę, obrzędowy chleb, następnie zjedli. Oprócz zatruwania studni i roznoszenia zarazy był to jeden z najczęstszych powodów wybuchania pogromów w Europie Zachodniej. Tylko Polska była te przysłowiowe sto lat za Murzynami.
Miejsce tragedii Ugolina
    Co zaś się tyczy Murzynów – Berno miało spore udziały w brytyjskich spółkach zajmujących się handlem niewolnikami na Południowym Atlantyku. Cóż, pecunia non olet, jak wspominałem przy okazji wpisów na blogu o innych kupieckich miastach (mimo, że rzymskie pecunia pochodzi od pecus, bydło).
Wybrzeża niewolnicze południowego Atlantyku (tu Rio de Janeiro)
   
Wpis zbliża się ku końcowi, a nie było ani słowa o tytułowych niedźwiedziach. Już się poprawiam. Jedną z atrakcji Berna – nazwa miasta brać się ma od niedźwiedzia, którego Bertold V, ostatni hrabia Zähringen, miał był upolować w miejscu obecnego miasta – jest Bärengraben: fosa z niedźwiedziami. Otóż na przeciwko Nydegg, miejsca gdzie miasto się zaczęło (stał tam zamek, dziś stoi kościół – nie tak potężny jak miejscowa katedra, i nie ozdobiony tak jak ona romańskim tympanonem przedstawiającym Sąd Ostateczny; kalwiniści nie zniszczyli tego cuda), nad Aare, znajduje się owa Bärengraben. Tak, w centrum miasta ku uciesze gawiedzi i zgryzocie Zielonych i innych dziwadeł spacerują sobie miśki, będące przecież symbolem miasta.

Bärengraben
    Bambiniści mają jednak jeszcze gorszy problem jeśli chodzi o Berno (a także takie kantony jak Jura, Appenzell i Vaud ze stolicą w Lozannie). Otóż potrawą świąteczną jest tam kot (a czasem, ale rzadziej, pies). Je się go tylko w domach – i to coraz rzadziej, właśnie w związku z presją pseudoekologów (co pokazuje też braki w logice owych indywiduów – koty to drapieżniki, szkodzą, zjadają ptaszki, nie wolno ich samopas puszczać vs nie jeść, co redukuje kocią populację). W restauracji czy w sklepie kociego mięsa się nie dostanie. Chciano nawet by szwajcarski parlament zakazał spożywania, ale posłowie popukali się w głowę twierdząc, że nic komu do tego co się je. I słusznie.
Berneńskie niedźwiedzie na wybiegu BärenPark nad Aare
    A. Jako, że wszystkie ssaki są jadalne, to dodam, że jeden ze sposobów przyrządzania kota w Szwajcarii zwie się... kot na sposób polski (dla oburzonych: w Grecji nikt nie zna naszej ryby po grecku). W skład potrawy oprócz kota wchodzi też cebula, seler, pietruszka czy marchew, więc dosyć swojsko. Przepis zresztą jest do znalezienia w Internetach...
Kot

22 sierpnia 2025

Afera kiełbaskowa

    W poprzednim wpisie, mniej więcej poświęconemu Reformacji i Janowi Kalwinowi, wyraziłem pogląd, że cała ta afera poczęta przez Lutra niewiele w sumie zmieniła – ludzie zostali tacy sami jak byli.
Katedra w Genewie
    Cóż, może nie do końca tak jest, może jednak stało się coś gorszego (tak, nie jestem fanem Reformacji) – czego efekty widać dziś w krajach które przyjęły nową wiarę. Zresztą wspominałem o tym lamentując o przerabianiu świątyń – choćby i zdesakralizowanych i protestanckich na teatry, sklepy czy biblioteki. Nie wzięło się to znikąd. Ale ad rem.
    Faktycznie, w XVI wieku, w związku z rozpowszechnianiem się druku, coraz więcej ludzi zdobywało możliwość poznawania Świata (a przynajmniej o owym poznawaniu czytania). Nauka powoli się demokratyzowała, światopogląd się rozszerzał. Kościół katolicki, z racji swoich właściwości, nie był zbyt pochopny w reagowaniu na zmiany i zło dziejące się w nim samym (standardowy kardynał powinien działać z równie głębokim namysłem co statystyczny ent z Fangornu). Na głosy nawołujące do reform generalnie słabo reagował, tym bardziej jeśli był to jakiś nieznany awanturnik (drobna uwaga: Luter nie protestował przeciwko papieskim sprzedawcom odpustów krążących po Rzeszy – zwykłe porównanie dat mówi nam, że zaczęli oni krążyć po wystąpieniach augustiańskiego mnicha). Pech chciał, że niektórzy książęta Rzeszy w tezach Lutra znaleźli furtkę do wzbogacenia się poprzez sekularyzację kościelnych majątków. Plan się powiódł, a sam Luter pokazał swój stosunek do zmian społecznych potępiając w czambuł słynną Wojnę Chłopską. Wszystko pozostało po staremu, zmienili się tylko dysponenci bogactw – i teraz łatwiej było je wydawać na zbrojenia.

Pomnik Reformacji w Genewie
    Ale przecież na blogu jesteśmy w Szwajcarii, a mówiąc o Reformacji na tych terenach nie można nie wspomnieć o Huldrychu Zwinglim, kaznodziei w zuryskim Grossmünster, najważniejszym kościele tego kupieckiego miasta.

Widok na stare miasto z Lindenhofu: Limmat, budynki gildii i wieże Grossmünster
    Mającego zresztą niezwykle starą metrykę – podobnie jak w Genewie nad miejscowym jeziorem w neolicie istniały tu liczne palafity (pozostałości dwóch z tych osad w centrum Zurychu wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO – na blogu opisywałem takie ze Słowenii; te zuryskie są równie widoczne w terenie, czyli wcale: jedna jest podle opery, druga, też pod wodą, obok Bürkliplatz i budki z niezłą currywurst), a w okresie rzymskim na wzgórzu nad rzeką Limmat zaistniała osada Turicum. Dziś na jej miejscu, zwanym Lindenhof, rośnie sobie park z nomen omen lipami oraz stoi budynek loży masońskiej.

Wzgórze Lindenhof i fontanna upamiętniająca zuryskie kobiety broniące miasta przed Habsburgami w 1292 roku
    O rzymskiej przeszłości przypomina wmurowany w ścianę schodów na wzgórze nagrobek. O pałacu z czasów Karolingów nie przypomina już nic.
Turicum - rzymski nagrobek
    W każdym razie – rósł sobie Zurych już od czasów rzymskich na szlaku handlowym (głównie sól), i bogacił się. Emblematycznym landszaftem miasta są bogate domy gildii kupieckich tuż nad rzeką, podle Grossmünster (jeśli ktoś zastanawiał się, co się stało z pałacem karolińskim – tak, zrecyglingowano go w XI wieku, Grossmünster nie powstało z niczego). Co o bogacących kupcach sądzę to W. Sz. Czytelnik pewnie wie, jeśli czytał te kilka wpisów o Imperium Weneckim (to, że miłość do złota to atawizm też gdzieś twierdziłem). Otóż mamona nie lubi konkurencji, a bogaty Łaską Boską przejmować się nie będzie. Ani jakimiś zakazami. I tak oto w czasie Wielkiego Postu Roku Pańskiego 1522 w mieście wybucha afera zwana kiełbaskową. Otóż na kolacji – zapewne wystawnej – u miejskiego drukarza spożywane jest mięso. Oburzenie zdaje się powszechne, ale jest ktoś, kto staje w obronie łamiących kościelne zakazy. To duchowny, główny kaznodzieja w Grossmünster, Huldrych Zwingli. Powołując się na Biblię i wolność chrześcijańską dowodzi, że posty są sprzeczne z Ewangelią. Trzy tygodnie później rozprawka O wolności wyboru pokarmów jest już wydana drukiem – w końcu Zwingli wziął w obronę drukarza. Taka postawa to woda na młyn bogatym kupcom – nie w smak im przecież różne zakazy i nakazy kościelne (sam kaznodzieja też nie jest święty: posługując w Kościele ma kochankę, po zwycięstwie Reformacji w Zurychu weźmie z nią ślub): plwać na reguły, róbta co chceta. Zurych decyzją swoich władz zostaje pierwszym protestanckim kantonem Starej Konfederacji Szwajcarskiej.
Grossmünster
    Z neofickim zapałem Zwingli i zuryscy mieszczanie ruszają ogniem i mieczem nawracać okoliczne kantony (cóż, nic się nie zmienia, jak wspominałem). Po kilku latach – dwa przed przybyciem Kalwina do Genewy, i dwa lata po tym jak Zwingli pokłócił się z Lutrem; jakoś Protestanci zaczęli od samego początku dzielić się na coraz liczniejsze denominacje – historia byłego kaznodziei znajduje swój tragiczny finał. W czasie kolejnej wojny z katolickimi sąsiadami Zwingli zostaje pojmany. Przeciwnicy dają mu wybór – albo wróci do katolicyzmu, albo zostanie stracony. I tu wielki szacunek dla pana Huldrycha: pozostał wierny swoim (błędnym czy nie, nie jest to istotne) przekonaniom i został zdekapitowany.
Jezioro Zuryskie skrywające starożytne palafity
    Następcy Zwingliego tacy twardzi nie są – może dlatego, że Protestantyzm narodził się z idei źle pojętej wolności, i nie wymaga. A jeśli coś nie jest wymagające, to nie jest warte by za to umierać. Albo chociaż uczęszczać na nabożeństwa, stąd świątynie w krajach protestanckich nie tylko świecą pustkami, a wręcz znikają (o czym wszak pisałem). Do tego wyznania te ciągle się dzielą, w Amazonii poznałem pewnego misjonarza (olbrzymi amerykański redneck, Joe, strasznie sympatyczny, i jak na obywatela USA mający nawet jakąś wiedzę o Świecie – choć zdziwiła go historia powstania napoju Fanta; tak, tego wymyślonego przez Niemców nazistów), który na moje pytanie do jakiej denominacji należy odpowiedział: swojej własnej.
Zuryskie stare miasto
    Dzisiaj Zurych to najważniejsze centrum bankowe Szwajcarii (to tu Kwinto kupił i wysłał Kramerowi słynne czekoladki) – pieniądze trzymają tam prawie wszyscy, a Szwajcarzy tylko się na tym bogacą. Zwłaszcza w czasie wojen.
Bahnfofstrasse
    A co do tych ostatnich – to właśnie z dworca w Zurychu (Bahnofstrasse to najbogatsza i najbardziej reprezentacyjna ulica w mieście) do Petersburga z misją zniszczenia Imperium Rosyjskiego ruszyli Lenin i Trocki z towarzyszami.
Pałac Zimowy w Petersburgu, zdobyty przez terrorystów Lenina i Trockiego

18 lipca 2025

Wino

    Skoro było o serze to – żeby być w zgodzie ze sztuką kulinarną – powinno też być o winie. Tak, wiem, na blogu już wspominałem o tym starożytnym, pochodzącym prawdopodobnie z Kaukazu, trunku, i to zarówno w czasie podróży po Nowym, jak i Starym Świecie.
Winnice w Ameryce Południowej - dolina Pisco
    Wspominałem też, że powoli odradzają się nasze polskie winnice (w końcu jesteśmy piątym w Europie producentem sera), zarówno te w dolinie Odry, zniszczone przez sowietów w XX wieku, jak i te tradycyjne, w Małopolsce, spalone przez Szwedów i wymrożone przez zmiany klimatu i Małą Epokę Lodowcową.
Odradzające się winnice Małopolski
    Nasze winnice powstały w czasie Średniowiecznego Optimum Klimatycznego w X wieku, ale tu – w dawnym Lotharii Regnum, sercu Imperium Karolingów (gdzie ten ser z poprzedniego wpisu spotkałem), Alzacji konkretnie – winnice swoimi korzeniami sięgają czasów rzymskich.
Rzymskie Argentoratum - dziś Strasburg
    Starożytni bowiem Rzymianie, rodem ze Śródziemiomorza, nijak nie mogli przekonać się do celtyckich czy germańskich piw i cydrów (a o miodzie pitnym chyba nawet nie słyszeli, trzeba by zerknąć do jakichś antycznych książek kucharskich, De re coquinaria libri decem prawdopodobnego Apicjusza czy do Pliniusza Starszego), i wszędzie, gdzie tylko mogli sadzili winorośl. Próbowali robić to nawet w deszczowej Brytanii – ale trunek tam produkowany był niezwykle podłej jakości. Alzackie winnice znajdowały się takoż na peryferiach Imperium Romanum, ale – w przeciwieństwie do bałkańskich, prześladowanych przez muzułmańskich tureckich najeźdźców – przetrwały aż do XIX wieku i inwazji grzyba filoksery. W międzyczasie, jako wina reńskie, zdołały wyrobić sobie dość uznaną markę. Dziś Alzacja słynie z produkcji delikatnych win białych (w tym i z mojego chyba ulubionego szczepu – muskatu) oraz musujących trunków typu szampańskiego – szampanami nie mogących się zwać, bo ta zastrzeżona jest tylko li dla tych powstałych w Szampanii. Kataloński dom perignon czy postradzieckie igristoje także w myśl prawa nie mogą się szampanami zwać. Ot, taka sytuacja, nieodosobniona przecież. Słoweńcy dla przykładu musieli zrezygnować z nazwy swojego tokaju (i Włosi też: tocai friulano; Słoweńcy na swój mówią dziś jakot), bo ta zastrzeżona jest tylko dla win z innego regionu dawnej Monarchii Habsburskiej, dziś, ku zgryzocie Madziarów, podzielonego między Węgry i Słowację.
Grecka winnica na Santorynie
Skład wina na Balearach
    Ale wracając do Alzacji – w celach promocji lokalnych produktów spod znaku bociana (symbol tej krainy) stworzono Alzacki Szlak Win – trasę turystyczno-kulinarną. Tą trasą – mniej więcej – ostatnimi czasy podróżowałem, choć przyznam się, że dość wybiórczo. I nie na raz. Taka praca.
Colmar
Selestat
    Strasznie mnie też smuci, że wciąż – mimo znacznego postępu – my tak nie potrafimy się promować. A przecież weźmy taką typową alzacką tarte flambee (Flammkuchen). Toć to zwykła maca, podpłomyk – za dzieciaka zawsze wypiekało się u mnie takie placki na piecu z pozostałości po cieście makaronowym. Z tym, że nigdy nie wpadłem na pomysł rzucić na ciasto boczku i cebuli. A alzacki bigos, choucrote garnie? Do naszego się nawet nie umywa (a Alzatczycy, z racji niemieckich korzeni, jako nieliczni z Francuzów znają i szanują kiszoną kapustę, Sauerkraut; niby współczesna kuchnia została stworzona we Francji, ale – by Jove – jak oni mało wiedzą o intensywnych doznaniach smakowych kuchni reszty Europy). Ale nie mieli sowieckiej okupacji. Ech.

Alzacki podpłomyk
Alzacki bigos
   
Ale oprócz znanych i ludnych miast oraz znośnej jak na Francję kuchni Alzacki Szlak Win przebiega także przez kilka małych miasteczek i wiosek, położonych między szparagowymi polami nadreńskich równin i winnicami leżącymi na stokach Wogezów. Te są dużo mniej znane – a przez to dość puste i wolne od turystów, co zawsze sprawia mi olbrzymią radość. Dość często posiadają też całkiem starą metrykę – nawet jeśli nie starożytną, to przynajmniej średniowieczną. Nierzadko też ich rozkwit przypadł na czasy świetności Państwa Gnieźnieńskiego, czyli na XI wiek.

Poznań - relikty palatium i kaplicy z II połowy X i XI wieku
    Weźmy taki Selestat (czy – jakby powiedzieli miejscowi i Niemcy – Schlettstadt). Kiedy tam wpadłem turystów było jak na lekarstwo – zabytkowe uliczki można było oglądać bez przeszkód.
Selestat
    Nikt też nie zaglądał do romańskiego kościoła Sainte-Foy – czyli świętej Fides z Agen (albo, żeby być bardziej wzniosłym, Świętej Wiary). U nas takich zabytków – w tej skali – zwyczajnie nie ma, a po obu stronach Renu zachowało się ich całkiem sporo, do tej pory widziałem jednak tylko te po stronie niemieckiej. A tu proszę – świątynia wypisz wymaluj jak któraś z licznych budowli sakralnych Kolonii.

Kościół Sainte-Foy
    Ta niemieckość (o której już kiedyś wspominałem) przestaje dziwić, jeśli zorientujemy się, że w XI wieku miasto to należało do Hildegardy z Egisheim, (tu potrzebne didaskalia) żony niejakiego Fryderyka z Büren (i kolejne) oraz matki Fryderyka Szwabskiego, pierwszego z Hohenstaufów. Tak, to ta dynastia, która po wygaśnięciu dynastii ottońskiej wżeniła się w przejmującej ster władzy w Świętym Cesarstwie Rzymskim (Narodu Niemieckiego – tak nieco ahistorycznie dodam) dynastię salicką, następnie samemu przejmując tron. Spór o Inwestyturę, Fryderyk Barbarossa, sycylijskie awantury Fryderyka II, ścięty mieczem Konradyn, Manfred czy wojny gwelfów z gibelinami których uczestnikiem był Dante to przecież dziedzictwo tej pochodzącej po kądzieli z Alzacji dynastii.

Castello Maniace Fryderyka II w Syrakuzach
    Samo zaś Egisheim – dziś Eguisheim – niewielka wioska zwana Balkonem Wogezów (i uznawana za jedną z najładniejszych we Francji) zaskoczyła mnie jeszcze bardziej (i nie chodzi tu o ceny lokalnego wina, całkiem przystępne jak na taką jakość). Okazała się być bowiem miejscem narodzin innej ważnej persony XI-wiecznej Europy, także niemieckojęzycznej, także związanej z rodami panującymi, ale zmieniającej historię naszego kontynentu chyba bardziej niż jakikolwiek - spokrewniony wszak przez Hildegardę -  Hohenstauf.
Eguisheim

11 lipca 2025

Ser

    I trafiłem do niewielkiego holenderskiego (prowincja Holandia Południowa) miasteczka zwanego Gouda. Słynie ono z olbrzymiego gotyckiego kościoła ze wspaniałą kolekcją oryginalnych kilkusetletnich wiraży. I poza tym właściwie niczym się nie wyróżnia.
Kolekcja witraży in situ w kościele św Jana w Goudzie
    Przynajmniej na co dzień, bo od wiosny do jesieni co czwartek na głównym placu miasta, między ratuszem a miejską wagą, odbywa się słynny targ serowy. Sprzedaje się tu produkowany w okolicy ser zwany goudą. Zwany tak w Polsce, bo prawidłowa wymowa nazwy tego niderlandzkiego miasta to hałda – z takim h jakby się chciało kogoś opluć. Ale bądźmy szczerzy: gdy ktoś idzie u nas do gieesu powie "dziesięć plasterków goudy proszę", a nie "możecie mi ukroić dziesięć plastrów sera w typie hałdy". Ekspedientka pewnie popatrzyła by na takiego delikwenta, i rzekła, że hałdy to na Śląsku koło kopalni są (jeśli chodzi o homonimy, gołdą określana jest w Łodzi podła wódka kupowana na melinach).

Kanały Goudy, kiedyś służące do transportu mleka i serów
    Akurat traf chciał – i był to rzeczywiście przypadek – że trafiłem do Goudy w pierwszy kwietniowy czwartek, gdy akurat zaczynały się tegoroczne serowe targi. Ha! U mnie w mieście, we Warcie, równie wiekowe, jak nie starsze, targi (ogólne, nie tylko spożywcze, szwarc, mydło i powidło) odbywają się w każdy czwartek, bez względu na porę roku (wyjątkiem jest Boże Ciało i – co kilka lat – Boże Narodzenie).

Waga miejska w Goudzie
    Niemniej miasteczko na tych odbywających się od setek lat zgromadzeniach straszne zyskiwało. Zresztą W. Sz. Czytelnik wie, że lubię takie imprezy. Do tego można było zobaczyć metody dobijania targu między farmerem ser przywożącym a lokalnym sprzedawcą. Targowanie polega tu na głośnym przybijaniu piątek, i jest to proces dość sformalizowany (tak jak onegdaj opijanie transakcji na targach w Księstwie Sieradzkim; zwyczaj umarł, bo nikomu nie chce się od nowa wyrabiać prawa jazdy). Ale atrakcja jest.

Targowanie
    Zresztą Holandia – Niderlandy – znane są z produkcji sera. Podobnie jak Szwajcaria (emmentaler, gruyere), Włochy (grana padano, parmezan) czy Francja (comte), które to kraje wyprzedzają Polskę pod względem ilości produkowanego sera (nie wyprzedza Polski Norwegia, z tym genialnym karmelowym w smaku serze brunost; prawdziwy gastryczny orgazm). Pech chce, że tam nie było sowieckiej okupacji, można było rozwijać produkcję lokalną, do tego dochodzi brutalny marketing (wmawiający, że taka mozarella jest mimo gumiastej konsystencji smaczna) i mamy setki odmian gatunkowych sera. U nas takim serem jest słupski chłopczyk (Stolper Jungchen, taki w typie camemberta), produkowany do 1945 roku na Pomorzu. Powojenne próby wznowienia produkcji okazały się nieudane (tym bardziej, że prawo do technologii obecnie należy do bawarskich Niemców), i mimo ogromu produkcji wytwarzamy właściwie tylko kopie zachodnich typów sera (malkontenci wymienią pewnie gołkę, ser bałtycki albo – wysoce przereklamowany – oscypek; radamer jest klasa). A przecież – w ujęciu historycznym – najstarsze ślady produkcji sera (mające jakieś 7500 lat; pono był to gumiak w typie mozarelli, choć nie z bawolego pewnie mleka) znaleziono na Kujawach. O kwitnącej cywilizacji Kapeelów i ich żalkach pisałem na blogu wielokrotnie zresztą.

Gruyeres
Słupsk
Pozostałości po kujawskich serowarach sprzed 5500 lat
    Najstarszy ser natomiast znaleziono w Chinach – na mających jakieś trzy tysiące lat mumiach. Czemu zamiast zjeść ser posypywano nimi zwłoki nie wiem, może dlatego, że odmiana mongoloidalna Człowieka nie jest – w przeciwieństwie do europoidów – przystosowana do trawienia laktozy (nie wiem jak negroidzi i kromanioidzi). My wolimy ser jeść (mimo tego, że część serów pachnących zawiera te same drobnoustroje które odpowiadają za zapach stóp). W końcu nawiewającego z Paryża Ludwika XVI złapano, gdyż zamiast uciekać musiał dokończyć swój ser. Możliwe, że był to brie, zwany księciem serów (i którego to księcia, jako jedynego, miał nie zdradzić de Talleyrand, znana postać tej ohydnej Wielkiej Rewolucji Francuskiej i późniejszej Napoleoniady oraz Restauracji). Ja wolę te zakażone niebieską pleśnią, w stylu roqueforta (są i u nas - rokpol czy lazur).
Gdyby Ludwik XVI znał zapiekankę z serem mógłby nie stracić głowy
    Jako ciekawostkę można dodać, że Droga Krzyżowa wiodła przez Dolinę Tyropeonu (czyli Serowarów) – wychodząc ze starego miasta wprost w to obniżenie terenu Jezus upada po raz pierwszy, a rozpoczynając wdrapywanie się na Golgotę musi pomóc mu Szymon z Cyreny.
Via Dolorosa - pierwszy upadek, gdy Pan Jezus schodzi w Dolinę Tyropeonu
    Ser bowiem się warzy – czyli zsiadłe mleko (ten cudowny produkt nabiałowy, gdzie indziej zwany kefirem bądź jogurtem) trzeba z uczuciem podgrzać – wtedy skrzep oddziela się od serwatki i mamy twaróg. Albo biały ser - w zależności od regionu Polski.
Warsztat pracy serowara
    Kiedy dodamy doń podpuszki (czyli enzymu trawiennego z cielęcego żołądka) dostaniemy na przykład goudę – ale u mnie w domu konsumuje się go w formie pierwotnej. Na przykład jako gziczka – czyli coś, co w Wielkopolsce jest gzikiem (z pyrami czyli ziemniakami czyli kartoflami czyli grulami czyli bulwami) a gdzie indziej można nazwać twarożkiem: do sera dodaje się śmietany – może być zebrana z tego zsiadłego mleka które stać ma się serem – cebuli, soli, pieprzu i innych dodatków, jak szczypiorek czy rzodkiewka. Ja lubię. A jeszcze bardziej lubię serwatkę – strasznie mnie smuci, że u nas w sklepach praktycznie nie da się jej dostać, a w takiej Bośni (oraz Hercegownie) jest w każdym niemal gieesie. Nie wiem, czy to Unia E***pejska przypadkiem nie zakazuje. Będąc na Bałkanach korzystam z tamtejszej wolności pełnymi garściami. W Polsce spotykam serwatkę od wielkiego dzwonu, kiedy robię ser. I jeśli przypadkiem nie uda mi się całej wypić to służy do produkcji białej polewki – jednej z tradycyjnych polskich zup śniadaniowych (o biermuszce pisałem przy okazji historii o kanonizacji piwa). Oto serwatkę podgrzewa się, zagęszcza mąką (można i śmietany dodać), i konsumuje wraz z białym serem i ziemniakiem. To najprostsza wersja, są i bogatsze, ale taką robiło się u mnie w domu. Piękna sprawa.
Biała polewka na serwatce

13 czerwca 2025

Warchoł acz artysta

    Poprzedni wpis skończyłem pizzą z ziemniakami na Sycylii, a konkretnie w starożytnym mieście Syrakuzy. Dawne wieki co i rusz wychodzą tam na powierzchnię, ale całe Syrakuzy pokryte są barokiem – kto mógłby przypuszczać, widząc bogatą fasadę tamtejszej katedry, że ma przed sobą jedną ze świątyń antycznego akropolu? I to, dodajmy, całkiem nieźle zachowaną – wystarczy wejść do środka.
Barokowa fasada syrakuzańskiej katedry, skrywająca antyczną świątynię
    Może W. Sz. Czytelnik pamięta, że już o takim przypadku na blogu wspominałem, wszak inkaska Coricancha, naczelne miejsce kultu Inków, także skryte zostały w barokowych ścianach, nie katedry co prawda, a klasztoru, ale zawsze. Barok bowiem, dziecię europejskiej cywilizacji, spotkać można praktycznie na całym Świecie – poza Antarktydą i Australią. W Afryce będą to nieliczne ślady na południu kontynentu i – na upartego – rezydencje władców Etiopii, w Azji portugalskie katedry Goa, Makao czy Filipin, w Amerykach zaś nieraz cała tkanka miejska. Zwłaszcza na terenach należących do Hiszpanii i Portugalii.
Lima - fasada kościoła św. Augustyna w stylu mestizo
Ruiny jezuickich redukcji misyjnych
    Na wschodzie Europy barok sięga tam, gdzie niegdyś dochodziły granice Rzeczypospolitej (za pierwszy barokowy budynek w Europie Wschodniej uznaje się kościół w Nieświeżu u Radziwiłłów, słynny z rodowej krypty i przedstawienia Ostatniej Wieczerzy przy okrągłym stole; wzorowany był na rzymskim kościele Il Gesu, siedzibie jezuitów, propagatorów baroku), acz trudno petersburskie cerkwie Rastrellego kwalifikować jako klasycystyczne.
Sobór Smolny w Petersburgu - dzieło Rastrellego
Kozacki barok Ławry Peczerskiej w Kijowie
    Sycylia (i Neapol) to też miejsca, w których działał jeden z najważniejszych barokowych malarzy, Michał Anioł Merisi. Znany jako Caravaggio. W przeciwieństwie do swego bardziej znanego imiennika, mistrza renesansu, Caravaggio skupił się na grze nastrojem, światłem i emocjami. Kaplica Sykstyńska Buonarottiego jest wspaniale wystudiowana, piękna, ale sucha taka. Zbyt matematyczna (o pućkach, jakie malował Leonardo da Vinci to nawet szkoda gadać). A dzieła Caravaggia... No, są barokowe. Czyli emocjonalne. Owszem, nie jestem wielkim fanem baroku, ale dorastałem w Polsce, gdzie po inwazji Szwedów (czyli Potopie) trzeba było cały kraj odbudować – i zrobiono to w niezwykle bogatym barokowym stylu. I wcale nie trzeba jechać do Wilna i zachwycać się kościołem śś Piotra i Pawła na Antokolu. Ślady są w każdym niemal polskim miasteczku.
Klasztor bernardyński w Warcie
Kapliczki w łódzkim Lesie Łagiewnickim
    A z Sycylii jest dosłownie rzut kamieniem na Maltę, gdzie Caravaggio popełnił był swoje największe dzieło – wiszący (a właściwie zajmujący całą ścianę – bo to dosłownie największe dzieło) w konkatedrze w Valletcie obraz Ścięcie świętego Jana. Artysta pod kuratelę joannitów uciekł, gdyż we Włoszech mocno sobie nagrabił.
    Malta – o której na blogu było już wielokrotnie – cała jest barokowa. W końcu krzyżowcy przybyli tam w połowie XVI wieku, i ufortyfikowali to strategiczne miejsce wedle najlepszych wzorców z epoki. To nie jedyne, co łączy Maltę z Polską (i nie mówię tu o zapiekankach) – jednym z architektów upiększających Vallettę był Stefan Ittar. Jemu Maltańczycy zawdzięczają chociażby gmach Biblioteki Narodowej. Na Malcie także zmarł – kilka lat przed francuską inwazją na wyspy.

Fragment maltańskiej stolicy powstały w czasie francuskiej okupacji
    Caravaggio, który zdążył nawet zostać kawalerem maltańskim, nie skończył tam żywota. Znowu nabroił, trafił do aresztu i zbiegł na Sycylię. Zaprawdę, gdyby malarz urodził się w Rzeczypospolitej, a nie w Lombardii jak nic zostałby sejmikowym krzykaczem, warchołem i Sarmatą pełną gębą. Kto wie, może by się i z Janem Chryzostomem Paskiem na szable pojedynkował (i tak, wiem: Caravaggio zmarł ćwierć wieku przed urodzeniem się Paska; ale teoretyzujemy, a skoro tak, to mógłby urodzić się chwilę później, i nie umrzeć przed czterdziestką; może żył krótko, ale intensywnie, raczej Roy Batty niż Stefan Karwowski). Może dlatego odczuwam do tej postaci pewną sympatię, o trochę mi głupio, że we wcześniejszych wpisach o Malcie nie wspominałem o tym barokowym celebrycie. Zresztą może i dobrze, bo teraz mogłem zrobić cały (połowę, może jedną trzecią) wpis o Caravaggiu. Nie umieszczę tu też zdjęcia tego obrazu. Kto ciekawy, sam do vallettańskiej (valletckiej? vallettiańskiej? ech, ten nasz kochany język) konkatedry sobie wejdzie i dzieło zobaczy.

Konkatedra w Valletcie
    A potem niech sobie przysiądzie w jednej z knajpek barokowej starówki i zje narodowe maltańskie danie, czyli potrawkę z królika – bo grubszego zwierza tam nie uświadczysz.

Królik homar - kiedyś danie biedoty, dziś wzbudzające zawiść u przechodniów spoglądających w talerz
    No, albo jakiegoś roboka z morza, w końcu całe państwo jest wodą opasane.

Wielka Zatoka na Malcie
    Barokową Maltę krzyżowców zniszczyła – jak wspominałem – Francja. Francja, dodajmy, oświeceniowa. Wiek Rozumu, nazwa to wspaniały zabieg marketingowy, Oświecenie okazało się być w rzeczywistości mrocznym czasem pełnym krwawych łaźni i ludobójstw (z Wielką Rewolucją Francuską na czele, niech jej miano będzie przeklęte). Wstrząsów tych nie przetrwało także wiele zacnych bytów państwowych (o Dubrowniku czy Wenecji wspominałem, o Rzeczypospolitej zapomnieć nie mogę), a te, przez które przetoczył się rewolucyjny walec zmieniły się całkowicie. Aż mnie otrząsa. To może stworzę teraz jakiś wpis ową Francję szkalujący nieco? O Paryżu już było, to teraz inny region wezmę na tapetę.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...