Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą norwegia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą norwegia. Pokaż wszystkie posty

24 maja 2024

Peruwiańscy surferzy

    Pisząc o Chan Chan czy Moche wstyd nie wspomnieć o starożytnych żeglarzach – i wcale nie o Lionela Cassona i jego działo chodzi (wszak skupia się ono na Śródziemiomorzu). Dlaczego? Otóż nadpacyficzne prekolumbijskie kultury zostawiły po sobie setki wzmianek o żeglowaniu po Pacyfiku, a w okolicach Trujillo tradycja ta, prekolumbijskich marynarzy, wciąż jest żywa.
    Te wzmianki to oczywiście liczne fragmenty glinianych skorup, pokazujących zdobywców Pacyfiku.

Prekolumbijski żeglarz
    O inne dowody trudno – wszak nie znamy żadnych prekolumbijskich dokumentów (nie tylko z braku pisma), no chyba, że za takie uznamy właśnie ceramiczne figurki. Wydają się mało wiarygodne, ale wystarczyły by Thor Heyerdal, norweski podróżnik, zbudował tratwę z drzewa balsy (niezwykle lekkie tropikalne drzewo, zdaje się, że widziałem je gdzieś w Amazonii, ale pewności nie mam; na pewno widziałem rzeczne pływające domy na balach z balsy zbudowane) i przepłynął Pacyfik, udowadniając niejako, że w Starożytności było to możliwe, i mity mieszkańców Rapa Nui, Wyspy Wielkanocnej, o zasiedleniu jej przez przybyszów z Ameryki mogą zawierać ziarnka prawdy. Na takich tratwach z dzisiejszego Chile przypłynąć mieli biali, brodaci i rudowłosi ludzie, w Andach zwani wirakoczami – od boga Viracochy, właśnie jasnoskórego rudobrodego nauczyciela tamtejszych Indian. Wyjaśniając jedne legendy Heyerdal stworzył następne, ale położył podwaliny pod nowy dział archeologii – archeologię doświadczalną.

Titicaca - postulowany przystanek wirakoczów
    Był też zwolennikiem teorii dyfuzjonistycznych, w myśl których dawne cywilizacje swobodnie się kontaktowały między sobą wymieniając odkryciami – stąd pomiędzy Starym i Nowym Światem jest zastanawiająco dużo analogii. Moim zdaniem wynika to z podobieństwa ludzi na całej kuli ziemskiej, ale nie mogę przedstawić konkretnych dowodów. Thor Heyerdal za to nie dość, że przepłynął Pacyfik na tratwie z balsy, to jeszcze pokonał Atlantyk na trzcinowej łodzi (dopłynąć do Indii z Iraku na takiejż łodzi nie zdołał, lecz z przyczyn politycznych). Zresztą polecam muzeum badacza – raczej to na Teneryfie niż w Oslo (chociaż jak już ktoś tam będzie to warto zajrzeć na Bygdøy; zwłaszcza, że obok Muzeum Kon-Tiki, tej tratwy z balsy Heyerdala, jest muzeum statku Fram (pływał na nim m.in Nansen i Amudsen) i przecudowne Muzeum Łodzi Wikingów z trzema prawdziwymi drakkarami wydobytymi z grobów pogańskich władców Skandynawii).

Autor - po prawej - w Oslo przed Muzeum Kon-Tiki (foto: P. Strzelczyk)
    Ad rem jednak. Szykując się do przeprawy przez Pacyfik Heyerdal zlekceważył skorupy przedstawiające Indian żeglujących na trzcinowych łodziach. Wcale się nie dziwię – tratwa zdaje się być bezpieczniejsza i większa. W Huanchaco norweski odkrywca mógł za to na własne oczy przekonać się, że te trzcinowe, jednoosobowe łódki nadal są w użyciu. Zresztą ja też je widziałem.

Rybackie łodzie z trzciny w Huanchaco
    Rychło okazało się, że ten typ statku (tak trzeba napisać – po Nilu w Starożytności pływały jednostki na których mieściło się i kilkanaście osób) występuje nie tylko na pacyficznym wybrzeżu Peru. Właściwie to można spotkać je w Mezopotamii, Egipcie, na Jeziorze Czad, na Titicaca i – the last but not the least – na Wyspie Wielkanocnej. Wszędzie tam, gdzie występuje cibora papirusowa albo totora.

Zbiory totory na Titicaca
    Ba, na Titicaca z tej rośliny tworzy się pływające wyspy. Fakt, że dziś raczej dla turystów, ale zawsze.

Pływające wyspy Uros na Titicaca
    Śledząc występowanie tych papirusowych łodzi (didaskalia: wiem, że użyłem określenia "trzcinowa", ale technicznie cibora nie jest trawą jak trzcina; tak tekst jest jednak bardziej zrozumiały) Thor Heyerdal sugeruje, że ich występowanie, zwłaszcza w Nowym Świecie, wyznacza szlak owych rudowłosych brodaczy o jasnej skórze i oczach, wirakoczów. Mieliby oni być spokrewnieni z północnoafrykańskimi Berberami, przed najazdem arabskim często mających jasną cerę i czerwone włosy (postulowana kromaniońska odmiana człowieka, czwarta, obok białej, żółtej i czarnej) i kanaryjskimi Guanczami. Na trzcinowych łodziach przedostać się mieli do Mezoameryki (olmeckie głowy o negroidalnych rysach i podania o Pierzastym Wężu i jego bladoskórych pomocnikach), stamtąd do Ameryki Południowej i w Andy (rudobrody bóg Viracocha) a finalnie na Rapa Nui (długousi i posągi o pociągłych, brodatych twarzach i "czapkach" z czerwonego kamienia, czyli fryzurach w koczek).
Huanchaco
    Cóż, to dość poszlakowa teoria. Fakty są takie, że w różnych miejscach Świata, w różnym okresie, budowano łodzie z trzciny. W okolicach Trujillo buduje się je nadal – wykorzystuje się je do połowu ryb oraz – przynajmniej według tamtejszych podań – surfowania. Na niewielkich jednostkach siadano najczęściej na klęczkach – i zawsze można było wstać i skakać po potężnych pacyficznych falach.
Czyżby stocznia?
    Miejscowi zresztą kultywują tą tradycję – w Huanchaco jest sporo szkół surfingu, a z miasteczka pochodzi jeden z Mistrzów Świata w tej dyscyplinie. Swoją drogą na surferów można natknąć się na całym peruwiańskim wybrzeżu: Paracas, Barranca, Cerro Azul, Zorritos, także w Limie. Ot, odpowiednie fale, a może i tysiącletnie tradycje (dobre warunki dla surferów są też na Wyspach Kanaryjskich, ale Guanczowie nie mieli papirusu...).

Pomnik prekolumbijskich surferów
    Tylko – taka prośba – nie mówcie na Hawajach, że surfing pochodzi z Peru. Na tych wyspach takie stwierdzenie równa się obrazie majestatu: nawet najmniejszy Hawajczyk wie, że sport ten narodził się u wybrzeży ich archipelagu.
Pacyfik w Limie

17 listopada 2023

Lodowiec widmo

    Czas się przynajmniej na tą chwilę z Peru i szerzej Ameryką Południową żegnać – choć zapewne jeszcze tam wrócę (zwłaszcza, że właśnie rozbijam się po tej części Świata EDIT: po dżungli). Ale żeby tak nie przeskakiwać brutalnie, tylko płynnie wrócić na Stary Kontynent, to niechże będzie o lodowcach.
Lodowiec Bernina w szwajcarskich Alpach
    Tak, tak, niby tropiki, niby zaraz równik, ale w Andach jest wysoko. I zimno. Więc i lodowce są. Tu z hiszpańskiego zwą się Nevado, a o przygodach różnorakich w czasie trekkingu dookoła jednego z nich, nazwanego na cześć prekolumbijskiego Pana Burz, Ausangate (i – jakże by inaczej – burzy; magia miejsca) dawno temu na blogu pisałem.
Nevado Ausangate
    Górskie lodowce a Andach – podobnie jak i te europejskie – znajdują się obecnie w fazie regresji. Znaczy: kurczą się. Jest to oczywiście normalne, odpowiadają za to cykliczne fluktuacje klimatu, choć oczywiście może to wywoływać lokalne problemy. Przykładem jest pełne smogu boliwijskie La Paz. Wraz z całą aglomeracją czerpie wodę właśnie z pobliskich lodowców, a te cofają się. Podobno miejscowy kurort narciarski też od kilku sezonów wyłączony jest z użycia.
La Paz, miasto żyjące z lodowca
    Nevado Ausangate jest co nieco trudny do oglądania z bliska, siedzący w Cuzco turyści wybierają inny z górujących nad dawną stolicą Inków lodowiec, dużo łatwiejszy do zwiedzania, Nevado Huamantay (i inne, pobliskie lodowce).
Nevado Huamantay
    Pod Huamantay też podchodziłem, on również się cofa, pozostawiając rzeźbę polodowcową którą znamy przecież z naszych Tatr Wysokich (gdzie lodowce zanikły tak dawno, że nawet najstarsi Górale nie pamiętają). Mnie, jako biologa urzeka proces sukcesji pierwotnej następujący na przedpolu lodowca po jego ustąpieniu.
Rzeźba polodowcowa w Tatrach
    Ale oczywiście wcale nie trzeba jechać w wysokie Andy by to zobaczyć – całkiem niedaleko od nas, na Półwyspie Skandynawskim, znajduje się najniżej położony lodowiec w Europie kontynentalnej (jest on także największy), Jostedalsbreen. A jedno z jego ponad pięćdziesięciu ramion, Briksdalsbreen, dostępne jest dosłownie dla każdego, nawet dla osób z pewnymi ograniczeniami lokomotorycznymi.
Briksdalsbreen
    Jesteśmy w Norwegii, więc wszystko jest tu sterylne, nie tak jak w Ameryce Południowej – pod czoło lodowca podejść się nie da. Zresztą przez ostatnie kilkanaście lat mocno się odsunęło od polodowcowego jeziora – i grozi dalszą regresją (kilka lat temu zakazano także wspinaczki po lodowcu – może się po prostu oberwać; swoją drogą na Ausangate widziałem prawdziwą lodowcową lawinę - oto odłamał się kawałek lodu; widok przepiękny, majestatyczne, pod warunkiem, że stoi się, jak ja, na szczycie po drugiej stronie szerokiej doliny).
Nevado Ausangate w pełnej krasie
    Swoją drogą historia tego jeziora – Briksdalsbreenvatn (norweski jest językiem germańskim, one uwielbiają takie zrosty, po naszemu byłoby to mniej więcej Jezioro przy Lodowcu w Dolinie Briks) – jest niezwykle ciekawa i pouczająca. Pojawiło się ono w pierwszej połowie XX wieku – od roku 1910 Briksdalsbreen zaczął się bowiem gwałtownie cofać, o kilkaset metrów, i w końcu opróżnił nieckę jeziorną. W latach 60-tych, na fali hippisowskiej wolności prawdopodobnie, zaczął z powrotem rosnąć – i zajął jezioro. Rósł tak – wbrew prognozom klimatologów, meteorologów, hydrologów, magów, wróżek i innych baśniowych stworów aktywistów – aż do 1991 roku (może przestraszył go krwawy rozpad Jugosławii). Co ciekawe: był to jedyny lodowiec na kontynencie europejskim, który się powiększał. Choć oczywiście nie rozdmuchiwano tego faktu. Obecnie znowu jest w stadium regresji – a w roku 2006 stracił w jeden sezon kilkadziesiąt metrów – więc teraz już zgadza się z apokaliptycznymi prognozami części z wyżej wymienionych.
Jęzor lodowy z niebieskiego lodu - Briksdalsbreen
    Niemniej tak naprawdę to wcale nie powinno go tu być – jest tu zwyczajnie za ciepło. Zachodnia Norwegia leży w obszarze umiarkowanego klimatu morskiego, gdzie prawdziwych mrozów nie ma – zwłaszcza na wysokości jakichś 360 metrów ponad poziomem morza, gdzie leży czoło Briksdalsbreen (Jostedalsbreen w najwyższym punkcie ma trochę powyżej 1900 metrów wysokości). Lodowiec topi się więc jak szalony – tworząc tysiące malowniczych wodospadów, nieraz wysokich na kilkaset metrów (pewnego razu ujrzałem tam nawet wodospad płynący do góry – potężny wiejący znad lodowca wiatr zwyczajnie zawracał opadające strumienie wody). Ratunkiem dla jego istnienia jest – również – morski klimat, dzięki Golfsztromowi niezwykle wilgotny. Otóż co się w lato stopi, to zimą napada.
Wodospad płynący do góry
    Jakie będą dalsze losy Briksdalsbreen? No, właściwie to nie wiadomo. Prognozy przewidują, że jęzor ten zaniknie – ale są to tylko prognozy. Kilka sezonów z bardziej obfitymi opadami i z powrotem może urosnąć – choć to również są tylko przewidywania, zbyt mało wiemy o zmianach klimatu. Jeżeli zniknie będę mógł dopisać ten błękitny lodowy jęzor do listy "never forget".
Never forget
    
Swoją drogą regresja lodowców – w Andach – doprowadziła kilkanaście lat temu do ukazania się jednej z większych atrakcji Peru. To leżący niedaleko Cuzco fenomen geologiczny barwnych skał góry Vinicunca. Nie bez przyczyny zwany Cerro Coloredo (albo Cerro de Siete Colores), po naszemu Górami Tęczowymi.

Góry Tęczowe

3 listopada 2023

Duchy jaskiń

    Skoro było o Dniu Zadusznym celebrowanym w Peru w nieco odmienny sposób niż w Polsce, to może jeszcze trochę o duchowości – czy raczej o peruwiańskich, andyjskich właściwie, duchach.
    Zacząć trzeba od tego, że na potencjalnego mieszkańca Andów duchy czyhają w ogromnej liczbie, w każdym kształcie, wielkości i kolorze. To znaczy: wiara w te istoty jest tam powszechna – i nie ma znaczenia czy jesteś prostym hodowcą lam czy wykształconym po europejsku lekarzu. Informację o obecności duchów wyniosłeś z domu – i... Chwila. Użyłem słowa "wiara", ale chyba niezbyt właściwie. Miejscowi nie "wierzą" w obecność duchów. Oni są przekonani, mają wiedzę, że one istnieją. Ba, potrafią się zarzekać, że je widzieli. Kiedy pisałem o opowieściach o Calatos z dżungli nasz opowiadacz opisując jedną z przygód wspominał, że spotkał taką obecność w dżungli. Nie wiem, na ile ubarwiał, na ile zaś uważał, że mówił prawdę, niemniej duch nie jest tu li tylko martwym elementem folkloru.
    Sporą grupę owych duchów stanowią supay. Można to tłumaczyć jako "zły duch":
    - Supay – autorytarnie rzekł nasz przyjaciel Jamel – nie jest demonem, takim jakie są w Biblii. Te demony to saqra. Supay to po po prostu zły duch, jest ich pełno i szkodzą, kiedyś zresztą widziałem jednego. Ale jak coś mu dasz, to supay nie będzie szkodził, da spokój, a może i czasem pomoże. Saqra nie dość, że nie pomoże, to jeszcze może opętać.
Wysokogórskie łąki w Andach
    Wyjaśnienia te odbywały się w Cuzco, teraz zaś byliśmy trochę wyżej, na wysokości jakichś 4000 metrów i człapaliśmy (to znaczy ja i znajomy speleolog, Jamel szedł normalnie) przez wysokogórską łąkę (można byłoby ją nazwać halą – tylko miast owiec pasły się tu południowoamerykańskie wielbłądowate; najlepsza alpacza wełna rośnie na takiej wysokości, w Europie wyhodowana nigdy nie będzie tak dobra) w stronę lokalnej jaskini (stąd ten speleolog właśnie). Hala porośnięta była oczywiście ostnicą peruwiańską, tym przedstawicielem rodzaju Stipa sp. który dawnym (i nielicznym współczesnym) Indianom służył do wyplatania mostu.
Inkaski most
    Zresztą o ostatnim inkaskim moście, Q'eswachaca, niedawno było na blogu, każdy może sobie przeczytać. Jaskinia leżała niedaleko, więc w sumie w zboczach kanionu Apurimac.
Widok na jaskinię
    Całą drogę towarzyszył nam pies – nauczony doświadczeniami z wyprawy do Waqrapukary zerkałem na zwierzaka którędy idzie. Na szczęście droga była dosyć łatwa (wracając było gorzej, bo bardziej pod górkę). Raz tylko przegoniła nas pani Indianka, co byśmy nie zdeptali jej świeżo posadzonych ziemniaków. Nawet mijane lamy i alpaki nie ziały typową dla nich nienawiścią (ani zawartością żołądka; to czym plują to nie ślina). Może była to zasługa psa?
    W każdym razie dotarliśmy do jaskini. Kiedyś była dłuższa, ale erozja spowodowała, że wiele lat temu skały nad wejściem obłamały się i strumyk ową pieczarę opuszczający musiał wić się między nimi malowniczo. Nowopowstałe urwiska były też doskonałym miejscem na gniazdo dla andyjskich orłów. Cóż, jaskinia nie była też dziewicza. Pomiędzy owymi głazami ktoś ułożył kamienne schodki, a sama grota zagrodzona była metalową kratą.
Wejście
    - Dla bezpieczeństwa – wyjaśnił Jamel – Żeby dzieci nie wchodziły. Bo przecież mogą tam zginąć.
    Dorosły kratę tą mógł, jeśli był dość sprawny, ominąć górą, ale nie było potrzeby, Jamel szybko otworzył kłódkę starym indiańskim sposobem – uniwersalnym kluczem typu głaz. Zanim jednak chłopaki weszli do środka odbyć się musiał odpowiedni rytuał (również wchodząc do kompleksu Lanlakuyoc Jamel poprosił nas, byśmy dotknęli skał i poprosili Pachamamę o szczęśliwe wyjście z kamiennego labiryntu) – nasz cicerone zakomenderował złożenie ofiary jednemu z supay, temu, który tą jaskinię zamieszkuje, i nią się opiekuje (niedaleko był napisany nawet numer telefonu, ale strzelam, że nie do supaya, a do kogoś kto miał klucz do kraty). Kolega-speleolog kręcił trochę nosem, ale jasne było, że bez tego Jamel do środka nie wejdzie. W końcu z braku liści koki na obiatę przeznaczono inną cenną na tych niegościnnych wysokościach rzecz – wodę. Polano nią kamienie u wejścia do jaskini – i taka ofiara musiała wystarczyć, zresztą nie mieliśmy nic cenniejszego. Rytuałowi przyglądałem się ja i ów pies, który najwyraźniej postanowił towarzyszyć mi przed wejściem do jaskini. Ja, z oczywistych względów, nie wchodziłem do środka. Raz, że zawsze dobrze jest mieć łącznika przy wejściu (sama grota miała co prawda dwa wyjścia – w końcu skoro rzeka do niej wpływała, to i wypływać też musiała, ale wpływ był niewielki i raczej człowiek się nie mógł zmieścić), dwa, że wolę bardziej przestronne pieczary, i nie jest to kwestia klaustrofobii.
Autor w jaskini (foto: J. Repetto)
    Tak więc chłopaki weszli do środka a ja i pies czekaliśmy. Ja – wraz z upływem czasu coraz bardziej zaniepokojony ich nieobecnością – i pies. Leżący leniwie. Nie był to bezwłosy pies andyjski, wyglądał raczej na kundla którego przodkowie pochodzili z Europy. W końcu penetratorzy wyszli, pies zamerdał ogonem, i gdy ruszyliśmy w drogę powrotną zniknął. To znaczy: gdzieś sobie zapewne poszedł, bo przecież na pewno nie był to udający zwierzę supay, pilnujący, by jego jaskini nic się nie stało. Prawda?
Pies przewodnik
    Choć oczywiście tego typu duchy mogły tu przybierać najróżniejsze formy – coś jak nasz skarbek albo bardziej znane germańskie koboldy czy gnomy. Względnie skandynawskie trolle, z wabiącą mężczyzn wdziękami huldrą. Wszystko to duchy niecne, nie ma co.
Huldra przy norweskim wodospadzie
    Choć tu, w Ameryce Południowej, nadal uważane za prawdziwe. Ba, w Potosi spotkaliśmy przecież supaya który awansował – i stał się bogiem. O ile oczywiście w Świecie pozamaterialnym taki awans jest możliwy, tu nie mam pewności. W każdym razie ten boliwijski supay został obiektem kultu – w jaki sposób to już opisywałem na blogu, można przeczytać TUTAJ – nazywa się El Tijo i pewnie dobrze mu się żyje.
El Tijo

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...