Tłumacz

20 czerwca 2025

Mała Francja

    Wyniosła wieża strasburskiej katedry, krajobrazowa dominanta północnej Alzacji zdaje się być axis mundi tej pogranicznej krainy. Wyrasta ona ponad uporządkowaną niemiecką starówką, taką jaką znamy z naszych, lokowanych na prawie magdeburskim średniowiecznych miast. Jest bowiem w swym początku Strasburg miastem na wskroś germańskim, choć niekoniecznie niemieckim.

Strasburska katedra
    Dobrze, zgadza się, ponad dwa tysiące lat temu było tu celtyckie oppidum (miasteczko, znaczy się; gród), zajęte następnie przez Rzymian i wcielone do potężnego Imperium. Nawet dzisiejsza nazwa, niemiecka, odnosi się do skrzyżowania rzymskich dróg przy których antyczne Argentoratum się bogaciło. Potem Strasburg znalazł się w samym sercu ziem Franków. Nie jest stąd daleko do Akwizgranu, do Reims także nie ma hektara. Kiedy Imperium Karola Wielkiego rozpadało się na trzy części właśnie tutaj dwóch młodszych wnuków – Karol Łysy i Ludwik Niemiecki – przysięgli pokonać Lotara, najstarszego z braci, dzierżącego tytuł cesarza Franków. Tekst owej przysięgi strasburskiej spisano w dwóch językach używanych w imperium: starofrancuskim i starowysokoniemieckim. Zarówno dla Francuzów, jak i dla Niemców jest więc Strasburg miejscem narodzin ich języków (dla tych pierwszych dodatkowo miejscem powstania Marsylianki – zwanej tak dla zmyły, oficjalna nazwa to Pieśń wojenna Armii Renu). Rok później w nieodległym Verdun (tym samym, gdzie ponad 1000 lat później toczyły się krwawe walki w czasie Wielkiej Wojny) bracia się dogadali, tworząc zalążki dzisiejszej Francji i Niemiec. Ziemia pomiędzy, Królestwo Lotara, Lotharii Regnum, Lotaryngia, pas ziemi od Lombardii po Fryzję przez następne jedenaście wieków było kością niezgody pomiędzy wyżej wymienionymi. Sama Alzacja przez ostatnie 150 lat zmieniała przynależność państwową co najmniej 4 razy.

Miejsce spoczynku Karola Wielkiego w Akwizgranie

    Sami Alzatczycy mieli z tego powodu trochę przegwizdane. Dla Francuzów byli Niemcami, dla Niemców ich dialekt/język był niezrozumiałym bełkotem. Taka dola pogranicza.

Ulice starego miasta
    Jedną z atrakcji Grande-Ile de Strasbourg, starego miasta, jest dzielnica Mała Francja. Starówka wpisana jest na List Światowego Dziedzictwa UNESCO, więc nie ma co ukrywać: gdy przybyłem do Strasburga od razu podreptałem w tamtą stronę. Cóż – czy ta część miasta wyglądała jakoś bardzo małofrancusko?
Mała Francja
    Nie powiedziałbym. Ot, typowe alzackie miasteczko, położone nad kanałami i zabudowane domkami z muru pruskiego (nie mylić z szachulcem – w murze pruskim drewniany szkielet wypełniają cegły, w szachulcu słoma i glina). Taka szkieletowa zabudowa jest urocza, ale żeby od razu małofrancuska, to bym nie powiedział. Obrazu Małej Francji dopełniały fortyfikacje Vaubana (Ludwik XIV zajął miasto w końcu XVII wieku i kazał fortyfikować; po Wielkiej Wojnie budowano tu słynną oraz horrendalnie drogą – i w końcowym rozrachunku nieużyteczną – Linię Maginota).
Colmar
Miluza
    W tej jakże uroczej nazwie La Petite France (po alzacku Französel) musi więc chodzić o coś innego. Zwłaszcza, że w oryginale była to dzielnica zamieszkana przez garbarzy – znaczy nie była to najlepsza część miasta.
Gildia Garbarzy
    Trochę człowiek poszperał, i okazało się, że winni tej nazwy są marynarze wraz z Kolumbem odkrywający Nowy Świat. Może i zarazili Indian ospą, ale w zamian dostali bladego krętka (zagadkowe zmiany kostne odkryte w jednym ze szkieletów w Pompejach mogą jednak sugerować, że bakteria nie była endemiczna dla Ameryki; albo że w Starożytności też pokonywano Atlantyk). Czyli zarazka powodującego kiłę. Ta przenoszona drogą płciową choroba w Europie znana była pod różnymi nazwami – pokazującymi drogę rozprzestrzeniania się mikroba po Starym Kontynencie. W Anglii nazywano ją hiszpańską chorobą. We Francji zwano angielskim przymiotem, w Rzeszy Niemieckiej (i u nas, choć spotykano też nazwę niemieckiej choroby) francą. Moskwiczanie mówili polska choroba. I właśnie forma franca, francuska choroba, dała obecną nazwę temu uroczemu zakątkowi starego Strasburga. Jako, że miejsce miało i tak słabą reputację właśnie tam umiejscowiono hospicjum dla osobników nieszanujących się seksualnie i zakażonych kiłą. Znaczy się: Mała Franca, a nie Mała Francja. Ale w bedekerach brzmiałoby to źle.
Mała Franca
    To jednak nie ta zakaźna choroba (można było ją dostać i od matki, jak cesarz Rudolf II, któremu kiła wrodzona nieźle gmatwała koromysły) a ta wspólna niemiecko-francuska historia sprawiła, że właśnie w Strasburgu umiejscowiono pierwszą siedzibę Parlamentu Europejskiego. Dla nas jest to miejsce jak miejsce, bo to nie nasza przeszłość, ale dla Francuzów, Niemców czy mieszkańców Beneluxu takie położenie narzucało się samo. Obecnie ta całkowicie zbędna i droga instytucja rozrosła się na tyle, że trzeba było przenieść ją w inne miejsce, do stolicy Brabancji (władcy której wcześniej tytułowali się książętami Dolnej Lotaryngii, wywodząc sukcesję od wnuka Karola Wielkiego; nasz Stanisław Leszczyński, ostatni król Lotaryngii to całkiem inna historia), i przy okazji Belgii, Brukseli. Nadal jednak pozostał w historycznej dzielnicy Lotara I.
Parlament Europejski w Brukseli
    Ku szkodzie i utrapieniu mieszkańcom Europy.

16 czerwca 2025

Coś ważniejszego

    Trener Bill Shankly zwykł mawiać, że piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci – że chodzi o coś więcej.

Stadion Narodowy w Warszawie

    Może dlatego kilka dni temu taką dyskusję w kraju wywołała decyzja największej gwiazdy reprezentacji o rezygnacji z gry dla Polski po tym, jak narodowy selekcjoner pozbawił go opaski kapitańskiej.
    O piłce nożnej (i o tym, co mi się w niej podoba i nie podoba) na blogu było już kilkukrotnie – wszak to najbardziej egalitarna z gier. A sam Robert Lewandowski to jeden z najlepszych graczy w historii tej dyscypliny. Duma.

Piłka nożna - gra egalitarna

    Jak wielka to jest postać, niech zaświadczy historyjka, kiedy pewnego razu poruszaliśmy się po bezdrożach wyżyn Paragwaju. Celem była – wspominana przecież na blogu – La Rosada, ruiny dawnego centrum przemysłowego tego dziś zapomnianego kraju, zniszczonego w wyniku krwawych południowoamerykańskich wojen (a konkretnie Wojny Trójprzymierza).

Ruiny zakładów przemysłowych La Rosady

    Niedaleko La Rosady znajdować się miały przepiękne wodospady (ogólnie progi rzeczne są często bardzo ładne – choć Paragwaj swoje najpiękniejsze zalał wodami zbiornika zaporowego Itaipu), więc ruszyliśmy w tamtą stronę. Próbowaliśmy na piechotę, ale w końcu złapaliśmy stopa – nie pierwszego tego dnia: po Paragwaju to częsty sposób podróżowania, aut jest mało, odległości spore, a transport publiczny, zwłaszcza lokalny, niezbyt mocno rozwinięty. Tym razem byli to pracownicy lokalnego parku narodowego (Parque Nacional Ybycui).

Droga przez Wschodni Paragwaj

    Nie byliśmy jedynymi ludźmi podróżującymi do owych wodospadów (w paragwajskiej odmianie hiszpańskiego zwanych salto - Salto Guarani). Przed nami po błotnistej, pokrytej rdzawym błotem gleb laterytowych toczył się autobus. Gimbus właściwie. Pełen paragwajskich dzieciaków wrzeszczących do siebie głównie języku guarani, w którym porozumiewa się większość mieszkańców.
   Jakie było nasze zaskoczenie – i radość – gdy któryś z dzieciaków (dziewczynka) biegała w koszulce FC Barcelona z nazwiskiem Lewandowski. W paragwajskiej głuszy. Wielka sprawa.

Salto Guarani w porze suchej
    Przypominam – w Ameryce Południowej, gdzie futbol ma zdecydowanie wyższy status niż w Europie – bo potrafi wyciągać z biedy. Kiedy później tego dnia łapaliśmy powrotny autostop zatrzymał się właśnie ów gimbus – i rozmowa w końcu zejść musiała na tematy piłki nożnej (oczywiście nie tylko – byliśmy taką samą atrakcją dla miejscowych, jak oni dla nas).
    - Jose Luis Chilavert – chciałem zabłysnąć znajomością paragwajskich piłkarzy, a do tego bramkostrzelnego golkipera miałem wielki sentyment, skoro oni znali Lewandowskiego.
    - Roque Santa Cruz! - dodał szybko jakiś chłystek, i rzeczywiście, ten genialny drybler do dziś cieszy się w kraju ogromnym mirem.
    Z klubami sportowymi nie poszło już tak dobrze – znałem tylko Olimpię Asuncion, ale szybko zostałem doinformowany, że Olimpia to w sumie jest be, i należy kibicować innemu stołecznemu zespołowi, Libertad (a jest jeszcze Guarani, też ze stolicy). Miejscowi nie znali niestety żadnego z polskich klubów, ani Legii, ani Lecha, ani nawet Jutrzenki Warta.

Stolica Paragwaju

    A Lewandowskiego znali. Zresztą gdzie bym się ostatnio nie odwrócił, to – zwłaszcza od czasu przejścia do FC Barcelony – na trykoty naszej gwiazdy i chyba najwybitniejszego piłkarza, natknąć się można wszędzie. Szkoda więc, że tak wielki zawodnik, u krańca przebogatej kariery, stroi fochy niczym jakaś pryszczata nastolatka z krzywymi zębami. Straszna rzecz się stała, trener pozbawia go opaski kapitańskiej (umiejętności przywódcze pana Roberta są równie miałkie jak stricte piłkarskie olbrzymie), a ten się obraża na reprezentację Polski. Polski! Tym bardziej pokazując, że na lidera nie daje się niczym dowolni przedstawiciele obecnego rządu na ministerialne stanowiska.

Cam Nou w Barcelonie

    Cóż, trener pewnie wybroniłby się ze swej słusznej decyzji, gdyby nie to, że w następnym meczu reprezentacja poległa z kretesem ze średniej jakości przeciwnikiem, a poziom gry przypominał te straszne dla Polski (we wszystkich dziedzinach) lata 90-te zeszłego stulecia. Różnica jest taka, że teraz mamy graczy klasy co najmniej europejskiej, którzy jakoś w kadrze wyłączają tryb "ambicja", a wtedy po prostu była bieda.
    Przez ten tydzień okazało się też, że trener Shankly nie miał racji. Oto bowiem Niemcy (jeden z urodzonych w Polsce Niemców podobno kandyduje na opróżnione po porażce z Finlandią stanowisko selekcjonera; nie wiem, czy mieszkańcy Wielunia, celnie zbombardowanego w 1939 dzięki pomocy miejscowych Niemców byliby zadowoleni) w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie i wielomiliardowe grabieże stawiają w Berlinie ku pamięci pomordowanych Polaków... kamień z napisem loff. Cóż, widać nie zasługujemy na reperacje.

Wieluńska fara pw św. Michała Archanioła - stan obecny

    Na te z kolei – i to żądane od Polski i Polaków – chrapkę ma pewne leżące w Azji państwo, powstałe kilka lat po wojnie, które całe swoje jestestwo opiera na rasizmie, ksenofobii i polityce historycznej. O czym, zdaje się, niedawno na blogu pisałem. Teraz też: zadarli z silniejszym, i już zgrywają poszkodowanych, podczas gdy ofiary ich własnych zbrodni jeszcze nie ostygły.

Bliskowschodnia pustynia

    "Obyś żył w ciekawych czasach" głosi stara, chińska klątwa. I rzeczywiście – są ciekawe. Także u nas w kraju, i malizna reprezentacji Polski w piłkę nożną nie jest spośród nich najgorsza (kto mnie zna i czyta czasem bloga domyśla się o co mi chodzi, a kto nie – to nie, mam tu dużo więcej apolitycznych treści). Oczywiście – piłkę nożną męską, bo żeńska, trudna w odbiorze, żeby nie rzec nudna, właśnie awansowała po raz pierwszy na Mistrzostwa Europy, a gwiazda, Ewa Pajor (także rozkwitająca w FC Barcelonie) nie obraża się na nikogo tylko robi swoje.

Zegar Kwiatowy w Genewie przystrojony z okazji kobiecych ME w piłkę nożną
    Generalnie nie jest za ciekawie. Trzeba też pamiętać, że z fizyką jeszcze nikt nie wygrał, a każda akcja powoduje reakcję.
Fontanna Wielkoluda w Bernie
    O co chodzi z tą fontanną na zdjęciu będzie na blogu, ale za jakiś czas, bo teraz udaję się (blogowo) na ziemie dawnego Lotharii Regni, dziś – nieco gnijącego - jądra Unii E***pejskiej.

13 czerwca 2025

Warchoł acz artysta

    Poprzedni wpis skończyłem pizzą z ziemniakami na Sycylii, a konkretnie w starożytnym mieście Syrakuzy. Dawne wieki co i rusz wychodzą tam na powierzchnię, ale całe Syrakuzy pokryte są barokiem – kto mógłby przypuszczać, widząc bogatą fasadę tamtejszej katedry, że ma przed sobą jedną ze świątyń antycznego akropolu? I to, dodajmy, całkiem nieźle zachowaną – wystarczy wejść do środka.
Barokowa fasada syrakuzańskiej katedry, skrywająca antyczną świątynię
    Może W. Sz. Czytelnik pamięta, że już o takim przypadku na blogu wspominałem, wszak inkaska Coricancha, naczelne miejsce kultu Inków, także skryte zostały w barokowych ścianach, nie katedry co prawda, a klasztoru, ale zawsze. Barok bowiem, dziecię europejskiej cywilizacji, spotkać można praktycznie na całym Świecie – poza Antarktydą i Australią. W Afryce będą to nieliczne ślady na południu kontynentu i – na upartego – rezydencje władców Etiopii, w Azji portugalskie katedry Goa, Makao czy Filipin, w Amerykach zaś nieraz cała tkanka miejska. Zwłaszcza na terenach należących do Hiszpanii i Portugalii.
Lima - fasada kościoła św. Augustyna w stylu mestizo
Ruiny jezuickich redukcji misyjnych
    Na wschodzie Europy barok sięga tam, gdzie niegdyś dochodziły granice Rzeczypospolitej (za pierwszy barokowy budynek w Europie Wschodniej uznaje się kościół w Nieświeżu u Radziwiłłów, słynny z rodowej krypty i przedstawienia Ostatniej Wieczerzy przy okrągłym stole; wzorowany był na rzymskim kościele Il Gesu, siedzibie jezuitów, propagatorów baroku), acz trudno petersburskie cerkwie Rastrellego kwalifikować jako klasycystyczne.
Sobór Smolny w Petersburgu - dzieło Rastrellego
Kozacki barok Ławry Peczerskiej w Kijowie
    Sycylia (i Neapol) to też miejsca, w których działał jeden z najważniejszych barokowych malarzy, Michał Anioł Merisi. Znany jako Caravaggio. W przeciwieństwie do swego bardziej znanego imiennika, mistrza renesansu, Caravaggio skupił się na grze nastrojem, światłem i emocjami. Kaplica Sykstyńska Buonarottiego jest wspaniale wystudiowana, piękna, ale sucha taka. Zbyt matematyczna (o pućkach, jakie malował Leonardo da Vinci to nawet szkoda gadać). A dzieła Caravaggia... No, są barokowe. Czyli emocjonalne. Owszem, nie jestem wielkim fanem baroku, ale dorastałem w Polsce, gdzie po inwazji Szwedów (czyli Potopie) trzeba było cały kraj odbudować – i zrobiono to w niezwykle bogatym barokowym stylu. I wcale nie trzeba jechać do Wilna i zachwycać się kościołem śś Piotra i Pawła na Antokolu. Ślady są w każdym niemal polskim miasteczku.
Klasztor bernardyński w Warcie
Kapliczki w łódzkim Lesie Łagiewnickim
    A z Sycylii jest dosłownie rzut kamieniem na Maltę, gdzie Caravaggio popełnił był swoje największe dzieło – wiszący (a właściwie zajmujący całą ścianę – bo to dosłownie największe dzieło) w konkatedrze w Valletcie obraz Ścięcie świętego Jana. Artysta pod kuratelę joannitów uciekł, gdyż we Włoszech mocno sobie nagrabił.
    Malta – o której na blogu było już wielokrotnie – cała jest barokowa. W końcu krzyżowcy przybyli tam w połowie XVI wieku, i ufortyfikowali to strategiczne miejsce wedle najlepszych wzorców z epoki. To nie jedyne, co łączy Maltę z Polską (i nie mówię tu o zapiekankach) – jednym z architektów upiększających Vallettę był Stefan Ittar. Jemu Maltańczycy zawdzięczają chociażby gmach Biblioteki Narodowej. Na Malcie także zmarł – kilka lat przed francuską inwazją na wyspy.

Fragment maltańskiej stolicy powstały w czasie francuskiej okupacji
    Caravaggio, który zdążył nawet zostać kawalerem maltańskim, nie skończył tam żywota. Znowu nabroił, trafił do aresztu i zbiegł na Sycylię. Zaprawdę, gdyby malarz urodził się w Rzeczypospolitej, a nie w Lombardii jak nic zostałby sejmikowym krzykaczem, warchołem i Sarmatą pełną gębą. Kto wie, może by się i z Janem Chryzostomem Paskiem na szable pojedynkował (i tak, wiem: Caravaggio zmarł ćwierć wieku przed urodzeniem się Paska; ale teoretyzujemy, a skoro tak, to mógłby urodzić się chwilę później, i nie umrzeć przed czterdziestką; może żył krótko, ale intensywnie, raczej Roy Batty niż Stefan Karwowski). Może dlatego odczuwam do tej postaci pewną sympatię, o trochę mi głupio, że we wcześniejszych wpisach o Malcie nie wspominałem o tym barokowym celebrycie. Zresztą może i dobrze, bo teraz mogłem zrobić cały (połowę, może jedną trzecią) wpis o Caravaggiu. Nie umieszczę tu też zdjęcia tego obrazu. Kto ciekawy, sam do vallettańskiej (valletckiej? vallettiańskiej? ech, ten nasz kochany język) konkatedry sobie wejdzie i dzieło zobaczy.

Konkatedra w Valletcie
    A potem niech sobie przysiądzie w jednej z knajpek barokowej starówki i zje narodowe maltańskie danie, czyli potrawkę z królika – bo grubszego zwierza tam nie uświadczysz.

Królik homar - kiedyś danie biedoty, dziś wzbudzające zawiść u przechodniów spoglądających w talerz
    No, albo jakiegoś roboka z morza, w końcu całe państwo jest wodą opasane.

Wielka Zatoka na Malcie
    Barokową Maltę krzyżowców zniszczyła – jak wspominałem – Francja. Francja, dodajmy, oświeceniowa. Wiek Rozumu, nazwa to wspaniały zabieg marketingowy, Oświecenie okazało się być w rzeczywistości mrocznym czasem pełnym krwawych łaźni i ludobójstw (z Wielką Rewolucją Francuską na czele, niech jej miano będzie przeklęte). Wstrząsów tych nie przetrwało także wiele zacnych bytów państwowych (o Dubrowniku czy Wenecji wspominałem, o Rzeczypospolitej zapomnieć nie mogę), a te, przez które przetoczył się rewolucyjny walec zmieniły się całkowicie. Aż mnie otrząsa. To może stworzę teraz jakiś wpis ową Francję szkalujący nieco? O Paryżu już było, to teraz inny region wezmę na tapetę.

6 czerwca 2025

Pizza po polsku

    Dopiero co na blogu wydało się, że – całkiem słusznie zresztą – pogardzam niezwykle przereklamowaną kuchnią włoską. Owszem, zdarzają się jaśniejsze momenty (lampredotto), ale en masse cała ta kuchnia śródziemnomorska jest słaba. Gdzie jej tam do naszej.

Florenckie flaczki - jeden z nielicznych jaśniejszych punktów włoskiej kuchni
    Weźmy takie kluski i makarony (różnica jest taka, że makaron je się wzdłuż, a kluski w poprzek) – niby tyle rodzajów w Italii, a leniwe czy żelazne biją je na głowę. Ravioli zaś przy naszych pierogach to małe miki. Ciekawe, czy te włoskie też pochodzą z Azji, przywiezione tu przez kupców Jedwabnego Szlaku (bo nasze to wiadomo, bezpośrednio z Chin przytargali Mongołowie), czy jednak to miejscowa inwencja, by wreszcie skończyć z polentą (u nas zwaną dużo bardziej romantycznie mamałygą)? Albo gnocchi udające kopytka? Żart to jakiś.
Mamałyga z bardziej apetycznymi dodatkami
    Ale to nieistotne w sumie. Inną sztandarową i rozreklamowaną włoską potrawą jest pizza. Wszyscy doskonale wiemy, że takie placki z pszenicznej mąki, trochę w stylu macy (kto nie jadł pieczonej na blasze macy powstałej w czasie produkcji domowego makaronu ten nie miał dzieciństwa), podstawowa potrawa w Śródziemnomorzu od czasu rewolucji neolitycznej i udomowienia pszenicy. Jedzono to maczane w oliwie, a zapijano winem (i mamy kulinarną triadę na jakiej powstała cywilizacja grecka). W XIX wieku, w czasie powstawania zjednoczonych Włoch sabaudzka królowa Małgorzata przyjechała do Neapolu, a miejscowy piekarz, chcąc uczcić władczynię na pszeniczny wypiekany placek położył pomidory, bazylię i gumiasty ser z bawolego mleka zwany mozzarellą – barwy odpowiadające nowej włoskiej fladze. Potrawę nazwano – od imienia królowej – margheritą (czyli po naszemu perłą). Nie będę ukrywał, że dla ludzi dorastających w okupowanej przez komunistów Polsce ta historia była bajką o żelaznym wilku – pizzę, już w wersji amerykańskiej, na miękkim, kapiącym niczym na obrazach Dalego cieście, znaliśmy tylko z kreskówek o przygodach Wojowniczych Żółwi Ninja. I za nic nie wiedzieliśmy jak takie coś smakuje.

Streetfoodowa pizza w Neapolu z Wezuwiuszem w tle
    Dodajmy do tego, że pizzerii było wtedy w kraju może kilka (żadnej nie miałem w zasięgu). A jeśli ktoś piekł już placka w domu to – to rzeczywiście był to placek. Grube drożdżowe ciasto z narzucanymi kawałkami wędlin i warzyw, pokryte losowo wybranym serem. Z włoską pizzą poza nazwą nie miało to wiele wspólnego, i po tak zwanym przełomie, kiedy w kraju zachłysnęliśmy się Zachodem ta polska pizza praktycznie – poza domowymi pieleszami – zniknęła. Do czasów paniki koronawirusowej w Łodzi istniał jeden lokal ją serwujący, ale zdaje się nie przetrwał. Polaków zafascynowała głównie pizza w stylu amerykańskim – z jednym istotnym wkładem w historię tej potrawy (i nie, nie chodzi o ananasa, o którym za chwilę): sosem. Nigdzie, w całym szerokim Świecie takiego dodatku nie spotkałem (a jadłem placki na kilku kontynentach – w pizzerii w kanionie Cotahuasi udało się nawet spotkać w lokalu pizzę mrożoną na takich podkładach, jakie i u nas można kupić; coś ohydnego). Ba, nawet w Polsce nie wszędzie można to cudo dostać. Pamiętam, gdy kilkanaście lat temu towarzyszyłem blues-rockowemu zespołowi Amnezja w wyprawie w północno-zachodnie rejony naszego kraju. Wtedy w Szczecinie nie słyszeli o sosach do pizzy, a w Międzyrzeczu (tym od Pięciu Braci Męczenników) zaproponowali zwykły keczup.
Międzyrzecki zamek
    W pizzeriach – bo i takie już u nas się pojawiły – serwujących pizzę w stylu włoskim dalej sosów nie dają. Kulinarni barbarzyńcy. Swoją drogą taka prawdziwie włoska pizza niewiele różni się od naszej zapiekanki.
Zapiekanka
    Pozostaje jeszcze kwestia składników dodawanych do pizzy. Wiadomo, że oryginalnie im mniej, tym lepiej, ale przecież to tak nie po polsku (jak przy kebabie już pisałem) – i u nas kładzie się na placek dosłownie wszystko. W tym i osławiony ananas.
Ananas
    I nie, nie jest to polski wynalazek. Pizzę z ananasem jadłem chociażby w Katalonii – w Barcelonie konkretnie. Ale ów tropikalny owoc (dla dobra narracji przyjmijmy, że to rzeczywiście biologiczny owoc) wspaniale wpisuje się w tradycję polskiej kuchni. Owoce i mięso – połączenie wręcz genialne. Śliwki, gruszki, jabłka, morele, żurawina, borówki, wiśnie, brzoskwinie... Jakiego one dają kopa naszym potrawom. Znam co prawda ludzi, którzy na takie połączenie się wzdrygają, mówią o bezeceństwach, ale kaczkę w pomarańczach to by zjedli. Ananasowi na pizzy, polanej morzem sosów, mówię stanowcze, staropolskie: a jak.
Polski owoc in spe (technicznie szupinka, bo to kwiat jabłoni)
    Inny jeszcze, zdało by się typowo polski kuchenny dodatek, spotkałem na pizzy na południu Włoch. Na Sycylii mianowicie. W starożytnych Syrakuzach, na wyspie Ortygii, która to była domem wielkiego Archimedesa. Koło źródła Aretuzy. O innych cudownościach miasta można by się rozwodzić jeszcze długo – ale chodzi tu o pizzę z ziemniakami. Z mielonką i ziemniakami. Bardziej po polsku się nie da.
Włoska pizza z ziemniakami
    Szkoda, że nie dawali sosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Syrakuzy - gdzie nie znają sosu do pizzy

30 maja 2025

Skrzypce i klimatyści

    Leżące nad Padem lombardzkie miasto Cremona od ponad 700 lat znane jest ze swojej campanili – czyli dzwonnicy. Ta trzecia pod względem wysokości (ponad 100 metrów) tego typu konstrukcja na Świecie trafiła nawet do łacińskiego porzekadła:
    Un porto in Ancona
    Una torre in Cremona
    Un Papa in Roma.

    Czyli jeden jest port w Ankonie, jedna wieża w Cremonie i jeden rzymski papież (kiedy rymowanka ta dotarła do Czech, ci dodali jeszcze wers, że jedno piwo jest w Rakovniku) – jako krótki opis cudownych skarbów Italii. W Ankonie nie byłem, biskupa Rzymu – jednego z trzech EDIT: czterech urzędujących póki co za mojego życia – widziałem kilka razy, przyszedł czas na kremońską wieżę.

Torrazzo w Cremonie

    Nie da się ukryć – jest rzeczywiście imponująca, podobnie jak i przylegająca do niej olbrzymia katedra, baptysterium czy nieodległe ceglane budowle ratusza. Ot, taka starówka niewielkiego w sumie, bo 60-tysięcznego miasta. Ok, u nas przed reformą administracyjną mniejsze miasteczka były siedzibami województw, fakt.

Olbrzymi gmach urzędu wojewódzkiego w niewielkim dziś mieście powiatowym w Polsce
    W żadnym z nich natomiast nie tworzyli tak znani lutnicy jak w Cremonie. Żeby bowiem pozostać w zgodzie z tytułem wpisu trzeba powiedzieć, że miasto przez kilkaset lat było centrum produkcji skrzypiec (zresztą do dziś się je tu wytwarza). Ulicami Cremony przechadzał się też najwybitniejszy z twórców tego instrumentu (oraz jego wirtuoz) Antonio Stradivari. Stradivarius, znaczy się.

Ulice Cremony

    Do dziś znawcy rozpływają się nad idealnym brzmieniem instrumentów pochodzących z jego pracowni (podkreślam, że znawcy – Górale rzępolący swoją kocią muzykę absolutnie nie potrzebują tak cudownych i drogich tworów, wystarczą bele jakie śksypki, i już się można bawić). Idealne proporcje pudła rezonansowego, charakterystyczny lakier, którego skład od tych kilkuset lat usiłuje się odtworzyć – współcześni lutnicy zrobiliby wszystko, by we własnych instrumentach odtworzyć brzmienie stradivariusów. Niestety, trzeba ich rozczarować. Nigdy się nie uda.
    
Dzięki zmianom klimatu. Kluczowym bowiem elementem brzmienia skrzypiec (no, jednym z kluczowych) jest wykorzystywane do ich produkcji drewno (drewno drewnu też nierówne, wie o tym ludowy rzeźbiarz, i wytwórca długich łuków). Stadivari na swoje instrumenty nabywał drzewa rosnące w Alpach. Dzisiaj oczywiście też jest to możliwe, czemu nie.

Alpejski lodowiec Bernina w fazie regresji od połowy XIX wieku
    Sęk – nomen omen – w tym, że dawne drzewa rosły w innych, trudniejszych warunkach, tak zwanej Małej Epoki Lodowcowej (klimatycznie okres ten rozpoczął się w połowie XVI wieku, ale już wcześniej lodowce – w tym alpejskie – poczęły się gwałtownie rozrastać). W trudnym górskim klimacie przyrosty roczne pnia miały całkiem inną szerokość i – co ważniejsze – strukturę. W ciągu roku zmienia się bowiem wielkość naczyń (komórki służące do transportu wody w roślinie, w dużym skrócie tworzą drewno) oraz grubość ich ścian. Zmiana proporcji jasnego drewna wiosennego z dużymi naczyniami i ciemnego drewna letniego sprawiała, że w materiale inaczej rozchodziły się fale dźwiękowe – czyli pudło rezonansowe skrzypiec dawało nieco inny odgłos (powtarzam: rozróżniają to tylko eksperci i zawodowi muzycy, większości ludzkości to nie stanowi).

Wykonany dawno temu przez Autora rysunek, pamięć podpowiada, że prawdopodobnie korzenia lilii wodnej
Widać zróżnicowanie średnicy naczyń

    Tak oto zmiany klimatyczne – rzecz jak najbardziej naturalna – mogą wpływać na każdy niemal aspekt naszego życia. Przypomnę tylko, że za Małą Epokę Lodowcową, jak i za wcześniejsze Średniowieczne Optimum Klimatyczne, odpowiadały zmiany aktywności Słońca. To tak na wypadek, gdyby ktoś przypisywał Ludzkości zbyt wielką moc sprawczą.

Katedra i baptysterium

    I tym akcentem powinienem skończyć wpis, ale byłby wtedy za krótki, więc jeszcze ciekawostka dotycząca Cremony, miasta, jak wspominałem, mającego trochę ponad 60 tysięcy mieszkańców. Oto – rzecz nie do pomyślenia w Polsce – w nocy nie da się znaleźć taksówki. Włosi po prostu w nocy pracować nie będą, i tyle. Generalnie rozumiem tą postawę, ale – akurat byłem w Cremonie z grupą turystyczną – jedna z moich podopiecznych oglądając wspaniałości kremońskkiej starówki potknęła się na nierównych tamtejszych chodnikach i złamała nogę. Do szpitala dostać się nie było problemem, karetka zawiozła. Potem trzeba było swoje odczekać (może nie tak długo jak u nas, ale kilka godzin zeszło) i zrobiło się późno. A do hotelu te kilka kilometrów iść trudno. Cóż. Miejscowi, całkiem pomocni, poczęli szukać taksówek. Ale z góry poinformowali, że przecież nocą nikt pracować nie będzie. Karetka nas nie odwiezie. W końcu pojawili się ochroniarze – a pani ze szpitalnej recepcji we wspaniały sposób zaczęła z nimi flirtować (mieszkanki Cremony uznawane są za, hm, najpełniej obdarzone przez naturę we Włoszech). Sam uśmiech i mruganie oczami pewnie by nie pomogło, gdyby nie to, że jeden z panów ochroniarzy zmierzył mnie wzrokiem i stwierdził, że jak nie mam pieniędzy na taksówkę, to sobie powinienem piechotą iść. I chyba mu się zrobiło głupio, kiedy panie w recepcji wyjaśniły, że jednak nie jestem kloszardem, tylko zwyczajnie o tej porze nie ma taksówek. Do tego okazało się, że miał okazję widzieć i cenił naszego Jana Pawła II (ja niestety widziałem tylko papę Franciszka, daj mu Boże zdrowie EDIT: światłość wiekuistą, a nam mądre konklawe), więc łamiąc nieco przepisy zgodził się nas podwieźć do hotelu (więcej szczegółów nie zdradzę, wszak rzecz odbyła się w wielkiej tajemnicy i konspiracji).
    Nie był to pierwszy raz, gdy Jan Paweł II pomógł mi w podróży, zresztą pisałem kiedyś o tym. Wychodzi, że dla mnie to patron podróżowania. A do Cremony warto zajrzeć – miasto nie jest przesadnie oblegane przez turystów.

Jan Paweł II z Sieradza

23 maja 2025

Gniazdo jadowitych żmij

    Skoro było o Pizie, toskańskim porcie, to warto by wspomnieć i o średniowiecznym wrogu Pizańczyków, stolicy Toskanii (a przez krótką chwilę i nowopowstałego w XIX wieku Królestwa Włoch) czyli Florencji.

Katedra we Florencji

    Właściwie to cała Toskania warta jest odwiedzenia, ale tyle jest tego w różnych bedekerach, że nie widzę sensu coś o tej urokliwej krainie pisać. To znaczy teraz tak mówię, ale jak mnie coś natchnie to przecież grzechem byłoby nie opisać pozostałości po Etruskach albo tych cudownych średniowiecznych wież mieszkalnych, z których znane jest głównie San Gimignano, choć w każdym z miejscowych miast znajdzie się ich pozostałości.

Panorama San Gimignano
    Ale wracajmy do Florencji. Perła renesansu, prawda? Miejsce, gdzie ów prąd umysłowy i artystyczny się zaczął, skąd promieniował nie tylko na Włochy, ale i na całą Europę (sięgając aż do Zamościa). Aj aj aj, i w ogóle. Mnie nie urzeka. To znaczy – wiadomo, fasada Santa Maria Novella jest przepiękna, o katedrze Santa Maria del Fiore z genialną konstrukcją kopuły Filipa Brunelleschiego mogę mówić w samych superlatywach, proporcje kościoła Santa Croce są tak genialne jak renesansowe rzeźby Michała Anioła.

Santa Maria Novella
Kopuła Santa Maria del Fiore
Santa Croce

    Dobra, jest tutaj cała masa pięknych miejsc, jest nawet ślad po rzymskim rynku (w końcu zburzone etruskie miasto odbudował nie kto inny jak Juliusz Cezar), ale spacerując po wąskich uliczkach średniowiecznej i renesansowej Florencji w głowie kołatać się musi opinia o mieście wyrażona przez jednego z najwybitniejszych obywateli florenckich tamtego czasu, Alighiera.

Centrum dawnej rzymskiej kolonii - forum

    Dante w swym największym dziele pisze o Florencji jako o przepełnionym jadem gnieździe żmij. O miejscu pełnym niepokoju. Strachu. Spory polityczne mają być chorobą toczącą miasto, a wielu sobie współczesnych poeta umieszcza w swej Komedii w kręgach piekielnych. Pewnie wie, co mówi – w końcu zmarł na wygnaniu w Rawennie, i do dziś tam spoczywa.

Grobowiec Poety

    Mimo – a może dzięki – licznych wojen Florencja bogaci się stając regionalną potęgą. I nie tylko. Floren staje się obiegową walutą w Europie (przypominam, że talar/dolar, konkurent florena, pochodzi z Czech). To właśnie bogactwo – oraz zawiść pomiędzy głównymi rodami patrycjuszy – sprawia, że rodzi się renesans. Oto każdy z możnych chce się pokazać przed kolegami, a artysta, żeby tworzyć ładne rzeczy, potrzebuje sponsora (otwarte pytanie czy ktoś tworzący na zamówienie to artysta czy rzemieślnik pozostawiam bez odpowiedzi). Wkrótce władzę przejmuje ród di Medici, co właściwie jest logicznym następstwem rozwoju – jeśli chcemy, żeby trwał nie możemy co chwilę zmieniać jego kierunku (dla Medyceuszy pisał niejaki Machiavelli). Władza w republice nie była absolutna – Medyceusze nadal ginęli w rodowych sporach, a wspaniały kryty korytarz zbudowany na Moście Złotników i ciągnący się przez całe miasto to przecież nic innego jak świadectwo lęku władców miasta.

Most Złotników nad Arno

    Na tle wyżej wymienionych informacji stwierdzenie, że Florencja mnie nie urzeka musi brzmieć niezbyt wiarygodnie. Cóż. Miasto nawet mi się podoba, ale przy innych toskańskich miastach naprawdę jest... Nie to, że brzydkie. Wspomniane San Gimignano czy inne Certaldo, Monteriggioni, Piza, Siena są urocze. Lukka nie. A Florencja jest... Taka jakaś. Chyba trzeba samemu zobaczyć. Do tego jest strasznie zatłoczona. Turysta na turyście normalnie. Jeszcze jakby chodzili tylko do galerii Uffizi, ale nie. Biega to to po mieście, wszędzie robi tłok i daje zarobić kieszonkowcom.

Siena
    Chociaż nie. Jest coś, co na tle Italii daje Florencji wielkiego plusa. Szanowny Czytelnik może nie wie, ale odczuwam olbrzymią pogardę dla prymitywnej kuchni włoskiej. Pomijam fakt, że do naszej, polskiej, nie ma nawet podbicia (ale to chyba żadna nie ma, niektóre mogą najwyżej się zbliżać), to zwyczajnie jest strasznie miałka. Nie ma się zresztą co dziwić, taka kuchnia biedoty. Choć – tu pełen szacunek – jako prosta w konstrukcji umiała się doskonale sprzedać, i wszędzie na Świecie znajdziemy restauracje serwujące kuchnię włoską. Znaczy, w dużej mierze, kluski, makarony i pizzę. Ta ostatnia w pozawłoskich wariacjach często przeistacza się w bardzo smaczne danie, ale to pełna ananasów opowieść na inny raz.
    Florencja ma bowiem coś, co każdy ceniący dobre jedzenie z miejsca pokocha. Mianowice flaki. I nie chodzi tu o zupę (wspominałem na blogu o rumuńskich flaczkach, ciorba di burta), a o street-fooda zwanego lampredotto. Wołowe żołądki w bułce, z dodatkami, coś cudownego.

Florenckie flaczki

    Oprócz lampredotto w budkach i stoiskach dostępne są też inne podroby, co w zimny dzień (a takie się zdarzają w Toskanii) może sprawić podróżnemu naprawdę wielką radość. Flaczki można dostać właściwie wszędzie – czy obok dworca, czy pośród zabytkowych uliczek centrum, ale najwygodniej chyba jest podejść na miejscowy rynek, gdzie w niewielkich knajpkach można sobie przysiąść w spokoju. Rynek nosi imię Świętego Wawrzyńca – bo i za miedzą ma kościół San Lorenzo, nekropolę wspaniałego rodu Medyceuszy.

San Lorenzo

    Tak, zgadza się. Znane od mniej więcej XIV wieku wołowe flaki cenię sobie bardziej niż florencki renesans. Rzeźbą Leonarda, pochodzącego z podflorenckiej wioski Vinci, nikt się jeszcze nie najadł.

Najchętniej czytane

Mała Francja

     Wyniosła wieża strasburskiej katedry, krajobrazowa dominanta północnej Alzacji zdaje się być axis mundi tej pogranicznej krainy. Wyras...