Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dżungla. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dżungla. Pokaż wszystkie posty

20 września 2024

Amazońska Atlantyda

    W relacji księdza de Carvajala z wyprawy Francisco de Orellany (tej oryginalnej, nie tej blogowej oczywiście) znajdują się wzmianki jakoby w tamtym czasie brzegi Amazonki pokrywała gęsta sieć osad, a konkwistadorzy co i rusz spotykali różne plemiona, w tym i wojownicze niewiasty, od miana których rzeka w końcu nazwę swą przyjęła. Pierwszą europejską była bowiem Rio Orellana.
Port nad Amazonką wieczorem
    I przez kilkaset lat wszyscy uczeni (poza może działającym na przełomie XIX i XX wieku odkrywcy o nazwisku Fawcett) twierdzili, że są to opowieści z mchu i paproci, ot, rojenia głów próżniaczych. Badacze Amazonii – ci już całkiem naukowi – natrafiali tu tylko na tak zwane Ludy Pierwotne, nieskażone cywilizacją (Fawcett wyruszył na poszukiwanie ukrytej cywilizacji i słuch po nim zaginął; potem zaginął też po ekspedycji ratunkowej - i wyprawie szukającej owej). Michał de Montaigne, renesansowy filozof, ukuł nawet koncepcję Szlachetnego Dzikusa (Noble Savage), który żyjąc w owym stanie pierwotnym, naturalnym, jest czysty, nieskażony złem – Złem – tego coraz bardziej uprzemysławiającego się właśnie Świata. Ta koncepcja nadal pokutuje, zwłaszcza w środowiskach negujących cywilizacyjną rolę kolonizacji Świata przez Europę (nie całego, oczywiście – były regiony o wysokiej cywilizacji, a kiedy już Europa przyniosła industrializację szybko zasypały powstałą przepaść technologiczną). Jest ona błędna o tyle, że spotykane przez Europejczyków ludy faktycznie w porównaniu z Białymi były zacofane. Pomijam tu inne wartości kulturowe, miłość do krwawych ofiar, ludożerstwo – bo to nieistotne. Natomiast dmuchawka i łuk zamiast muszkietu, tu jest różnica. Okej, w dżungli dmuchawka lepiej zabija niż karabin, bo ciszej, ale ilościowo Calatos nie mają szans.
    I w Amazonii tych właśnie Dzikich było jak na lekarstwo. Żadnych ludnych wiosek, niczego takiego.

Amazonia
    Dopiero badania w drugiej połowie XX wieku przyniosły sensację, i nie było to odnalezienie pozostałości wyprawy Fawcetta – faktycznie, przed przybyciem Europejczyków w Amazonii istniała zaginiona cywilizacja, a sama dżungla była zasiedlona dużo gęściej, liczbę ludności oszacowano na miliony, nie dziesiątki tysięcy. Ta Amazońska Atlantyda – jak ją nazwały media i ja – nie zapadła się jednak pod wodę. Prawdopodobnie odpowiadały za to choroby płuc (nie, nie kowidowe), jakie przynieśli Hiszpanie. Na takie choróbska Indianie byli średnio odporni – za to spożywając w ogromnych ilościach zawierający cyjanek maniok nie mają praktycznie pasożytów w jelitach. Coś za coś.
    Okazało się też, że owa cywilizacja była już neolityczna – znaczy rolnicza. Było to rolnictwo na miarę dżunglowych warunków, ale zawsze. Po upadku cywilizacji – jak twierdzą naukowcy – pozostali przy życiu mieszkańcy przerzucili się na tryb myśliwsko-zbieracki. A zbierać było co – w puszczy występuje bardzo wiele jadalnych roślin, aż za wiele. Pojawiły się koncepcje, że takie ich zagęszczenie to pozostałość po dawnych uprawach. Cóż, te współczesne dżunglowe agrykultury nadal wyglądają jak fragment dżungli. Taka dżungla uprawna.

Dżungla uprawna
    Kolejne odkrycia pokazały jednak, że ci prekolumbijscy mieszkańcy puszczy tropikalnej mogli być naprawdę sprawnymi agronomami. Tak zaawansowanymi, że aż zainteresowali się nimi Teoretycy Starożytnej Astronautyki. Oto bowiem na wielką skalę zrobili coś, co w książkach s-f czasem nazywa się terraformowaniem. W niegościnnej dżungli stworzyli sobie doskonałe warunki do uprawy, tak dobre, że jeszcze dziś te zmienione miejsca są wykorzystywane pod pola manioku i kukurydzy.

Dym: ślady deforestacji - współczesnej metody preparowania pól uprawnych
    Oryginalnie gleba w dżungli jest bowiem niezbyt urodzajna. Tak, wiem, wszystko tu rośnie jak oszalałe, ale jest to związane z wysoką temperaturą, obfitością wody i dostępnością nutrientów (czyli związków mineralnych – dostarczają ich regularne wylewy rzek oraz, trzymajcie się krzeseł, pasaty zwiewające je znad Sahary; na Saharze kwitło kiedyś życie, a dziś jego szczątki karmią Amazonię). Obieg materii jest przez to tak szybki (wszystko gnije w moment), że warstwa gleby nie jest w stanie porządnie się wykształcić. Czerwone gleby laterytowe uprawiane chociażby po deforestacji (czyli wypaleniu lasu najczęściej) po kilku sezonach stają się niemal jałowe. Z racji koloru zwane są one czerwoną ziemią, terra rosa.

Uboga czerwona gleba laterytowa w jednym z amazońskich portów
    Gdzieniegdzie, nieraz na wielkich areałach, na terasach położonych powyżej obszarów zalewowych, spotkać można inną glebę – terra preta (czyli żyzna ziemia dosłownie). Po drobiazgowych badaniach okazało się, że nie jest to formacja naturalna, a antropogeniczna – miejscowi (albo Starożytni Kosmici) umieszczali w gruncie tony węgla drzewnego, kawałki skorup i inne takie, co spowodowało, że powstałą gleba o odpowiedniej strukturze, gromadząca wodę i nutrienty – słowem nadająca się do uprawy (i to nawet dziś, po kilkuset latach). Jak to zrobili? No pewnie za pomocą drewnianych i kamiennych motyk – ale sam pomysł to jeden z najwspanialszych zabiegów argotechnicznych w historii. Zbudowali na tym całą cywilizację, która miała czas zajmować się tak skomplikowaną sztuką jak petroglify nad Rio Negro.

Petroglify z Amazonii
    A przynajmniej tak myślę, że to oni, nie mam ku temu bowiem żadnych dowodów (tak, jak i nie da się wydatować owych alternatywnej urody dzieł sztuki).
    Nie ma też dowodów na wizytę Starożytnych Kosmitów w Amazonii (zaraz się odezwą Teoretycy, że przecież jest plemię, które przebiera się w stroje wyglądające jak skafandry kosmiczne i twierdzące, że przybyło z gwiazd; nazwy nie pomnę, zresztą nie spotkałem osobiście). Są jednak poszlaki wskazujące na prekolumbijskie kontakty ze Starym Światem. Bardzo nieostre, ale są – w delcie Amazonki znaleziono rysunki przypominające te z północnej Afryki (na Wyspach Kanaryjskich także są znaki, charakteryzowane jako pismo libijskie). Według jednej z koncepcji to bowiem przodkowie Berberów – o jasnych oczach i rudych włosach – wespół z mieszkańcami Balearów i semickimi Kartagińczykami dotarli do Ameryki Południowej (technologia była, dowiódł tego doświadczalnie Thor Heyerdal). Przybysze mieli zapuścić się Amazonką w interior (nie od razu, Fenicjanie opływali Afrykę przez trzy lata) i dotrzeć aż do Andów, gdzie stworzyli znaną z nietypowych sarkofagów i mumii kulturę Chachapoyas (kolejny cel odwiedzin w Peru). Podobno Hiszpanie w tym regionie dzisiejszego Peru spotkali Indian o rudych i kręconych włosach. Rzeczywiście, do dziś potomkowie Chachapoyas miewają takie włosy i jasne oczy – ale może to być efekt wizyty konkwistadorów, w części przecież potomków jasnookich i bladolicych Wizygotów.
    Będąc w Mazan w szkole pośród śniadych twarzy indiańskich uczniów (tylko tacy uczęszczali tu do szkoły) mignęła mi w którejś z klas dziewczynka, której zdjęcie spokojnie mogłoby trafić na peruwiańską okładkę opowieści o Pippi Langstrumpf (Fizia Pończoszanka inaczej) – dzieciak włosy miał nie tyle rude, co czerwono-miedziane. I bledszą cerę. Dziewczynka szybko zniknęła mi z oczu, a przecież nie będę jej gonił. Zwróciłem tylko uwagę naszemu cicerone, Pawłowi.
    - Pewnie jakaś przyjezdna – wzruszył ramionami.

Szkoła w Mazan
    Fakt, do Iquitos z sadyb Chachapoyas jest kawałek drogi – i to nie lądowej.
Droga przez dżunglę

13 września 2024

Tajemnica Rio Negro

    Rio Negro, uchodząca do Amazonki (czy jak chcą miejscowi, do Solimoes) w Manaus to potężna rzeka, ma około 2300 kilometrów długości. Mimo to, jak każda z rzek Amazonii w ciągu roku znacznie zmienia swoją głębokość.
Most na Rio Negro
    Na tyle mocno, ze w Roku Pańskim 2023 była tak płytka, że przestała być nawet na długich odcinkach żeglowna. Dla mnie informacja ta nie miała szczególnego znaczenia, choć dzięki tej największej od 120 lat suszy można było w końcu zobaczyć normalnie ukryte pod lustrem ciemnej wody petroglify w Ponta das Lajes.

Ponta des Lajes
    Dużo gorzej miał poznany na Amazonce Joe – potężnej postury Amerykanin, Redneck, jak sam z dumą się określał – ewangelicki misjonarz zmierzający do Gujany. Miał ze sobą wielką, zapieczętowaną beczkę pełną Biblii i olbrzymi religijny zapał charakterystyczny dla niektórych protestanckich denominacji. Z racji niskiego stanu wód musiał, biedak (jak wspominałem, ogromne chłopisko), tłuc się całą drogę do gujańskiej granicy brazylijskimi autobusami. Czemu taką okrężną drogą, przez Peru i Brazylię, a nie bezpośrednio samolotem z USA? Miał swoje powody, nie będę ich zdradzał. Oby się tam dostał, i oby wojska wenezuelskie do Gujany nie wkroczyły [EDIT: i się nieco tam uspokoiło].
    Joe'go – i innych Białych z owej amazońskiej Gringolandii – również namówiliśmy na wyprawę W końcu atrakcja taka jak owe petroglify trafia się raz na 120 lat. Amstrong załatwił łódź z kapitanem i swoim siostrzeńcem jako przewodnikiem, więc ruszyliśmy w stronę portu.

Manaus, miasto żyjące z rzeki
    Port w Manaus jest olbrzymi – obsługuje wszak statki pełnomorskie, które swobodnie dopływają aż tutaj, na środek kontynentu (kto budował te nabrzeża? A jakże, polski inżynier Bronisław Rymkiewicz). Co się eksportuje? A różne rzeczy – choć głównie ropę, wydobywaną w okolicy. Manaus, tak jak Iquitos, wzrasta obecnie głównie dzięki temu. Małe turystyczne łodzie mają jednak swoje przystanie, na przykład niedaleko secesyjnej hali targowej – a raczej, ponieważ była pora sucha, kilkanaście metrów poniżej.

Fragment portu w Manaus
    W każdym razie zgramoliliśmy się na dół i ruszyliśmy – także by z bliska obejrzeć ten słynny fenomen nie mieszkających się rzek, tym razem z poziomu wody, a nie z wysokiego pokładu lanchy.
    Rzeczywiście, sprawdziłem organoleptycznie, wody Amazonki i Rio Negro mają nie tylko różną barwę, ale i temperaturę. Także, choć tu muszę wierzyć na słowo, inny odczyn. Przez kilkanaście następnych kilometrów obie rzeki płyną więc obok siebie, choć w jednym korycie. Nie ma w tym nic cudownego, ot, zwykła fizyka, ale efekt jest przewspaniały. No, może wspanialszy byłby w pełnym słońcu, ale jak wspominałem – zaczynał się sezon na ulewy.

Wody Rio Negro i Solimoes vel Amazonki płynące obok siebie
    A cel wyprawy, ktoś zapyta? Petroglify? W pełni widoczne ostatnio na początku XX wieku, częściowo ze dwadzieścia lat temu? A były, były.
    - Mają tysiąc lat – stwierdził nasz cicerone – Wykonali je ludzie z plemienia Manaos, którzy kiedyś tu mieszkali. Zresztą stąd nazwa naszego miasta.
    Manaos żyli tu właściwie aż do XIX wieku, walcząc z Portugalczykami, ale czy to oni wycięli w skałach te... Te obrazy?
    Trzymam w niepewności jak wyglądają, prawda? Chyba, że ktoś niesportowo od razu przewinął w dół bez czytania. Więc oto przed W. Sz. Czytelnikiem tysiącletnie petroglify ludu Manoes, zazwyczaj zatopione wodami Rio Negro:

Petroglify nad Rio Negro
    No takie, takie. Takie emotki. Może najstarsze emotki na całym południowoamerykańskim kontynencie.
    Macie syndrom paryski? Ja w sumie nie do końca, bo też i nie wiedziałem czego się miałem spodziewać. Choć może faktycznie liczyłem na coś bardziej spektakularnego.

Antropogeniczne żłobienia na skałach Ponte des Lajes
    I na tym właściwie powinienem zakończyć opowieść o Manaus i przenieść się na ostatni przystanek całej trasy, do Rio de Janeiro (jak – całkiem poprawnie śpiewa Kazik – Hijo de Żanejro), ale ponieważ dawno nie było o Starożytnych Astronautach i różnych nieudokumentowanych teorii, to w ramach rozrywki będą.
    Jeszcze tylko, w ramach kronikarskiego obowiązku, opowiem, że na koniec popłynęliśmy do miejscowych Indian, możliwe, że potomków Manoes. Generalnie w okolicach miasta znajduje się kilka społeczności pierwotnych mieszkańców, a ich odwiedzanie jest ważną częścią lokalnej turystyki. Wiecie, to ci Indianie, co na widok Białych przebierają się w tradycyjne fatałaszki i wołają dolarów – zresztą o wizytach w takich miejscach i moim stosunku do nich już na blogu wspominałem. My też nie zagłębialiśmy się w dżunglę. Posililiśmy się tylko w pływającej restauracji, obejrzeliśmy stragany z delikatnie badziewnym asortymentem i wróciliśmy do miasta.

Muzeum Amazonii
    Wszystko w deszczu, podczas naszego pobytu poziom Amazonki w Manaus podskoczył o parę centymetrów, a wkrótce tajemnicze petroglify znów zniknęły pod wodą. I nie wiadomo kiedy będzie można obejrzeć je ponownie.
    Na koniec jeszcze uwaga odnośnie zmian klimatu – czyżby było tu kiedyś dużo bardziej sucho, skoro miejscowi widzieli sens w wykuwaniu takich emotek?
    Alternatywna teoria to taka, że rzeka płynęła innym korytem, ale fizyka podpowiada, że i tak w obniżeniach terenu zbierałaby się woda.
    No albo obrazki są starsze niż węgiel i zrobili je niezbyt uzdolnieni kosmici. Bo w to, że są to ślady krainy El Dorado, Złotego Człowieka, trudno uwierzyć. Choć w dżungli wydobywa się złoto.

6 września 2024

Opera w dżungli

    Pierwsze informacje o Manaus zdobyłem czytając najlepszą chyba część opowieści o przygodach Tomka Wilmowskiego (Tomek u Źródeł Amazonki – przez wiele lat ostatnia część cyklu, na kontynuację trzeba było czekać aż 20 lat). Stąd wiedziałem, że na przełomie XIX i XX wieku mieszkańcy miasta byli na tyle bogaci, by wybudować sobie w centrum olbrzymi gmach Opery – Teatro Amazonico to eklektyczny, bogato zdobiony budynek wzorowany nieco na operze paryskiej.
Opera Amazońska
    Może jest trochę krzykliwy, ale taką ładną, secesyjną krzykliwością (nie to co Wielka Otwarta Paczka Chusteczek Higienicznych w Sydney) i od razu widać, że to budynek przeznaczony dla Sztuki przez duże sz. Mediolańską La Scalę można minąć wcale się nie orientując koło czego się przeszło, a tu od razu wiadomo. Kultura. Jeszcze do tego fikuśna fontanna (ale normalna, nie jakieś nowoczesne rokokoko) oraz dawne tory tramwajowe i mamy centrum dynamicznie rozwijającego się miasta epoki rewolucji przemysłowej i fin de siecle.

Centrum miasta
Zbiorniki na kauczuk, złoto Manaus
   
Czyli ta sama sytuacja co w Iquitos (a jak ktoś nie chce do dżungli jechać, bo tam parchato, komary rypią i inne takie to: Łódź – może drogi trochę gorsze, ale za to włodarze jeszcze mniej o tą secesyjną perłę dbają; jest też dużo bliżej): Manaus wykwitło na fali kauczukowej gorączki, wszak dżungla po horyzont i za horyzont. W sumie miasto tak się rozwinęło, że trzeba było kawałek tej dżungli płotem ogrodzić i zrobić Muzeum Amazonii – MUSA. Można tam na przykład wejść na wieżę widokową by niczym Bilbo Baggins spojrzeć na puszczę z wysokości. Landszaft jak landszaft – zamiast Samotnej Góry widać wieżowce Manaus, a tak to korony drzew w każdą stronę.

MUSA - Muzeum Amazonii
    Zdecydowanie – centrum Manaus jest chyba bardziej imponujące niż Iquitos. I dużo bardziej zaniedbane. O bezpieczeństwie nawet nie wspominam. Ów Holender, Carlos, o którym wspominałem przy okazji Gringolandii na Voyagerze na Amazonce wieczorem wyszedł z hotelu (mieszkał w nim te 20 lat temu) i zwinęła go policja. Dlaczego? Bo było niebezpiecznie. Zapakowali Białasa i odstawili do hotelu. Jak przestępcy na motorach zastrzelą miejscowego, to jest to sprawa lokalna. Jak inostrańca, to robi się problem. A żadna służba w tak skorumpowanym kraju jak Brazylia nie lubi jak jej się przeszkadza i wściubia nos w sprawy i sprawki. Lepiej Gringo przypilnować, jak potem odpowiadać (to słuszna koncepcja, sam też staram się zapobiegać problemom niż później się martwić). Sam hotel – potem się doń wprowadziliśmy, pierwszą noc spędziliśmy w hipisowskim hostelu, droższym i choć bardziej wymuskanym, to mniej komfortowym, takim dla Białych hipisów – okazał się być schludny (może lekko ubarwiam: na pewno był mieszkalny).
Ulice Manau
    Co mnie w Manaus zaskoczyło to to, że oprócz faweli – jesteśmy w Amazonii, część z nich to nadrzeczne palafity – znajdują się tu też siedziby i centra badawcze wielkich międzynarodowych koncernów, i to z różnych branż, także wysokich technologii. Do tego obowiązkowo ogrodzone dzielnice bogatych.
    - Teraz to zamknijcie okna – zakomenderował nasz kierowca, kiedy jechaliśmy do MUSE i ogrodu zoologicznego usytuowanego na terenie jednostki wojskowej specjalnych sił dżunglowych.
    Dlatego dobrze jest poruszać się po mieście z kimś sprawdzonym – będzie wiedział, gdzie nikt nie sprzeda kosy pod żebro (albo gdzie szanse na to są mniejsze – w tym dwumilionowym mieście jest naprawdę spora przestępczość). Skąd mieliśmy kierowcę? Dzięki Carlosowi. Dwadzieścia lat temu poznał w Manaus Amstronga (tak, chłop dostał imię po astronaucie który jako pierwszy postawił nogę na Księżycu, Neilu Armstrongu; ot, mamie się spodobało). Amstrong zaś pracuje w turystyce i zna, może nie płynnie, kilkanaście języków. Potrafi też powiedzieć kilka zdań po polsku, i to nie tylko wyuczonych (jego siostrzeniec także uczy się naszego języka – widać trafiają tu i turyści z Polski). Tak więc ów Amstrong załatwił nam kierowcę – chłopak bardzo sympatyczny, choć nie tak uzdolniony lingwistycznie. Co prawda my nie mówiliśmy wcale po portugalsku, ale on za to słabo po angielsku, ledwo po hiszpańsku – i wcale po naszemu. Niemniej powoziliśmy się po mieście, skoczyliśmy także nad Rio Negro zobaczyć gigantyczny most spinający brzegi tej potężnej nawet w porze suchej rzeki. To zdaje się jedyny most na tym mającym kilka tysięcy kilometrów długości cieku.

Most na Rio Negro
    Amstrong załatwił nam także łódź – ponieważ nie ukrywam, że odkąd dowiedziałem się, iż w Manaus pojawiły się z dawna niewidziane petroglify, stały się moim głównym punktem na turystycznej mapie miasta – nawet ważniejszym niż gargantuiczna opera. Na początku kombinowaliśmy jak dostać się tam od strony lądu – to kilkanaście kilometrów od centrum – ale miejscowi odradzili. Podobno tamtejsza dzielnica nie była najbezpieczniejsza dla Gringos, a i dostęp na ową kamienną plażę miał być reglamentowany. Łodzią nie było problemu.

Panorama miasta od strony Rio Negro
    Trzeba było się jednak pospieszyć – zaczynała się pora deszczowa (tak, przez kilka dni pobytu w Manaus nieustannie lało), a Amazonka, zasilana coraz to obfitszymi opadami w Andach (kiedy dwa tygodnie wcześniej wyruszaliśmy z Limy do Iquitos właśnie zbierało się tam na tradycyjne, choć delikatnie spóźnione, o tej porze roku ulewy). Udało się – bo kiedy będzie następna okazja by zobaczyć to, niech będzie, stanowisko archeologiczne nie wiedzą nawet najstarsi klimatyści górale.

2 września 2024

Dziennik Adamasa de Orellany

    Jako, że właśnie – po 76 godzinach na łodzi (nie licząc tych kilkunastu z Iquitos na granicę; swoją drogą podróż z Tabatingi zwykłym statkiem, lento, trwa jakieś 10 dni) – dotarłem do Manaus to taka mała wprawka literacka na blogu.
Manaus nad Rio Negro
    Bo skoro pokonywałem trasę, którą te prawie pięćset lat temu płynęła pierwsza znana ekspedycja ze Starego Świata (plotki o tym, że dużo wcześniej w górę rzeki – niczym Tomek Wilmowski et consortes – wędrowali Kartagińczycy póki co wkłada się w akta i teorie miłośników Starożytnej Astronautyki; Thor Heyerdal uśmiecha się gdzieś tam – gdzie jest – pod nosem) postanowiłem zaktualizować nieco dziennik wyprawy Francesco de Orellany. Czy może raczej jego kapelana Gaspara de Carvajala sporządzającego notatki. Sam de Orellana, zgodnie ze standardami epoki, nie musiał być piśmienny. Mój wyczyn nie był może aż tak bohaterski jak przypadkowa w sumie (z dzisiejszego Ekwadoru wypłynął rzeką Napo po spyżę – a zawrócić już z powodu silnego prądu i wirów zawrócić nie mógł; wiry na Napo nadal utrudniają przemyt żeglugę) ekspedycja hiszpańskich konkwistadorów, ani tak doniosły w skutkach, ale był – cóż – mój. W Ekwadorze też byłem, choć przez chwilę tylko.

Rio Napo
    Od tamtego czasu wiele też się zmieniło, choćby technologia i tempo podróży (odkrycia XIX stulecia sprawiły, że nie musiałem machać wiosłem - ni brygantyny budować - przez kilka tysięcy kilometrów; to też jednak była pewna monotonia podróży). Nie ostrzeliwano już też statków z brzegów (aczkolwiek pełnej gwarancji na to dać nie mogę, zwłaszcza jeśli chodzi o tereny przygraniczne i uczęszczane szlaki przemytni... no, nieważne). Jedno pozostało bez zmian – wielka rzeka. No i to, że życie w dżungli jest parchate – czyli w sumie dwie rzeczy; zresztą selva to właściwie jedyne, co widzi się na brzegach.

Dżungla
    Ad rem. Zaczynajmy.

    Dziennik Orellany z peregrynacji po wielkiej rzece Roku Pańskiego dwa tysiące dwudziestego i trzeciego (we fragmentach znalezionych w żołądku kajmana).


    (...) W dniu wspomnienia świętych Hipacego Paflagończyka i Alberyka z Utrechtu Roku Pańskiego 2023 stanęliśmy na brzegu Napo, podle ujścia do niej jakieś lokalnej rzeczki i odpoczęliśmy. Miejscowi mówią na to miejsce Mazan, i mamią nas opowieściami o drodze, która przedzierając się przez Andy niebotyczne w jedną, i nieprzebytą dżunglę w drugą spiąć ma oba brzegi Okeanu opasającego cały kontynent. Mówią na nią Transamazonica, i podobno w sąsiedniej wiosce jest ktoś, kto zna kogoś (...), kogo wuj widział ślady onej trasy. Nasz informator zdawał się być wiarygodny, na potwierdzenie swych wiadomości zdradził nam, że wuj ów ma pypeć na nosie (...)
    Święta Agnieszka z Asyżu w swoim dniu w Roku Pańskim 2023 sprawiła, iż dotarliśmy do naprawdę olbrzymiej rzeki. Jest tak szeroka, że ani chybi – blisko już być musi do Atlantyku, skoro z łodzi dostrzec się dają delfiny, które ponoć rozbitków potrafią uratować, jak mądrzy Autorzy łacińscy piszą (...).
    Okazuje się, że jednak wcale nie tak blisko do tego Oceanu, a miejscowe delfiny wcale do pomocy topielcom skore nie są. W dniu świętych Grzegorzy, Cudotwórcy i tego z Tours, Roku Pańskiego 2023 wczesnym rankiem dotarliśmy, umęczeni, do Santa Rosa de Ybycui. W panującym upale trudno się na czymś skupić.
    Wieczorem tegoż dnia (...) wreszcie znaleźliśmy spokojny kąt do spania. Jako, że był to piątek, miejscowi postną strawę przygotowali. Dziwna ta ryba, zębata strasznie, acz smaczna. Autochtoni o jeszcze innych cudach na rzece opowiadali, oprócz zębatych krwiożerczych ryb i delfinów także o olbrzymich wężach, syrenach i lewiatanach, zdolnych łódź całą połknąć. Zwą je tu – lewiatany owe – arapaimami. Sami też z gołym niemalże przyrodzeniem biegają i w robactwie, które to w gnijącym drewnie się rodzi, gustują (...). Czas jednak w dalszą drogę wyruszać, ku ziemiom Amazonek i Złotego Człowieka.
    (...) Nie wiemy, czy to Niedziela w listopadzie Roku Pańskiego 2023, czy nie – dni na rzece bowiem nic się od siebie nie różnią, ni podniosłością, ni długością. W oddali tylko błyska się, co zwiastuje burzę niechybną. Miejscowi mówią, że już kilka miesięcy na deszcz czekają, a rzeka przez to ledwo co płynie. Trochę nie chce nam się w to wierzyć, jakoby jeszcze większa być miała. Takoż plemion dzielnych wojowniczek Amazonkami zwanych ani widać, ani słychać. Choć trzeba przyznać, że kiedyśmy widzieli pogoń Indianki z klapkiem w dłoni za niewielkim złośliwym huncwocikiem, możemy przypuszczać, iż wśród przodkiń miała jakąś scytjską wojowniczkę (...) Co zaś się deszczy i burz tyczy, póki co szczęśliwie nas omijają. Ale gdyby przyszły, to święty Jacku od Pierogów, miej nas w swojej opiece (...).
    Święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny (prawdopodobnie) Roku Pańskiego 2023. Rankiem całą rzekę zasnuły dymy woniejące spalenizną. Ani chybi, po tylu dniach żmudnej podróży, teraz już na pewno zbliżamy się ku ujściu (...). Musi też tu znajdować się jakaś wielka osada, inaczej skąd tyle dymu, jak nie z sadyb ludzkich? Wciąż liczymy, że dotrzemy do kraju Złotego Człowieka. Leży on nad Czarną Rzeką i znajdować tam mają się nieprzebrane wręcz bogactwa, acz skoro niedaleko Ocean, to i może El Dorado szukać należy w innych rejonach tego bezkresnego kontynentu?
    Tegoż dnia, wieczorem. Jest i Rio Negro! Czarna Rzeka. Musimy być blisko. Może spróbujemy popłynąć w górę, wszak tam musi być El Dorado, Złoty Człowiek i jego bogate królestwo. Nasza ekscytacja sięga zenitu (...). Na skałach nad Rio Negro dostrzegliśmy tajemnicze rysunki ludzkich głów, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że chociaż ta z opowieści jest prawdziwa. Dopłynąć tam będzie jednak ciężko, gdyż ciemny nurt jest wartki. Rzeka ta też nie wpada od razu do naszej, tylko płyną obok siebie jednym korytem – żółto-brunatna i czarna. W to nikt nam nie uwierzy (...). Jest tu też dużo krokodyli, których miejscowi kajmanami zowią. Iście, olbrzymie są niczym smoki (...)

    Tu zapiski się kończą.
    Co prawda w okolicach Manaus raczej trudno kajmana spotkać, ale petroglify nad Rio Negro jak najbardziej. Na zakończenie warto dodać, że prawdziwy de Orellana dopłynął do Atlantyku (i faktycznie myślał, że koło Manaus jest już blisko do oceanu – dziś zresztą przypływają tu statki oceaniczne – a nad Rio Negro leży kraina El Dorado, królestwo Złotego Człowieka), ale wiedziony chęcią zdobycia skarbów wrócił do Amazonii – i został już na zawsze, umierając gdzieś w delcie Amazonki w końcu 1546 roku.

Amazonka, wcześniej Rio Orellana, tu na odcinku gdy zwie się Solimoes
    Gaspar de Carvajal zmarł w wieku około 80 lat w 1584 w klasztorze dominikanów w Limie.
Pacyfik w Limie i pomnik najsłynniejszego peruwiańskiego podróżnika

30 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 3

    Voyager V – jak nazywała się nasza lancha – był statkiem jak na amazońskie warunki schludnym (przynajmniej z wierzchu) i pomalowanym. Miał trzy pokłady (i zapewne jakieś podpokładzie): na najniższym znajdowały się urządzenia techniczne, magazyny, mensa (na rufie) i miejsce na część hamaków. Tędy też odbywał się załadunek i rozładunek statku. Na środkowym znajdowało się kilka kajut, barek oraz – jesteśmy już w Brazylii – boisko do piłki nożnej. Najmniejszy – górny – krył w sobie mostek i główne hamakowisko.
Voyager V
    To tyle, jeśli chodzi o topografię statku. Nasza kajuta znajdowała się niemal na dziobie, pozbawiona była okien i – ku memu zaskoczeniu – bardzo przestronna. Nie do przecenienia była też prywatna toaleta i takiż prysznic. Na pewno zdrowe też było, że klimatyzacja ledwo co pyrkała i ustawiona była niezmiennie na 21 stopni. Ktoś powie, że to dużo jak na tropiki, i będzie miał rację. Na zewnątrz było za to jeszcze goręcej, choć wiatr sprawiał, że się tego nie czuło. Chyba, że statek się zatrzymał – wtedy na pokładzie była tragedia, także w nocy (no, chyba, że akurat powiewało w nocy – podobno temperatura spadła poniżej 19 stopni i wszyscy na hamakach zmarzli mimo swetrów i czapek).

Hamaki
    Jak zaś taka podróż wygląda? Przede wszystkim: jest niesamowicie monotonna. Nudna wręcz. Krajobraz za oknem – właściwie ciągle taki sam. Zielona dżungla, rzeka w kolorze sieny palonej i niebieskie niebo. Tylko układ chmur nadawał mijanemu krajobrazowi jakąś dynamikę. Powiem szczerze, że przez dwa dni ostro wypatrywaliśmy jakiejś burzy, która urozmaiciła by podróż. Niestety – albo i w sumie stety – krążyły tylko po okolicy. Potem zniknęły zupełnie.

Chmury zwiastujące burzę
    Szybko też wpadało się w codzienną rutynę – trzy posiłki dziennie na dolnym pokładzie (całkiem smaczne i obfite, jak to w Brazylii do wszystkiego podawano tapiokę, grubą maniokową mąkę), a tak, to nuda.
Kajuta
    Owszem, można było siedzieć w barze i pić niedobre brazylijskie piwo (byli tacy), można było grać w nogę (byli tacy – na boso, na rozpalonej żelaznej płycie udającej murawę – a nie daj Bóg ktoś wykopał piłkę...), wszak to Brazylia – można też wreszcie było rozmawiać. Młodzieży przypominam, że to wspaniała forma spędzania wolnego czasu.

Boisko na pokładzie
    Zwłaszcza, że Internet był reglamentowany – znaczy, trzeba sobie wykupić było, bo na rzece zasięgu to nie bardzo. Tylko w pobliżu wiosek. Właśnie – załadunek i rozładunek – Voyager zatrzymywał się kilkukrotnie – był jedną z atrakcji. Pasażerowie tłumnie gromadzili się przy burtach i obserwowali portową krzątaninę. Wsiadano nie tylko po trapie – czasem z drugiej strony podpływała jakaś piroga czy peke-peke, i ktoś wdrapywał się na pokład – albo podawał jakiś worek. Kiedy postój odbywał się w porze posiłku czasem jakiś miejscowy wpadał najeść się na tak zwanego ryja.

Załadunek w porcie w Jutai
    Którejś nocy zatrzymała nas także potężna łódź policyjna – a może i celna. Kontrola trwała dobre dwie godziny, po pokładzie chodzili mundurowi z psami. Amazonka jest wszak ważnym szlakiem przemytniczym. Nie wiem czy coś znaleźli, rabanu nikt nie czynił, więc tuszę, że nie.
    W każdym razie tak, to wiało - powtórzę się - nudą. Miejscowi radzili sobie z tym lepiej niż nieliczni Biali, zresztą kiedy podróżuje się całymi rodzinami czasu na nudę jest jakby mniej. A to trzeba zerkać na jeżdżącą po pokładzie dziewczynkę na niewielkim rowerku, a to pogonić z klapkiem w dłoni nicpotego berbecia, jak czyniła to pewna korpulentna Indianka. Kiedy go dopadła przez chwilę był spokój, ale młodzieniec, dysponujący pamięcią jętki, rychło zaczynał harce od nowa. I znowu go trzeba było z klapkiem ganiać.
    Biali spotykali się najczęściej na dziobie, niedaleko naszej kajuty.
    - E, Gringolandia! - zawołała na nasz widok Wenezuelka, znajoma jednego z Białasów, Carlosa.
    Carlos tak naprawdę nie był Carlosem, tylko Holendrem używającym akurat takiej wersji imienia. Płynął tędy 20 lat temu, i teraz podróż odtwarzał.
    - Wtedy było tutaj dużo bardziej dziko – kręcił głową gdy w zasięgu wzroku pojawiała się jakaś wioska.
    W każdym razie – rozmawialiśmy. Długo i o wszystkim, w kilku językach.

Wieczór na Amazonce
    Dopiero niedaleko Manaus coś w otoczeniu zaczęło się zmieniać – rzekę zaczął zasnuwać pachnący spalenizną dym (jak w piosence Deep Purple). Była najmniej wilgotna pora sucha od – jak twierdzili eksperci, i tu akurat im wierzyłem, niedługo, tj. w innym wpisie, miałem zobaczyć dowody – ponad 100 lat, więc dżungla mogła zapłonąć. Choć w większości przypadków wielkie pożary Amazonii powodował człowiek – a potem krzyczał, że olaboga, ogień. Na własne oczy nosy czuliśmy smród deforestacji...

Dym nad rzeką
    Teraz tak – każdy, kto był w dżungli wie, że ten las pożera wszystko na swej drodze, odradza się i rośnie jak szalony. Jest to zasadniczo prawda. Natomiast w związku z tym, że tak szybko wszystko tam się dzieje właściwie nie ma kiedy wykształcić się tam poważna warstwa gleby. Ziemie laterytowe, te czerwone, na niektórych zdjęciach je widać, nie są zbyt żyzne. A bez pokrywy roślinnej – na przykład wypalonej – po kilku sezonach stają się jeszcze bardziej nieurodzajne. I to, co na nich wyrośnie – a wyrośnie, bo jest ciepło i woda – będzie miało już inną strukturę. Dalej będzie to las tropikalny (no, tropikalne zarośla właściwie), ale nie dżungla. Czy ten nowy las będzie lepszy czy gorszy – nie mnie oceniać. Na pewno uboższy w gatunki.
    A przecież ostatnie odkrycia potwierdzają – dżungla przez wieki była wielkim uprawnym lasem. Archeolodzy potwierdzili, że kronikarz wyprawy Francisca de Orellany (której trasę przecież na niewielkim odcinku właśnie odtwarzałem) nie kłamał opisując gęsto zaludnione brzegi Amazonki.
    Jeden z dowodów na istnienie zaginionej Amazońskiej Atlantydy mógł znajdować się w Manaus – odsłonił go, pierwszy raz od 120 lat, wyjątkowo niski stan wód Rio Negro.

Panorama Manaus

26 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 2

    Po chybotliwej kładce weszliśmy na wysoki brzeg rzeki – Amazonki, która mniej więcej od tego miejsca zaczynała zwać się Solimoes – i po raz drugi w życiu znalazłem się w Brazylii. Przynajmniej nieoficjalnie, bo tu, w Tabatindze, podobnie jak w peruwiańskiej Santa Rosie, urząd migracyjny był dość daleko od portu.
Peke-peke z Peru do Brazylii
    Co ciekawe – nie było tu tak popularnych w Peru mototaksówek. To znaczy: sama nazwa funkcjonowała, ale oznaczała zwykły motor. Motocyklową taksówkę. Pomysł w mojej opinii taki sobie, ale skoro w Brazylii się sprawdzał, znaczy, że tu wystarczał. Nie ukrywam, że fanem motocykli nie jestem, choć w Dzikich Krajach zdarza mi się z jednośladów korzystać (o czym zresztą któregoś razu pisałem na blogu). Tym razem – po niezbyt przespanej nocy na łodzi i w tropikalnym upale – złapaliśmy taryfę. Miejscowi, jak to Latynosi, charakteryzowali się ogromną drogową brawurę, ale szczęśliwie dotarliśmy do punktu migracyjnego. Krótka rozmowa po angielsku (w Brazylii całkiem popularny jako język obcy, chyba bardziej od hiszpańskiego) i oficjalnie wjechaliśmy do największego kraju w Ameryce Południowej. Wiza ważna na 3 miesiące, czyli standardowy wpis w paszporcie.
    Stąd na szczęście niedaleko było do drugiego portu – z którego odpływały lanchas (duże statki pasażerskie kursujące po Amazonce) do Manaus. W przeciwieństwie do tradycyjnych portów nad rzeką, tych błotnistych i o pomostach ze spróchniałych desek ten miał niemal europejską infrastrukturę – choć oczywiście nabrzeże było pływające. A same statki w porównaniu z takimi rapido olbrzymie.

Lancha
    Okazało się, że rejs wcale nie jest tani (Brazylia jest generalnie dużo droższa od sąsiedniego Peru) i trwa cztery dni. Większość miejscowych spędza go na hamakach przywiązywanych do filarów czy innych elementów konstrukcyjnych statku.
    - O nie – zaprotestowałem – Jak to mają być cztery dni, bierzemy kajutę. Tak będzie wygodniej i bezpieczniej.
    Kolega pomarudził, ponarzekał – ale postawiłem na swoim. Mieliśmy płynąć kajutą – drożej. A najbliższy statek miał być następnego dnia. Cóż, był to dobry powód, by skoczyć do Kolumbii. Daleko nie było, w końcu znajdowaliśmy się na trójstyku granic.
    Przynajmniej na mapie. W upale, i po zarwanej nocy, droga się dłużyła. Do tego w okolicy tegoż portu nie było żadnych motocyklowych taksówek. W końcu jednak naszym oczom ukazał się baner obwieszczający, że wchodzimy na teren Kolumbii. Przez myśl przeszło nam nawet wjechać tam legalnie, ze stemplem w paszporcie, ale biuro imigracyjne było dopiero na miejscowym lotnisku – kawał drogi od centrum. Szybko też znaleźliśmy polecany przez Pawła hotel. Leżał z 50 metrów od granicy, był tańszy niż brazylijskie, nieco hipisowski (choć akceptowalny) i miał basen, co w tropikalnym skwarze było prawdziwym wybawieniem.

Kolumbijska Leticia
    Chociaż jak żeśmy się już do niego wgramolili akurat spadł rzęsisty deszcz. Padał może niezbyt długo, ale za to intensywnie. Zaczynała się powoli z dawna wyczekiwana pora deszczowa.
    - Lluvia buena – stwierdziłem, co znaczy prawdopodobnie "niezłyy deszcz".
    - Chimba – poprawił mnie jeden z pracowników hotelu – Tu w Kolumbii nie mówimy buena, tylko chimba. Lluvia chimba.
    Niechaj i tak będzie. Swoją drogą Leticia niegdyś należała do Peru, ale w wyniku jednej z licznych acz nieznanych nam południowoamerykańskich wojen trafiła pod skrzydła Kolumbii (poszło prawdopodobnie o kauczukodajną dżunglę, choć dostęp do Amazonki też mógł mieć wpływ).
    - Może i dobrze – stwierdził Paweł z Indiany, który nam o tym opowiadał – Bo wystarczy porównać Leticię z Santa Rosą...

Santa Rosa
    Faktycznie, z tych trzech sąsiadujących miasteczek to Leticia wyglądała na normalne miasto. Tabatinga była pełną sklepów strefą wolnocłową, a Santa Rosa de Ybycui to w tym towarzystwie parchata wioska.

Tabatinga
    Okazało się, że nasz hotelik miał także – oprócz sklepu z pamiątkami i agencji turystycznej organizującej wypady do dżungli – niewielką restaurację. Serwował średnie kolumbijskie piwo, jakąś regionalną berbeluchę i jedzenie.
    - Co macie? - zapytaliśmy kelnera.
    - No, na przykład piranię...
    - Już wiemy co będziemy jedli – przerwał mu mój towarzysz podróży – Pirania, dwa razy.
    Ryba okazała się nad podziw smaczna. Chociaż zębata.

Kuchnia
    I wbrew temu co się mówi pirania wcale nie jest taka krwiożercza. Owszem, jednym kłapnięciem odgryzie palec, nos czy co tam się do wody akurat wsadzi, ale tak naprawdę zjada wszystko. Jest takim trochę czyścicielem rzeki. I nie capi mułem jak karp.
    Co zaś do kolumbijskiej kuchni – rankiem załapaliśmy się na typowe miejscowe śniadanie. Arepa, czyli rachityczny blady naleśnik z podsmażoną kiełbasą (prawie jak naszą), podany oczywiście z kawą. Powiem tak: szału nie było, chociaż skoro wliczone w cenę... Jak za darmo to i ocet słodki (a w Kolumbii nikt nie przeprowadzał żadnych denominacji, i płaci się tysiącami; grubymi tysiącami).

Arepa z kiełbasą
    Po tak obfitym śniadaniu ruszyliśmy z powrotem do Brazylii – nikt nie robił nam jakichkolwiek przeszkód – na statek do Manaus. Zaczynało się już robić gorąco, poza tym w porcie trzeba było być minimum dwie godziny przed odpłynięciem. Na szczęście udało się złapać stopa – zatrzymał się pojazd zwany w Peru toro, byczek, taki trójkołowiec z kipą. W niewielkiej kabinie gnieździło się trzech Brazylijczyków, ale my – ku uciesze miejscowych – wskoczyliśmy na pakę. I ruszyliśmy w rytmie samby. Pierw do tego parchatego portu vis-a-vis Santa Rosy, a jak chłopaki się zorientowali, że płyniemy do Manaus, podrzucili nas i tam (nie chcąc za to żadnej gratyfikacji). Na terminal portowy wjechaliśmy więc z piskiem opon ku ogólnej radości.
    A potem ustawiliśmy się w długiej kolejce, pełnej ludzi i bagaży. Załadunek trochę trwał, ale w końcu wpuszczono i pasażerów. Większość rozłożyła się na otwartym pokładzie i zaczęła instalować hamaki, my zaś udaliśmy się do wskazanej kajuty.

Kajuta
    Jeszcze tylko godzinka, i rozpoczęła się 76-godzinna podróż do Manaus.
Voyager V - nasz statek

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...