Właściwie nikt już nie bierze na
poważnie skandynawskiego pochodzenia Piastów, acz jednak nie da się
ukryć, że władcy Państwa Gnieźnieńskiego – jak chyba powinno
się nazywać twór zarządzany przez Mieszka i Bolesława – z
wikingami spotykali się praktycznie na każdym kroku. Nawet, jako
król Burysław, trafili do skandynawskich sag (oraz, mniej więcej, do powieści Jerzego Cepika, takich sobie). Powód tych
kontaktów był oczywisty – interesy. Na Wolinie, czyli wikińskim
emporium handlowym Jomsborgu, znajdował się targ niewolników, a
tych rozrastająca się domena Piastów miała w nadmiarze.
Widok na Wolin - na pierwszym planie replika wikińskiej łodzi
Zresztą
słowiańsko-nordycki Wolin też trafił do sag i legend, choćby
jako Wineta. O czym zresztą już dawno temu na blogu wspominałem.
Na bogate miasto łapy chcieli położyć zarówno Mieszko, jak i
jego syn – w pewnych okresach się to udawało (stąd odkryte w
mieście konstrukcje hakowe, charakterystyczne dla piastowskich
grodów), czasem trzeba było odpuścić na rzecz Danii, ale polańska
(polska) obecność musiała być znacząca (vide ów potężny król
Burysław z legend). A czasem Wolinianie uzyskiwali całkowitą niezależność
– można powiedzieć, że była to wtedy republika morska, pewnie
tak słowiańska jak młodszy nieco śródziemnomorski Dubrownik.
Dubrownik
Na
stałe (no, też bez przesady, bo później tereny te utracono) udało
się pierwszym Piastom opanować Szczecin – czyli konkurencję dla
Wolina – i Kołobrzeg, posiadający oprócz portu także sól.
Solankowy zdrój w Kołobrzegu
Do
skandynawskich legend trafiła też potężna królowa Sygryda
Storråda, trzęsąca całą Północą matka Kanuta Wielkiego.
Prywatnie Świętosława, siostra Bolesława Chrobrego. Ale to, że
Kanut, mieszkowy wnuk, zbudował imperium składające się z Danii,
Norwegii i Anglii to inna historia. Zwłaszcza, że po śmierci
władcy państwo rozpadło się, a efektem tego było spore
zamieszanie, nie tylko w Skandynawii i Wyspach Brytyjskich, ale i w
Normandii. Odpryski tej zawieruchy trafiły także i do nas.
Fiordy - naturalne środowisko życia Skandynawów (konkretnie Sognefjorden)
I to
wcale nie dlatego, że króla Mieszka II pomagał obalić Harald Hardrade, zwany Ostatnim Wikingiem najemnik i członek elitarnej
cesarskiej Gwardii Wareskiej w Konstantynopolu, późniejszy król
Norwegii i pretendent do tronu Anglii, usieczony przez króla Wessexu
Harolda II Godwinsona w pamiętnym dla Albionu roku 1066. Wikingowie,
najęci przez inny skandynawski ród, siedzących w Kijowie
Rurykowiczów – a konkretnie Jarosława Mądrego – pomagali
obalić Mieszka na rzecz jego starszego brata Bezpryma trochę w
ramach zemsty: oto Bolesław Chrobry na kijowski tron wprowadził był
swego szwagra, także Rurykowicza, Świętopełka, przez Rusinów
zwanego Przeklętym. Przy okazji władca nasz sromotnie pogonił
owego Jarosława Mądrego i czynu lubieżnego dokonał był na
jarosławowej siostrze Przecławie. Nic dziwnego, że władca
rusiński mógł się zdenerwować i po odzyskaniu wielkoksiążęcego
tronu czekał okazji. Pretekstu dostarczył mu Bezprym.
Replika kijowskiej Złotej Bramy, nie istniejącej jednak w czasach Chrobrego
W grobach
z czasów Państwa Gnieźnieńskiego archeolodzy co i rusz znajdują
jakieś wikińskie ślady. Czasem można je powiązać z ruskimi
wojami – pewnie eskortą Świętopełka z czasów gdy wygnany
ukrywał się u Bolesława. A czasem z najemnikami, którzy tworzyli
zapewne element słynnej drużyny książęcej – o której z takim
zachwytem wypowiadali się kronikarze z epoki. Nie ma co ukrywać –
pierwsi Piastowie stworzyli sprawną, choć kosztochłonną, maszynkę
do podbijania nowych ziem. I kiedy ziemie się skończyły, system
musiał upaść – co zbiegło się w czasie z ambicjami Bezpryma,
wcześniej wraz z Ottonem wypędzonego przez Mieszka II Lamberta
(Bolesław Chrobry też przejmując władzę wygnał macochę Odę i
przyrodnich braci; nic sobie nie zrobił z wystawionego przez ojca
dokumentu znanego jako Dagome Iudex, a mającego zapewnić Odzie z
rodziną dziedziczenie Państwa Gnieźnieńskiego).
Prawdopodobne grobowce Mieszka I i Bolesława Chrobrego w poznańskiej katedrze
Wychodzi
więc, że z Północą mamy więcej wspólnego niż myślimy (i
wcale nie jest potrzebne do tego skandynawskie pochodzenie Piastów),
a XI-wieczne elity były bardziej internacjonalne niż ktokolwiek
chciałby przyznać. Nie zmieniło się to też po upadku Państwa
Gnieźnieńskiego w latach 1034-8 i restauracji Kazimierza
Odnowiciela. Kilka akapitów wcześniej wspominałem rok 1066 i bitwę
pod Stamford Bridge, w której poległ Ostatni Wiking, Harald Hardrade. Zwycięski władca anglosaski, Harold Godwinson, zbyt
szybko osiadł na laurach – na schedę po dynastii z Wessex (i po
Kanucie Wielkim z ową wojującym) czyhał bowiem jeszcze jeden
Skandynaw z pochodzenia, Wilhelm Bękart, czy też Guillaume le
Batard, z Normandii. Pod Hastings zabłąkana strzała trafiła w
haroldowe oko, Edgar Aetheling z Wessex (urodzony na Węgrzech
ostatni przedstawiciel dynastii) nie zyskał poparcia na królewskim
stolcu w Londynie i wyjechał być najemnikiem na Wschodzie (acz miano Wygnańca historycy i kronikarze zastrzegają dla Edwarda, jego ojca), a
Wilhelm został Zdobywcą – i pierwszym królem nowej Anglii;
numeracja zresztą zachowana jest do dzisiaj, mimo powstania
Zjednoczonego Królestwa na początku XVIII wieku. Najciekawszy los
przypadł jednak rodowi Godwina.
Londyńska Tower, której budowę rozpoczął Wilhelm Zdobywca
Otóż synowie Harolda uciekli z
Anglii i rozpierzchli się po Europie. Najmłodszy z nich trafił
do... Polski Bolesława Śmiałego i jego brata Władysława Hermana. I w tym odbudowanym przez
bolesławowego ojca państwie zajął dość eksponowane stanowiska,
zarządcy Śląska i Mazowsza. Pozostałością po owym anglosaskim
królewiczu może być pochówek odnaleziony na zamku w Czersku na
Mazowszu, przypisywany właśnie anglosaskiemu możnowładcy.
Pozostałości czerskiego zamku
Oraz
dedykacja dla komesa Magnusa, człowieka nomen ducatus, rodu
książęcego (a według jednych syna Magnusa Haroldsona), jaką Anonim zwany Gallem (choć pewnie rodem z
Wenecji) umieszcza w swojej słynnej kronice, technicznie będącej chanson de geste o trzecim z wielkich piastowskich Bolesławów,
Krzywoustym. I jak tu zrozumieć odmawianie Polsce miejsca w Europie,
jak czynią niektórzy ojkofobiczni fajnopolacy? Brak wiedzy, czy
kompleksy? Ech.
London calling for the faraway town –
śpiewał lekko schrypniętym głosem wokalista legendarnego
punkowego zespołu The Clash (śpiewał, a nie wydzierał się –
jako były frontman zespołu punkrockowego wiem co mówię), choć ja
akurat nie odczuwam przesadnej fascynacji tym największym brytyjskim
(i jednym z większych w Europie) miastem. Nie oczarowują mnie
ponure wizje XIX i XX-wiecznego Londynu pióra Karola Dickensa,
Arthura Conana Doyla czy Bertolda Brechta (to znaczy: wizje są
piękne, ale nijak mają się do współczesnego miasta), może
podoba mi się Nigdziebądź Neila Gaimana – ale Autor tworzy tam
całkiem inne miasto, ów Londyn Pod (z pomysłu korzysta też China
Melville) – ale Londyn jest po prostu brzydki. Szary i ponury. I to
mimo kilku tysięcy lat historii.
Tamiza
Celtowie, Rzymianie, Anglosasi,
Wikingowie, Wojna Stuletnia, Krucjaty, Wojna Dwóch Róż,
Szekspir... Wszystko (no, prawie wszystko) spłonęło w 1666 roku i
zostało odbudowane w takim imperialno-klasycystycznym stylu przez
Christopha Wrena. A ten brudny industrialny Londyn zaułków Kuby
Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa zniknął wraz z morderczym smogiem w
połowie XX wieku. I teraz Londyn jest miastem totalnie bez duszy –
mimo, że dziś jest większy i bardziej kolorowy niż kiedykolwiek w
swojej historii.
Katedra św Pawła
Zresztą Brytyjczycy jakoś tak nie szanują
historycznej tkanki swoich miast. Z jednej strony ma to sens – tak
przebudować ośrodek miejski by służył potrzebom współczesnego
mieszkańca, z drugiej – moim zdaniem – pozbawia tego mieszkańca
korzeni i walorów historyczno-estetycznych (to oznacza, że moim
ulubionym angielskim miastem jest York z zachowaną starówką).
Prawdziwy szok przeżyłem kiedy (dawno temu) przyszło mi spędzić
bezsenną noc w Newcastle-upon-Tyne (wcale nie po to, by obserwować
wschód słońca nad rzeką Tyne; po prostu nie zgrałem się z
transportem i rano dopiero mogłem wyruszyć zdobywać Wał Hadriana,
ale to całkiem inna historia). Zaszedłem na ruiny miejscowego
zamku, od którego miasto to miano bierze (Nowy Zamek) i... Przez
średniowieczną budowlę przebiegała estakada jakiegoś miejskiego
by-passu. Dla mnie tragedia – zwłaszcza, że zachowany stołp zamku znałem bardzo dobrze z gier komputerowych (z czasów, kiedy
człowiek miał czas na takie pierdoły, a i gry były mądrzejsze i
trudniejsze; budowla występowała w cudownym Age of Empires 2).
Szkoda gadać.
Newcastle-upon-Tyne
Owszem, mimo zniszczeń udało się – zwłaszcza
w City of London i City of Westminster (dwie centralne dzielnice
Wielkiego Londynu – Greater London; ciekawostka: obie nadal mają
osobne prawa miejskie) zachować nieco zabytków, chociażby fragment
rzymskich murów Londinium, a mający normańskie korzenie zamek Tower
i kompleks Katedry Westminsterskiej wpisano na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale już – całkiem miły dla oka –
budynek Parlamentu (ze słynną dzwonnicą – Big Benem) to XIX
wiek. Ze spalonego zamku westminsterskiego ostała się jedynie Jewel
Tower, na którą turyści nie zwracają przesadnej
uwagi.
Londonium
Opactwo Westminsterskie
Parlament
Tower
Oczywiście, ktoś kto zna Londyn zaraz mnie skrytykuje –
wszak mamy James Palace z czasów Tudorów, Katedrę Św Pawła
odbudowaną przez Wrena, imperialne ulice z Pall Mall na czele,
liczne parki, Pałac Buckingham, Soho, replikę Złotej Łani... No
mamy. Zgadza się. Nikomu nie zabraniam spacerować nad brzegami
Tamizy podziwiając replikę teatru Globe czy szukać ulicy
Piekarskiej (Baker Street – Piekarska istnieje, choć adresu
Holmesa na niej nie ma; Pokątna nie istnieje), albo chociaż iść
do jakiegoś pubu.
Pub
Można nawet pojechać do także docenionego
przez UNESCO Królewskiego Obserwatorium w Greenwich, gdzie
nieuświadomieni intelektualnie masowi turyści robią sobie zdjęcie
stojąc okrakiem na linii udającej południk 0 (w rzeczywistości ta
umowna linia przebiega w ciut innym miejscu, ale co tam).
Udawany południk 0
Dla
mnie jednak – oprócz szczątków dawnego Londynu w City i
Westminsterze miasto to można odwiedzić z dwóch powodów.
Pierwszy
to muzea – z imponującym British Museum na czele. Kiedy
przyjechałem tam pierwszy raz, te kilkanaście lat temu oniemiałem
– i bardzo szybko uciekłem: miałem bowiem bardzo mało czasu, a
wewnątrz można było spokojnie spędzić kilka dni, i nie chciałem
sobie robić oskomy. Tysiące eksponatów – wykradzionych, jak chcą
ich pierwotni właściciele (vide casus Marmurów Elgina) –
przyprawiają o zawrót głowy. Ich reprodukcje znajdują się w
każdej książce o historii sztuki (czy cywilizacji). Naprawdę
mało jest tak bogatych kolekcji. A wszystko za darmo (przynajmniej
tak było wtedy). A przecież jest jeszcze Muzeum Historii Naturalnej
– jako biolog skończę w tym miejscu, żeby nie przesadzić w
peanach.
British Museum
Prawie jak w Atenach
Drugi powód to deszcz. Tak, tak, wiem, deszcz bywa
niebezpieczny, o czym zresztą na blogu nie raz wspominałem, ale ja
lubię. Londyn nieodmiennie kojarzy się z deszczem, i całkiem
słusznie. Pada niemal tak często jak w lasach deszczowych, choć
oczywiście jest to nasz europejski, zimny deszcz. Albo chociaż
londyński kapuśniaczek, mżawka. No, nawet mgła. Zresztą odkąd
wyrzucono z miasta ciężki XIX-wieczny przemysł produkujący
miliony ton tlenków siarki i innych wesołych substancji londyńskie
opady i osady przestały być niebezpieczne (londyńska mgła, w
rzeczywistości toksyczna emulsja z kwasem siarkowym na czele
pozbawiła życia i zdrowia setki tysięcy osób – naprawdę,
poczytajcie sobie) miejscowa pogoda wróciła do roli, jaką miała
przez setki lat: uprzykrzania życia przybyszom z Południa (dwa
tysiące lat temu byli to Rzymianie, skarżący się w listach na
pogodę w Brytanii, dziś potomkowie mieszkańców różnych stron
Imperium Brytyjskiego). Mnie osobiście londyński deszcz urzekł
kilka lat temu – z racji pracy non stop jeździłem z turystami do
Europy Południowej: bite trzy miesiące w upale, nieraz
40-stopniowym. Dla mnie była to tragedia, dla turystów może mniej,
a mój smutek pogłębiały jeszcze wiadomości z Polski:
siedemnaście stopni i pada. Niestety, kiedy tylko wracałem do
Ojczyzny przywoziłem ze sobą ten niemiłosierny skwar. Dopiero w
Londynie właśnie dopadł mnie deszcz i delikatne ochłodzenie.
Mojej radości nie było końca:
- Panie, co się pan tak
cieszysz? - pytali przemoczeni podopieczni.
- Proszę Państwa –
państwo owo wyglądało jak zmokłe kury – Być w Londynie i nie
zmoknąć, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć!
Pałac Buckingham w deszczu
Londyn tętniący życiem
Cóż
– w Londynie zawsze na mnie padało, a w Wiecznym Mieście zdarzało
się bywać, i miejscowego biskupa nie zobaczyć (no, przynajmniej raz, tak, to zawsze się gdzieś Papa przewinął).
W ramach braku czasu na tworzenie nowych wpisów kolejna ciekawostka z czasów antycznego Rzymu, powstała dla portalu Imperium Romanum (który to portal nieodmiennie polecam, Autor naprawdę kawał dobrej roboty wykonuje). Tym razem sięgnąłem do miejsca leżącego na prawdziwych peryferiach Cesarstwa – północnej Brytanii. Granica tej prowincji to najdoskonalszy przykład rzymskich limes – systemu umocnień oddzielających Barbaricum od Cywilizacji. Zazwyczaj limes były strukturami dość luźnymi, tu jednak rzymscy inżynierowie stworzyli coś na kształt słynnego Wielkiego Muru w Chinach. Mimo jednak całego jeich (ależ ja lubię tą archaiczną formę słowa "ich") geniuszu w pewnym momencie w trakcie budowy fortyfikacji coś poszło nie tak... Widziałem to miejsce w czasie swej peregrynacji po północnej Anglii (która to – wyprawa – zapewne w końcu pojawi się na blogu; liczę, że niezbyt szybko, bo w związku z niejakim przemijaniempaniki koronawirusowej powoli można zacząć na nowo podróżować, więc stare wyprawy ustąpić muszą świeżynkom; chyba, że wymyślą kolejną falę), więc mogę potwierdzić organoleptycznie, że coś takiego istnieje. Ach, byłbym zapomniał: w okolicy kręcono chociażby sceny filmu "Robin Hood, książę złodziei" z Kevinem Costnerem.
Wał na Wale Hadriana
Wał Hadriana, Vallum Hadriani, to bodaj najsłynniejsza z rzymskich limes. Powstał w latach 121-129 po Chr. i ciągnął się na długości 117 kilometrów dzisiejszej wsi Bowness nad Solway Firth po twierdzę Segedunum (dziś to Wallsend nad Tynem). Wał przecinał więc Brytanię niemal po linii od wschodu do zachodu i – prawdopodobnie – miał bronić tą najbardziej na północ wysuniętą rzymską prowincję przed atakami kaledońskich Piktów. Względnie – jak powiedziałby poeta – oddzielać miał Światło od Ciemności. Ale to już wiecie. Jest jednak coś, o czym niekoniecznie musieliście słyszeć.
Wał Hadriana
Wędrując wzdłuż dawnych fortyfikacji – zachowanych całkiem dobrze mimo upływu lat – zauważyć można niezwykle regularną konstrukcję umocnień. Co 500 metrów wyrastały wieże strażnicze (dziś zwane po angielsku "zamkami milowymi", "milecastles"), a co półtora kilometra budowano niewielkie obozy dla strzegących muru żołnierzy. Regularnie – to ważna informacja – pojawiały się też bramy: Wał Hadriana nie miał odgrodzić Kaledończyków od Imperium – miał jedynie, jak byśmy dziś powiedzieli, regulować przepływ ludzi i towarów. Były to więc tak naprawdę długie na 117 kilometrów i dość kosztowne w budowie rogatki.
Rzymski fort w Housestead
No, z tymi kosztami budowy może trochę przesadziłem – warto pamiętać, że fortyfikacje budowali żołnierze z trzech miejscowych legionów – i zapewne nie była to najprzyjemniejsza służba. Z zachowanych w Vindolandzie (najbardziej na północ położone rzymskie miasto, opuszczone i niezasiedlone od końca Starożytności, przez to tak lubiane przez archeologów) dokumentów – a była to w dużej mierze prywatna korespondencja zwykłych Rzymian – dowiadujemy się, że już wtedy klimat Brytanii – umiarkowany morski – był powodem ciągłego utyskiwania południowców. Było zimno i wilgotno, dookoła Vindolandy znajdowało się pełno bagien i torfowisk (owa torfowa ziemia sprawiła, że do naszych czasów przetrwało tam bardzo wiele przedmiotów codziennego użytku, które normalnie nie zachowałyby się – w tym elementów odzieży), a i sama Vindolanda... Cóż, kto widział pozostałości miasta, ten wie, że nie była to wielka metropolia. Na dodatek w Brytanii nijak nie chciała rosnąć winna latorośl – a jak urosła, to wino było niezwykle podłe. Do tego – zapewne, tu mogę trochę konfabulować, ale przecież człowiek zawsze jest człowiekiem – Brytania leżała daleko od Rzymu. Co oznaczać mogło, że urzędnicy – na przykład administrujący budową Wału Hadriana – czuli się wyjątkowo bezkarnie... Naprawdę, służba wojskowa w Brytanii nie mogła należeć do ulubionych pośród rzymskich legionistów.
Vindolanda - widok współczesny
Może to właśnie swego rodzaju bunt żołnierzy-budowniczych jest powodem najdziwniejszej z konstrukcji Wału Hadriana? Oto bowiem niedaleko antycznej Vindolandy i współczesnego Housesteads znajduje się brama... donikąd. Jak pisałem – Wał przecina Brytanię niemal po linii prostej, biegnąc niczym strzała po miejscowych wzgórzach, to opadając, to się wznosząc, a bramy, wieże i forty znajdują się w regularnych odstępach. Jaki był jednak sens budowania bramy w momencie, kiedy mur postawiony był na krawędzi urwiska? Ja go nie widzę – może więc był to taki przejaw buntu budowniczych: wy nam każecie budować, to zbudujemy jak nam każecie. Byłby to chyba pierwszy w historii przykład strajku, nomen omen, włoskiego.
Tajemnicza brama
Alternatywnym tłumaczeniem jest chyba tylko zbyt ścisłe trzymanie się rozkazów i wytycznych: skoro na tym kilometrze muru ma być brama, to być musi – i nieważne dokąd prowadzi. Ordnung must sein! Która z tych dwóch możliwości jest prawdziwa (jeśli któraś jest, oczywiście) nie dowiemy się chyba nigdy. I jeszcze jedna sprawa: która to brama jest taką niesforną – wszystkie mają bowiem swoje numery? Tą informację zachowam sobie in pectoram – sami jedźcie i poszukajcie, w końcu to jedna z atrakcji Wału Hadriana.
Właściwie kilka kolejnych – już
przygotowanych wpisów – miało być o pełnej (bo m.in.
dżunglowej) egzotyce, ale skoro akurat mam chwilę czasu (mimo
paniki koronawirusowej europejska turystyka odrobinę drgnęła –
to znaczy nie to, żeby Europejczycy jakoś tłumnie zaczęli
podróżować, nie, w drzewiej zatłoczonych miejscach nadal jest strasznie pusto, ale Polacy, jak zwykle wbrew trendom już się
ruszyli i jeżdżą po Europie dosyć licznie; a ja z nimi – jak
się sezon skończy to pewnie coś o tym napiszę) a w Europie i
Ameryce Południowej toczą się mistrzostwa obu tych kontynentów w
piłkę nożną, to i wpis będzie o tym najbardziej z egalitarnym ze
sportów.
Stadion Olimpijski w Barcelonie
No bo tak naprawdę zasady są jasne i proste (cytując trenera Górskiego: chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika), trzeba tylko umieć ową piłkę
kopnąć – nie ważny jest wzrost, waga, inteligencja, kolor skóry,
płeć – ino umiejętności. Jeśli jesteś dobry – jesteś po
prostu bogaty. Nic dziwnego, że w każdym niemal zakątku Świata
dzieciaki kopią coś – starą puszkę, butelkę, kamień, worek z
sianem, cokolwiek – marząc o międzynarodowej karierze. Niektórym
się udaje, stają się idolami dla milionów ludzi i żywą zachętą
dla następnych pokoleń. Wielu swoją szansę zmarnuje – ale to
też jest naturalne, bardzo darwinistyczne nawet.
Stadion Narodowy w Warszawie
Do tego jest
piłka nożna sportem kolektywnym. Owszem, są gwiazdy, ale jak to
się mówi: nec Hercules contra plures (w wolnym tłumaczeniu: i
Ronaldo d*pa, kiedy ludzi kupa; Ronaldo Luis Nazairo de Lima
oczywiście, nie Cristiano Ronaldo, choć do obu tych wielkich
piłkarzy można by to powiedzenie zastosować – jak i do jednego z
najlepszych piłkarzy przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku,
Roberta Lewandowskiego). Bez drużyny się nie uda, i kropka nawet
Diego Maradona musiał pomagać sobie ręką. Może właśnie
dlatego sporty drużynowe wywołują silniejsze reakcje wśród
kibiców – łatwiej im utożsamiać się z grupą (do której
przecież sami mogliby należeć, jeśli tylko bardziej przykładali
się kiedyś do treningów, mieli więcej talentu albo szczęścia)
niż z pojedynczym atletą, stającym na przeciw innych gladiatorów
(w Rzymie walki gladiatorów owszem, cieszyły się popularnością,
ale prawdziwe emocje rozpalały wyścigi rydwanów – a raczej
rywalizacja pomiędzy poszczególnymi korporacjami woźniców;
sieneńskie palio może być odległym echem tegoż). Teraz każdy,
kto pamięta Małyszomanię puknie się w głowę – przecież na
początku XXI wieku cała Polska oszalała na punkcie niewielkiego
skoczka narciarskiego z Wisły (ba, pojawili się godni następcy
pana Adama, mistrzowie Świata czy olimpijscy), uprawiającego
dyscyplinę tyleż niszową, co niebezpieczną. Zgadzam się –
jednak w stosunku do piłki nożnej zachodzą tu pewne różnice.
Chociażby to, że większość kibiców raczej nie chciałaby lecieć
łbem na dół z prędkością 100 kilometrów na godzinę, a
strzelić bramkę na Wembley, Narodowym albo sąsiednim boisku chce
(a w teorii nawet może) każdy. Poza tym sukcesy Małysza przyszły
w czasach, kiedy w Polsce było dosyć smutno – i to nie tylko na
niwie sportowej. Wszystko szło źle, a tu nagle chłopak znikąd,
zdałoby się zmarnowany talent, okazuje się być najlepszy na Świecie (i to jak
najlepszy). Polacy po prostu potrzebowali takiego idola – i pojawił
się najdoskonalszy z możliwych. Wkrótce potem reprezentacja Polski w
piłce nożnej po wielu latach awansowała na Mistrzostwa Świata
(jak się na nich zaprezentowała, to inna sprawa), a w kraju zaczęło
się trochę lepiej dziać.
Campo w Sienie
Amfiteatr w Puli
Rzymski Circus Maximus współcześnie
Zresztą może to nie był przypadek.
Zapewne są badania ekonomistów pokazujące, jaki wpływ na
gospodarkę mają sukcesy w sporcie – ja ich nie znam, ba, nawet
nie szukałem, ale mogę się domyślać, że sukcesy sportowców
napędzają konsumpcję (a pieniądz, jak wiadomo, musi krążyć).
Mało tego – sukces dowartościowuje, więc kibic zwycięskiej
drużyny staje się, przynajmniej na chwilę, szczęśliwszy, lepszy.
Chce być częścią tego kolektywu, lepiej pracować dla swojego
kraju. Wiedzieli o tym dawni kapitaliści (przy wielu fabrykach
powstawały zespoły sportowe, na przykład Bayer Leverkusen w
Niemczech, nasze KSZO Ostrowiec Świętokrzyski), wiedzieli
inwestujący w sport komuniści (Partizan i Crvena Zvezda z Belgradu,
Zenit LeningradSt Petersburg; sukcesy polskich piłkarzy w latach
70. i 80. XX wieku były dla sowieckich okupantów naszego kraju
wspaniałym prezentem) – także dzisiejsi marksiści, pragnący zniszczyć współczesną cywilizację, o tym wiedzą, dlatego tak
bardzo atakują wszelkie przejawy radości ze zwycięstw polskich
sportowców, a hektolitry kalumnii wylewanych na – fakt, czasem dość
szemrane – środowiska kibicowskie wołają o pomstę do Nieba.
Kibicowanie należy zniszczyć, ponieważ tworzy ono więzy w grupie
(najlepszym przykładem jest Duma Katalonii, FC Barcelona – klub
sportowy który stał się symbolem całego Narodu) – a wtedy
strasznie trudno jest marksistowskiej ideologii wkroczyć, i
zawładnąć rzędem dusz.
"Więcej niż klub" - stadion FC Barcelona
Basen w Prypeci - w zdrowym ciele zdrowy, komunistyczny, duch
Do tego sport wspaniale potrafi
rozsławiać kraj – w moim przypadku Polskę – na Świecie.
Dotyczy to zwłaszcza piłki nożnej – bo owszem: Robert Kubica czy
Iga Świątek zdobyli sporą popularność, ale o takich tuzach jak
Kamil Stoch, Robert Korzeniowski, Leszek Blanik czy Mariusz Wlazły
wiedzą tylko fani poszczególnych dyscyplin. A o Robercie Lewandowskim (rety, sami Robertowie – wychodzi, że to dobre imię
dla polskiego sportowca; szkoda, że Robert Mateja nie wykorzystał
swojego potencjału w skokach narciarskich) wiedzą wszyscy, w najdalszym
zakątku Świata.
Wygrane przez Polskę MS w siatkówkę, AD 2014
- Skąd jesteście? Z Polski? Lewandowski! No,
właściwie to Lefantoski, Leuantoski, Lebandoki, w zależności od
tego, gdzie jesteśmy. Nawet jeśli dla miejscowych Polska jest
całkiem anonimowa, to dzięki istnieniu i grze pana Roberta wiedzą
o nas. Nie jest to też pierwszy piłkarz z naszego kraju znany
globalnie. Jakiś czas temu w reprezentacji bodajże Hondurasu grał
pan o imieniu Oscar Boniek Garcia – nazwany tak cześć Zbigniewa
Bońka.
Boisko w Parku Narodowym Tambopata
Ogólnie kraje Ameryki Łacińskiej – biedne – mają
na punkcie piłki wielkiego bzika. Nazwanie dziecka po piłkarzu nie jest
tam niczym dziwnym. Nawet powstanie w Argentynie kościoła Maradony
nie powinno dziwić. Angielski trener Bill Shankly mówił, że futbol to nie
jest kwestia życia i śmierci – chodzi o coś więcej, i miał
trochę racji. Pisałem o emocjach, o wpływie wyników sportowych na
gospodarkę i zacieśnianie się więzi społecznych (gry zespołowe
występowały w wielu kulturach – stąd do dziś spory skąd
wywodzi się piłka nożna; głowami wrogów grano w Azji, w
Amerykach używano kauczukowych piłek, w Europie świńskich
pęcherzy – ale współczesne zasady to dzieło Anglików). W
Ameryce Łacińskiej widać to chyba najbardziej – kiedy w roku
2018 reprezentacja Peru (swoją drogą rewelacja tegorocznego Copa
America) awansowała na Mistrzostwa Świata po raz pierwszy od 1982
roku ludzie oszaleli. Sprzedawali mieszkania, samochody, wydawali
wszystkie oszczędności, by tylko pojechać do Rosji (dla Polaków
to trochę dziwne, ale pamiętajmy, że przez wiele lat "wyjazd"
do ZSRS również dla nas kończył się utratą wszystkich
oszczędności) i obejrzeć – chociaż z daleka – stadion, na
którym będzie grała ich reprezentacja w drodze do niechybnego
finału. Nie do końca się udało, ale na szczęście żaden z
piłkarzy nie strzelił gola samobójczego: zdobywca takiej bramki na
MŚ '94, Kolumbijczyk Andres Escobar, został zastrzelony przez kibica. A co
do Mundialu 1982, Peru i Polski: - Jesteście z Polski? - zdziwił
się spotkany przypadkowo mieszkaniec Limy – Cinco uno! -
zakrzyknął – Cinco uno! Cinco uno – czyli "Pięć
jeden". Na początku nie zrozumieliśmy, ale rozentuzjazmowany
Latynos kontynuował. - Cinco uno! Pięć do jednego. Byłem
wtedy mały, miałem wtedy dwa lata, ale pamiętam! Graliśmy z
Polską, do przerwy było 0:0, a potem 5:1. Mieliście świetny
zespół, zdobyliście medal. Boniek, Lato. Na Lato wołaliśmy
Lato-calato, bo nie miał włosów (didaskalia: calato znaczy golas).
To było tyle lat temu. Ale teraz znowu awansowaliśmy. Może
spotkamy się jeszcze raz, wtedy weźmiemy rewanż. Będzie ciężko,
bo macie Lewandowskiego, ale damy radę. Jako, że na rosyjskim
mundialu obie reprezentacje nie wyszły ze swoich grup Peruwiańczycy
na rewanż będą musieli poczekać, ale co tam. Limańczyk i tak
miał nadzieję – bo to jeszcze jedno, co daje kibicowanie:
nadzieję. Że Dawid pokona Goliata. Wiarę, że mimo przeciwności
uda się wygrać, że jak nie teraz, to następnym razem. I miłość
do drużyny, która sprawia, że łzy kibica – szczęścia czy
goryczy – zawsze są autentyczne. A co do decydujących faz
EURO 2020 i Copa America 2021 to w chwili tworzenia wpisu jeszcze nie
wiem, kto wygrał (i nie wiem, czy – w związku z wyjazdami – uda
się obejrzeć decydujące spotkania). Na razie znam pary półfinałowe
czempionatu europejskiego, Włochy – Hiszpania i Anglia – Dania,
oraz południowoamerykańskiego: Brazylia - Peru i Argentyna - Kolumbia.
Będzie ciekawie.
Strefa kibica EURO 2020, Rzym, AD 2021
Serce by chciało Danię i Peru, ale rozum podpowiada Włochy i Brazylię.
EDIT: rozum wygrywa z sercem 1:0 - Peru i Dania odpadły w półfinałach, i choć Brazylia przegrała południowoamerykański finał, to jednak Włochy okazały się najlepsze w Europie.
Milenium – od łacińskiego mille,
tysiąc – to tysiąclecie. Okres niewyobrażalnie długi w skali
życia człowieka, długi dla historyka i nic nie znaczący w
dziejach Ziemi, liczących prawdopodobnie 5 miliardów lat (są
jednak alternatywne teorie, przyjmując którąś z nich tysiąclecie
to jakieś 15-20 procent czasu istnienia wszechświata). Ostatnie
tysiąclecie nie było może tak przełomowe jak to poprzednie, na
początku którego działał Jezus Chrystus a na końcu powstała Polska (przypadek?), ale obfitowało w wiele ciekawych zdarzeń. No,
zapewne zdarzeń było tyle samo, ale – primo: im bardziej się
rozwijaliśmy jako cywilizacja tym więcej informacji o Świecie
dostawaliśmy, więc wydaje się, że dzieje się więcej, i secundo:
im dalsze dzieje, tym pamięć ludzka jest bardziej zawodna. Swoją
drogą znam takich, co już następnego dnia zapominają o pożyczonej
na przykład książce. Ciekawe, czy ma to związek z upływającym
czasem?
W każdym razie XI wiek to jeden z
moich ulubionych okresów w dziejach, jeżeli gdzieś w podróży
spotykam miejsca związane z tą – dość odległą –
przeszłością zawsze staram się tam zajrzeć.
Choć śladów tych nie ma zbyt wiele,
niestety. Zapewne dlatego najwięcej takich miejsc odkryłem (lekka
przesada, nic nie odkrywałem, trzeba było po prostu tam pojechać –
ot i wszystko) w Polsce. Raz, że najbliżej, dwa – że są to
początki mojego kraju, to najwięcej wiem o tym terenie.
A dzieje się w Europie bardzo dużo –
jakoś tak wychodzi, że głównymi sprawcami są, i to nie tylko na
Północy, potomkowie Wikingów. To taki mocny akord kończący ową
modną ostatnio epokę (znajomi polecają serial "Wikingowie",
ja zaś książkę "Rudy Orm").
I tak XI wiek to czas gdy:
- Polska dwukrotnie, w 1025 i 1076
zostaje królestwem – i dwukrotnie ową koronę niestety traci.
- Węgry królestwem zostają raz, w
1001, ale na stałe.
- Kuzyn pierwszego króla Polski,
Bolesława Chrobrego, Kanut Wielki tworzy Imperium obejmujące całą
niemal Skandynawię i Anglię. Umiera w 1035 roku a jego państwo się
rozpada.
- Na Rusi wielkoksiążęcy tron
kijowski zajmuje na blisko 40 lat potomek wikińskiego wodza Ruryka
Jarosław Mądry, chyba najwybitniejszy miejscowy władca tamtego
czasu.
- Potomek innego normańskiego jarla,
Hrolfa czy tam Rollona, Wilhelm Bękart podbija anglosaską Brytanię,
tworząc podwaliny współczesnej Anglii. Dlatego pewnie do historii przeszedł nie jako Bastard a jako Conqueror - Zdobywca.
Londyńska Tower - zbudowana przez Wilhelma Bękarta vel Zdobywcę
- W czasie walk o tron angielski w
1066 śmierć ponosi król Norwegii Harald Haardraade, Harald Okrutny;
ten mający ponad dwa metry wzrostu wojownik, onegdaj członek
elitarnej bizantyjskiej gwardii cesarskiej zwany jest ostatnim
wikingiem.
- Banda Normanów z Hauteville pod
dowództwem Roberta podbija arabską wtenczas Sycylię tworząc
Królestwo Sycylii w 1057.
- Cesarzowi Robertowi Diogenesowi
wareska gwardia nie pomaga zbytnio pod Manzikert – w 1071 Bizancjum
doznaje strasznej klęski z rąk Turków Seldżuckich; to jeszcze
może nie początek końca Imperium Rzymskiego, ale znaczący krok ku
całkowitemu unicestwieniu.
- W 1057 w Szkocji ginie król Makbet,
znany skądinąd z dzieła Szekspira; jego przeciwnika, Malcolma III
wspomaga normański władca Orkadów.
Peel Ring of Lumphanan - miejsce śmierci Makbeta
- Święte Cesarstwo Rzymskie –
czyli Rzesza Niemiecka – po wygaśnięciu dynastii saskiej w 1017
wchodzi w okres walk o władzę a koncepcja uniwersalnej europejskiej
monarchii trafia do lamusa. - W 1076 w Canossie cesarz Henryk IV zostaje upokorzony przez papę Hildebranda (Grzegorz VII) - to efekt długotrwałego sporu o inwestyturę, czyli przywództwo w zachodniej Europie.
- Dumne Carstwo Bułgarii zostaje
zniszczone przez Bizantyjczyków, a car Samuel umiera po klęsce ze wstydu w 1014.
I tak dalej, i tak dalej. W każdym
zakątku Europy (ależ przemawia przeze mnie europocentryzm, nie? na przykład Chiny dynastii Song toczą epickie walki z Wietnamczykami, Tybetem i Tungutami z Xixia - ale nie, piszę o jakichś Normanach) coś się dzieje. Właśnie, Europy. Bo są to
ostatnie chwile, gdy średniowieczna, chrześcijańska Europa stanowi
jedność. Owszem, w Hiszpanii i na śródziemnomorskich wyspach
siedzą muzułmańscy Saraceni, nad Bałtykiem coraz bardziej
naciskani mieszkają pogańscy Słowianie Połabscy, Bałtowie i ludy
fińskie, ale Świat Chrześcijański jest jeden.
Do 1054 roku. Wtedy to rzymski papież
i patriarcha konstantynopolitański nawzajem obrzucili się klątwami –
wydarzenie to zapoczątkowało podział zachodniego chrześcijaństwa
(bo przecież w Azji rozwijało się chrześcijaństwo wschodnie,
najliczniejsi byli nestorianie) na łaciński Katolicyzm i greckie
Prawosławie. Podział ten, najpierw tylko doktrynalny, z biegiem
czasu sprawił, że cywilizacja europejska składać się odtąd
miała z dwóch kręgów kulturowych. Różnice te widać zresztą do
dzisiaj.
Zapomniałbym o jeszcze jednym
wydarzeniu, wieńczącym jakby XI stulecie. Zaczęło się ono próbą
zbudowania przez Ottona III Rudego uniwersalnego europejskiego
państwa, trochę jako przeciwwagi dla potężnego Bizancjum – a
zakończyło rozpoczęciem budowy pierwszego pozaeuropejskiego
przyczółka zachodniej cywilizacji, mianowicie zdobyciem Jerozolimy
Roku Pańskiego 1099 i ustanowieniem feudalnych państw na bliskim
wschodzie. Zresztą konsekwencje pierwszej krucjaty były daleko
poważniejsze, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziano.
Jerozolima
Warto zauważyć, że każde, nawet
nieważne wydarzenie ma wpływ na teraźniejszość. Swoją drogą
ważne wydarzenie dla współczesnych może pozostać po latach tylko
wzmianką w kronikach (efekt motyla się kłania). Żeby zrozumieć
współczesność trzeba – niestety – dowiedzieć się dlaczego
jest jaka jest. Bez informacji o tym, co zdarzyło się te, dajmy na
to, 1000 lat temu, nijak nie zrozumiemy o co chodzi – i zostaniemy
tylko-li bezmyślnymi konsumentami bez świadomości. A to smutna i
dość niepokojąca perspektywa (chyba, że jest się rządzącym, to
wtedy nie – głupiemu idzie wszystko wmówić, nawet, że socjalizm
jest dobry).