Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą peru. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą peru. Pokaż wszystkie posty

16 grudnia 2024

Kawa po turecku

    No tak. Kawa po wiedeńsku, jak już wiemy, to polski wynalazek (a konkretniej pana Kulczyckiego, zwanego Bruderherz – było to ulubione powiedzonko owego biznesmena, tak też zwracał się do klientów, przyjaciół i przygodnie poznanych person). Napój ów przybył pod Wiedeń wraz z osmańskimi wojskami pod wodzą Kara Mustafy, nim jednak nasiona kawowca dotarły do Austrii przebyć musiały długą drogę przez Konstantynopol. I o tej drodze mniej więcej będzie.
Hagia Sophia
    Wiem, wiem, spokojnie można by jeszcze dużo o Wiedniu pisać, od rzymskich początków, przez średniowieczne kupieckie miasto będące w orbicie zainteresowań władców Czech po barokową stolicę imperium. O tym, że ulicami miasta spacerowali najwięksi zbrodniarze XX wieku a także lekarze, filozofowie, muzycy... Krzyżacy – bo dziś miasto jest siedzibą Wielkiego Mistrza Zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Ale może innym razem.
Współczesna siedziba Wielkiego Mistrza
    Teraz zaś – jako, że równie często co we Wiedniu bywam w Istambule – o kawie po turecku.

Wiedeń, jak Istambuł, ma rzymskie początki
    A właściwie o kawie po arabsku, bo przecież od tych semickich plemion Osmanowie zapożyczyli ów trunek.
    Wszak – teraz historia – kawowiec pochodzi z południa Półwyspu Arabskiego, dzisiejszego Jemenu, w Starożytności była to Arabia Felix, Szczęśliwa (wysoka cywilizacja, kultura, a nie wojna domowa, bieda i narkotyki jak teraz) oraz z Rogu Afryki (dziś Etiopia, Somalia, Somaliland, Dżibuti, Erytrea – nie wszystkie państwa uznawane są na arenie międzynarodowej). Generalnie z okolic państwa Aksum (tego trzeciego bądź czwartego chrześcijańskiego kraju na Ziemi, po Armenii, Gruzji i Imperium Rzymskim). Otóż w tym regionie doszło do legendarnego wydarzenia. Oto pasterz kóz zauważył, iż kiedy zwierzęta podjadły sobie owocki pewnego krzewu (albo Coffea arabica, albo C. cenephora – takie dwa gatunki kawowca, arabika i robusta, występowały w regionie, i takie są w dużej mierze uprawiane; kawosze zaraz powiedzą, że robusta mniej gorzka czy inne takie dyrdymały; o liberice, C. liberica jakoś nigdy owi nie wspominają) nagle wstępowała w nie nowa jakby energia, zaczynały hasać po okolicy i ogólnie, odżywały. Pasterz spróbował tychże jagódek, po czym – jako, że nie była to ambrozja – wywalił do ogniska. Gdzie nasiona uprażyły się, nabierając aromatu. Wystarczyło je pokruszyć, zalać wodą i powstał pobudzający napój kofeinowy – gorzki i o całkowicie odstręczającym mnie zapachu. Tyle historii.

Owoce kawowca
    Od razu dodam – w palarni kawy nie byłem w Starym Świecie. Za to w Nowym – jak najbardziej. Oto bowiem dziś głównym producentem kawy jest Ameryka Południowa – na czele z Brazylią (nickname: Kraj Kawy) – amerykańskie kakao uprawiane jest natomiast masowo w Afryce (tu prym wiedzie Ghana).
Fabryka ziaren kawy w peruwiańskim regionie La Merced
    Ma też Ameryka Południowa własny odpowiednik najdroższej kawy na ziemi. W Azji Południowo-Wschodniej (Maciek, Malezja) owoce kawowca zasmakowały miejscowemu zwierzakowi, łaskunowi palmowemu. Niewielki wszystkożerny ssak nie trawi jednak nasion – ino je nadtrawia. Wystarczy je wybrać z kupy, uprażyć, i mamy kopi luwak. W Peru też jest takie zwierzę.

Amerykański skryty kawożerca
    Tak, oczywiście, piłem tą wygrzebywaną z kupy kawę – tą amerykańską, dużo tańszą, nie kopi luwak. Nie ma słonecznikowego posmaku kawy zielonej, nieprażonej – raczej przypomina zwykłą czarną, choć, co poczytuję na plus, nie jest tak intensywna i gorzka. I ma lekko kwaskowaty posmak. Jak kogoś interesuje, niech da znać – w Europie bowiem trudno ją dostać.

Suszenie ziaren kawy i kakao na peruwiańskiej wsi
    Tyle autoreklamy didaskaliów, wracamy do Turcji. A szerzej do islamskiej ekumeny. Kawa szybko poczęła rozprzestrzeniać się po rosnącym islamskim świecie, wywołując spore zamieszania. Kofeina jest używką, a tych jako takich Koran zabrania.w Ale o naparze z kawowca nic nie wspomina, więc... Imamowie i mułłowie stoczyli ze sobą wiele – miejmy nadzieję, że tylko słownych – potyczek o to, czy kawę pić można, czy jej pobudzający nie przeszkadza w modlitwie (kiedy kawa dotarła do basenu Morza Śródziemnego taką samą rozkminę miał nasz papież (osmański sułtan takich dylematów nie miał i kawę i kawiarnie w pewnym momencie zakazał), początkowo uznając ją za szatański napój; kupcom weneckim to nie przeszkadzało, a potem, wraz z przesunięciem okna Overtona, kawsko zagościło w tamtejszej rzeczywistości). Ustalono po długim czasie, że nie przeszkadza. A sufici, czy inne mistyczne islamskie bractwa (znamy głównie derwiszów z ich ekstatycznymi tańcami) uznały, że jest wręcz konieczna.

Uliczny sprzedawca kawy w Jordanii
    I tak dziś w całym arabskim świecie kawa – mocna, właściwie nie parzona a gotowana, ogrzewana gorącym piaskiem (kto chce sobie poczytać jak się ją przyrządza to na pewno znajdzie w internetach, mnie, jako miłośnika herbaty nie specjalnie to interesuje) – jest na porządku dziennym.
    Ku mojemu szczęściu w niektórych rejonach tejże ekumeny znacząco przegrywa z herbatą.

Marokańska herbata
    Także na dawnych terenach Imperium Osmańskiego herbata uzyskała mocną pozycję, ale o tym następny, przedświąteczny w sumie, wpis.
Herbata na Bałkanach
    Teraz jeszcze ostatnie akapity o kawie tureckiej, pitej w onegdaj w stambulskich kawiarniach czy zajazdach (han) obok łaźni (hamam) i meczetów (cami).
Osmański hamam w Stambule
    Czarna jak smoła trafiła wkrótce na stoły jednego z głównych otomańskich przeciwników, hegemona w Europie Środkowo-Wschodniej – do Rzeczypospolitej. I to trafiła w taki sposób, że na kartach narodowego naszego Pana Tadeusza, poematu-epitafium sarmackiej Polski musiał Mickiewicz tak napisać: takiej kawy, jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju.
Dwór polski
    Dowiadujemy się też, że w każdym dworze, owym domu porządnym dawnego zwyczaju, jest do robienia kawy osobna niewiasta, nazywa się kawiarka. Następnie Wieszcz opisuje sposób owego napoju przyrządzania. Wyewoluował on co prawda z kawy po turecku (taka mocna kawa wieki temu zwana była w Europie "kawą po polsku"; słaba lura znana była jako parzona na sposób "niemiecki"), ale nabrała całkiem innego sznytu. Dużo dostojniejszego niż prymitywne kapuczyna czy inne produkty kawowego ekspresu rodem ze Śródziemiomorza. Każdy zresztą sobie przepis ten, trzynastozgłoskowcem ze średniówką pisany, może sam przeczytać. Albo zmusić do tego swoje pociechy, bo po tak zwanych reformach edukacji na modłę zachodnioeuropejską dla Pana Tadeusza może braknąć miejsca, a wraz z tym dla pamięci o dawnych polskich zwyczajach i kulturze, której – ku mojemu smutkowi – picie kawy było ważnym elementem. Kawy, nie napojów z ekspresu.
Frappe - kawa z lodem
    A jako, że od wieków trwaliśmy na skrzyżowaniu różnych Światów nie tylko kawa ubogacała naszą kulturę.

Autor i Krzyżacy na skrzyżowaniu kultur (foto: P. Strzelczyk)

2 września 2024

Dziennik Adamasa de Orellany

    Jako, że właśnie – po 76 godzinach na łodzi (nie licząc tych kilkunastu z Iquitos na granicę; swoją drogą podróż z Tabatingi zwykłym statkiem, lento, trwa jakieś 10 dni) – dotarłem do Manaus to taka mała wprawka literacka na blogu.
Manaus nad Rio Negro
    Bo skoro pokonywałem trasę, którą te prawie pięćset lat temu płynęła pierwsza znana ekspedycja ze Starego Świata (plotki o tym, że dużo wcześniej w górę rzeki – niczym Tomek Wilmowski et consortes – wędrowali Kartagińczycy póki co wkłada się w akta i teorie miłośników Starożytnej Astronautyki; Thor Heyerdal uśmiecha się gdzieś tam – gdzie jest – pod nosem) postanowiłem zaktualizować nieco dziennik wyprawy Francesco de Orellany. Czy może raczej jego kapelana Gaspara de Carvajala sporządzającego notatki. Sam de Orellana, zgodnie ze standardami epoki, nie musiał być piśmienny. Mój wyczyn nie był może aż tak bohaterski jak przypadkowa w sumie (z dzisiejszego Ekwadoru wypłynął rzeką Napo po spyżę – a zawrócić już z powodu silnego prądu i wirów zawrócić nie mógł; wiry na Napo nadal utrudniają przemyt żeglugę) ekspedycja hiszpańskich konkwistadorów, ani tak doniosły w skutkach, ale był – cóż – mój. W Ekwadorze też byłem, choć przez chwilę tylko.

Rio Napo
    Od tamtego czasu wiele też się zmieniło, choćby technologia i tempo podróży (odkrycia XIX stulecia sprawiły, że nie musiałem machać wiosłem - ni brygantyny budować - przez kilka tysięcy kilometrów; to też jednak była pewna monotonia podróży). Nie ostrzeliwano już też statków z brzegów (aczkolwiek pełnej gwarancji na to dać nie mogę, zwłaszcza jeśli chodzi o tereny przygraniczne i uczęszczane szlaki przemytni... no, nieważne). Jedno pozostało bez zmian – wielka rzeka. No i to, że życie w dżungli jest parchate – czyli w sumie dwie rzeczy; zresztą selva to właściwie jedyne, co widzi się na brzegach.

Dżungla
    Ad rem. Zaczynajmy.

    Dziennik Orellany z peregrynacji po wielkiej rzece Roku Pańskiego dwa tysiące dwudziestego i trzeciego (we fragmentach znalezionych w żołądku kajmana).


    (...) W dniu wspomnienia świętych Hipacego Paflagończyka i Alberyka z Utrechtu Roku Pańskiego 2023 stanęliśmy na brzegu Napo, podle ujścia do niej jakieś lokalnej rzeczki i odpoczęliśmy. Miejscowi mówią na to miejsce Mazan, i mamią nas opowieściami o drodze, która przedzierając się przez Andy niebotyczne w jedną, i nieprzebytą dżunglę w drugą spiąć ma oba brzegi Okeanu opasającego cały kontynent. Mówią na nią Transamazonica, i podobno w sąsiedniej wiosce jest ktoś, kto zna kogoś (...), kogo wuj widział ślady onej trasy. Nasz informator zdawał się być wiarygodny, na potwierdzenie swych wiadomości zdradził nam, że wuj ów ma pypeć na nosie (...)
    Święta Agnieszka z Asyżu w swoim dniu w Roku Pańskim 2023 sprawiła, iż dotarliśmy do naprawdę olbrzymiej rzeki. Jest tak szeroka, że ani chybi – blisko już być musi do Atlantyku, skoro z łodzi dostrzec się dają delfiny, które ponoć rozbitków potrafią uratować, jak mądrzy Autorzy łacińscy piszą (...).
    Okazuje się, że jednak wcale nie tak blisko do tego Oceanu, a miejscowe delfiny wcale do pomocy topielcom skore nie są. W dniu świętych Grzegorzy, Cudotwórcy i tego z Tours, Roku Pańskiego 2023 wczesnym rankiem dotarliśmy, umęczeni, do Santa Rosa de Ybycui. W panującym upale trudno się na czymś skupić.
    Wieczorem tegoż dnia (...) wreszcie znaleźliśmy spokojny kąt do spania. Jako, że był to piątek, miejscowi postną strawę przygotowali. Dziwna ta ryba, zębata strasznie, acz smaczna. Autochtoni o jeszcze innych cudach na rzece opowiadali, oprócz zębatych krwiożerczych ryb i delfinów także o olbrzymich wężach, syrenach i lewiatanach, zdolnych łódź całą połknąć. Zwą je tu – lewiatany owe – arapaimami. Sami też z gołym niemalże przyrodzeniem biegają i w robactwie, które to w gnijącym drewnie się rodzi, gustują (...). Czas jednak w dalszą drogę wyruszać, ku ziemiom Amazonek i Złotego Człowieka.
    (...) Nie wiemy, czy to Niedziela w listopadzie Roku Pańskiego 2023, czy nie – dni na rzece bowiem nic się od siebie nie różnią, ni podniosłością, ni długością. W oddali tylko błyska się, co zwiastuje burzę niechybną. Miejscowi mówią, że już kilka miesięcy na deszcz czekają, a rzeka przez to ledwo co płynie. Trochę nie chce nam się w to wierzyć, jakoby jeszcze większa być miała. Takoż plemion dzielnych wojowniczek Amazonkami zwanych ani widać, ani słychać. Choć trzeba przyznać, że kiedyśmy widzieli pogoń Indianki z klapkiem w dłoni za niewielkim złośliwym huncwocikiem, możemy przypuszczać, iż wśród przodkiń miała jakąś scytjską wojowniczkę (...) Co zaś się deszczy i burz tyczy, póki co szczęśliwie nas omijają. Ale gdyby przyszły, to święty Jacku od Pierogów, miej nas w swojej opiece (...).
    Święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny (prawdopodobnie) Roku Pańskiego 2023. Rankiem całą rzekę zasnuły dymy woniejące spalenizną. Ani chybi, po tylu dniach żmudnej podróży, teraz już na pewno zbliżamy się ku ujściu (...). Musi też tu znajdować się jakaś wielka osada, inaczej skąd tyle dymu, jak nie z sadyb ludzkich? Wciąż liczymy, że dotrzemy do kraju Złotego Człowieka. Leży on nad Czarną Rzeką i znajdować tam mają się nieprzebrane wręcz bogactwa, acz skoro niedaleko Ocean, to i może El Dorado szukać należy w innych rejonach tego bezkresnego kontynentu?
    Tegoż dnia, wieczorem. Jest i Rio Negro! Czarna Rzeka. Musimy być blisko. Może spróbujemy popłynąć w górę, wszak tam musi być El Dorado, Złoty Człowiek i jego bogate królestwo. Nasza ekscytacja sięga zenitu (...). Na skałach nad Rio Negro dostrzegliśmy tajemnicze rysunki ludzkich głów, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że chociaż ta z opowieści jest prawdziwa. Dopłynąć tam będzie jednak ciężko, gdyż ciemny nurt jest wartki. Rzeka ta też nie wpada od razu do naszej, tylko płyną obok siebie jednym korytem – żółto-brunatna i czarna. W to nikt nam nie uwierzy (...). Jest tu też dużo krokodyli, których miejscowi kajmanami zowią. Iście, olbrzymie są niczym smoki (...)

    Tu zapiski się kończą.
    Co prawda w okolicach Manaus raczej trudno kajmana spotkać, ale petroglify nad Rio Negro jak najbardziej. Na zakończenie warto dodać, że prawdziwy de Orellana dopłynął do Atlantyku (i faktycznie myślał, że koło Manaus jest już blisko do oceanu – dziś zresztą przypływają tu statki oceaniczne – a nad Rio Negro leży kraina El Dorado, królestwo Złotego Człowieka), ale wiedziony chęcią zdobycia skarbów wrócił do Amazonii – i został już na zawsze, umierając gdzieś w delcie Amazonki w końcu 1546 roku.

Amazonka, wcześniej Rio Orellana, tu na odcinku gdy zwie się Solimoes
    Gaspar de Carvajal zmarł w wieku około 80 lat w 1584 w klasztorze dominikanów w Limie.
Pacyfik w Limie i pomnik najsłynniejszego peruwiańskiego podróżnika

26 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 2

    Po chybotliwej kładce weszliśmy na wysoki brzeg rzeki – Amazonki, która mniej więcej od tego miejsca zaczynała zwać się Solimoes – i po raz drugi w życiu znalazłem się w Brazylii. Przynajmniej nieoficjalnie, bo tu, w Tabatindze, podobnie jak w peruwiańskiej Santa Rosie, urząd migracyjny był dość daleko od portu.
Peke-peke z Peru do Brazylii
    Co ciekawe – nie było tu tak popularnych w Peru mototaksówek. To znaczy: sama nazwa funkcjonowała, ale oznaczała zwykły motor. Motocyklową taksówkę. Pomysł w mojej opinii taki sobie, ale skoro w Brazylii się sprawdzał, znaczy, że tu wystarczał. Nie ukrywam, że fanem motocykli nie jestem, choć w Dzikich Krajach zdarza mi się z jednośladów korzystać (o czym zresztą któregoś razu pisałem na blogu). Tym razem – po niezbyt przespanej nocy na łodzi i w tropikalnym upale – złapaliśmy taryfę. Miejscowi, jak to Latynosi, charakteryzowali się ogromną drogową brawurę, ale szczęśliwie dotarliśmy do punktu migracyjnego. Krótka rozmowa po angielsku (w Brazylii całkiem popularny jako język obcy, chyba bardziej od hiszpańskiego) i oficjalnie wjechaliśmy do największego kraju w Ameryce Południowej. Wiza ważna na 3 miesiące, czyli standardowy wpis w paszporcie.
    Stąd na szczęście niedaleko było do drugiego portu – z którego odpływały lanchas (duże statki pasażerskie kursujące po Amazonce) do Manaus. W przeciwieństwie do tradycyjnych portów nad rzeką, tych błotnistych i o pomostach ze spróchniałych desek ten miał niemal europejską infrastrukturę – choć oczywiście nabrzeże było pływające. A same statki w porównaniu z takimi rapido olbrzymie.

Lancha
    Okazało się, że rejs wcale nie jest tani (Brazylia jest generalnie dużo droższa od sąsiedniego Peru) i trwa cztery dni. Większość miejscowych spędza go na hamakach przywiązywanych do filarów czy innych elementów konstrukcyjnych statku.
    - O nie – zaprotestowałem – Jak to mają być cztery dni, bierzemy kajutę. Tak będzie wygodniej i bezpieczniej.
    Kolega pomarudził, ponarzekał – ale postawiłem na swoim. Mieliśmy płynąć kajutą – drożej. A najbliższy statek miał być następnego dnia. Cóż, był to dobry powód, by skoczyć do Kolumbii. Daleko nie było, w końcu znajdowaliśmy się na trójstyku granic.
    Przynajmniej na mapie. W upale, i po zarwanej nocy, droga się dłużyła. Do tego w okolicy tegoż portu nie było żadnych motocyklowych taksówek. W końcu jednak naszym oczom ukazał się baner obwieszczający, że wchodzimy na teren Kolumbii. Przez myśl przeszło nam nawet wjechać tam legalnie, ze stemplem w paszporcie, ale biuro imigracyjne było dopiero na miejscowym lotnisku – kawał drogi od centrum. Szybko też znaleźliśmy polecany przez Pawła hotel. Leżał z 50 metrów od granicy, był tańszy niż brazylijskie, nieco hipisowski (choć akceptowalny) i miał basen, co w tropikalnym skwarze było prawdziwym wybawieniem.

Kolumbijska Leticia
    Chociaż jak żeśmy się już do niego wgramolili akurat spadł rzęsisty deszcz. Padał może niezbyt długo, ale za to intensywnie. Zaczynała się powoli z dawna wyczekiwana pora deszczowa.
    - Lluvia buena – stwierdziłem, co znaczy prawdopodobnie "niezłyy deszcz".
    - Chimba – poprawił mnie jeden z pracowników hotelu – Tu w Kolumbii nie mówimy buena, tylko chimba. Lluvia chimba.
    Niechaj i tak będzie. Swoją drogą Leticia niegdyś należała do Peru, ale w wyniku jednej z licznych acz nieznanych nam południowoamerykańskich wojen trafiła pod skrzydła Kolumbii (poszło prawdopodobnie o kauczukodajną dżunglę, choć dostęp do Amazonki też mógł mieć wpływ).
    - Może i dobrze – stwierdził Paweł z Indiany, który nam o tym opowiadał – Bo wystarczy porównać Leticię z Santa Rosą...

Santa Rosa
    Faktycznie, z tych trzech sąsiadujących miasteczek to Leticia wyglądała na normalne miasto. Tabatinga była pełną sklepów strefą wolnocłową, a Santa Rosa de Ybycui to w tym towarzystwie parchata wioska.

Tabatinga
    Okazało się, że nasz hotelik miał także – oprócz sklepu z pamiątkami i agencji turystycznej organizującej wypady do dżungli – niewielką restaurację. Serwował średnie kolumbijskie piwo, jakąś regionalną berbeluchę i jedzenie.
    - Co macie? - zapytaliśmy kelnera.
    - No, na przykład piranię...
    - Już wiemy co będziemy jedli – przerwał mu mój towarzysz podróży – Pirania, dwa razy.
    Ryba okazała się nad podziw smaczna. Chociaż zębata.

Kuchnia
    I wbrew temu co się mówi pirania wcale nie jest taka krwiożercza. Owszem, jednym kłapnięciem odgryzie palec, nos czy co tam się do wody akurat wsadzi, ale tak naprawdę zjada wszystko. Jest takim trochę czyścicielem rzeki. I nie capi mułem jak karp.
    Co zaś do kolumbijskiej kuchni – rankiem załapaliśmy się na typowe miejscowe śniadanie. Arepa, czyli rachityczny blady naleśnik z podsmażoną kiełbasą (prawie jak naszą), podany oczywiście z kawą. Powiem tak: szału nie było, chociaż skoro wliczone w cenę... Jak za darmo to i ocet słodki (a w Kolumbii nikt nie przeprowadzał żadnych denominacji, i płaci się tysiącami; grubymi tysiącami).

Arepa z kiełbasą
    Po tak obfitym śniadaniu ruszyliśmy z powrotem do Brazylii – nikt nie robił nam jakichkolwiek przeszkód – na statek do Manaus. Zaczynało się już robić gorąco, poza tym w porcie trzeba było być minimum dwie godziny przed odpłynięciem. Na szczęście udało się złapać stopa – zatrzymał się pojazd zwany w Peru toro, byczek, taki trójkołowiec z kipą. W niewielkiej kabinie gnieździło się trzech Brazylijczyków, ale my – ku uciesze miejscowych – wskoczyliśmy na pakę. I ruszyliśmy w rytmie samby. Pierw do tego parchatego portu vis-a-vis Santa Rosy, a jak chłopaki się zorientowali, że płyniemy do Manaus, podrzucili nas i tam (nie chcąc za to żadnej gratyfikacji). Na terminal portowy wjechaliśmy więc z piskiem opon ku ogólnej radości.
    A potem ustawiliśmy się w długiej kolejce, pełnej ludzi i bagaży. Załadunek trochę trwał, ale w końcu wpuszczono i pasażerów. Większość rozłożyła się na otwartym pokładzie i zaczęła instalować hamaki, my zaś udaliśmy się do wskazanej kajuty.

Kajuta
    Jeszcze tylko godzinka, i rozpoczęła się 76-godzinna podróż do Manaus.
Voyager V - nasz statek

23 sierpnia 2024

Rejs po Amazonce cz. 1

    Wyprawa Amazonką nie była moim pomysłem.
    - Jak już tu jesteśmy – przekonywał współpodróżnik – to czemu nie? A jak już nie będziesz miał okazji? Z Iquitos do ujścia, do Belem?
    Nie musiał długo wiercić dziury w brzuchu – ale finalnie dotarliśmy tylko do Manaus – czyli pokonaliśmy niecałe 2500 kilometrów z biegiem tej najpotężniejszej rzeki Świata (Tomek Wilmowski płynął w drugą stronę – nie ukrywam, że miło było odwiedzić miejsca opisane w dawno czytanej książce, choć akurat ujście Rio Putumayo mijaliśmy w nocy). Podróż podzieliliśmy na dwa etapy – inaczej zresztą się nie dało: do granicy i od granicy. W tym wypadku był to trójstyk Peru, Kolumbii i Brazylii.

Trójstyk na Amazonce
    Pierwszy etap zaczynaliśmy w Iquitos. Poinstruowani przez wspominanego już na blogu Pawła mniej więcej znaliśmy cenę w miarę sensownej wyprawy na peruwiańską granicę – niecałe sto złotych (w przeliczeniu oczywiście). Były opcje droższe i tańsze – połączenia o wyższej cenie były trochę szybsze i bardziej komfortowe, te tańsze zaś mogły trwać nawet kilka dni. Nasza łódź, skrzyżowanie lanchy (amazońska łódź, statek pasażerski właściwie) i rapido (jak wskazuje nazwa – łódka ekspresowa) z Iquitos do Santa Rosa de Ybycui płynąć miała kilkanaście godzin.
    - Dobra rada: weźcie ze sobą jakiś sweter albo kurtkę – mówił człowiek, dla którego 27 stopni Celsjusza to zima – Jak odpalą klimę od razu zrobi się zimno.

Iquitos
    Faktycznie – w Peru jeśli chodzi o klimatyzację nie uznaje się półśrodków. Albo jej nie ma, albo ustawiona jest na tryb polarny. Jest to rzecz, której autentycznie nie znoszę. Normalna klimatyzacja sprawia, że mam pełne zatoki i opuchnięte gardło, a taka... Po każdej dłuższej podroży w miarę znośnych warunkach (bo w Ameryce Południowej bywają i w nieznośnych) albo po nocy w hotelu z działającą klimą (nie musi być zagrzybiona) zdycham gorzej niż na kacu.
    - Bilet do Santa Rosa poprosimy, dwa razy – wnętrze agencji transportowej w Iquitos było, a jakże klimatyzowane, do tego, ponieważ był koniec listopada, ozdobione choinką.
    - Paszporty – poprosił ekspedient, trafnie domyślając się, że nie jesteśmy miejscowi – 320 soli od osoby.
    - 320? - spojrzeliśmy najpierw na siebie, potem na cennik, gdzie jak byk stało 90; rozumiem, że na Białym należy tu zarobić, ale to była pewna przesada – Ale tu jest inna cena.
    - Tak – odparł Latynos – Ale tylko dla miejscowych, na dolnym pokładzie, bez wygód.
    - Ależ my nie chcemy żadnych wygód, kajut, posiłku. Chcemy miejsce na statku na najbliższy rejs za dwa dni – komunikacja z granicą jest regularna, owszem, ale statki danego przewoźnika pływają raz, góra dwa razy w tygodniu – Poprosimy bilet za 90.
    - Nie ma takiej możliwości – ekspedient był niewzruszony – Takie jest prawo, o tu, i mogę wam tylko ten droższy sprzedać.
    Na tablicy obok kasy faktycznie wisiał jakiś świstek papieru, obwieszczający, że inostraniec musi kupić droższy bilet. Na ile było to prawdziwe prawo, a na ile polityka firmy – niech jej nazwa przepadnie w otchłani niepamięci – nie wiem. Choć się domyślam. Grzecznie jednak podziękowaliśmy i poszliśmy szukać innych przewoźników – nie było ich tak znowu dużo, a i nie wszystkie biura działały. Niektóre wyglądały, jakby pokonała je niedawna panika koronawirusowa. Było jednak jeszcze wcześnie i piekielny tropikalny żar dopiero zaczynał lać się z nieba, więc mieliśmy i chęć, i energię by przeczesywać miasto. Udało się. Łódź co prawda była mniejsza, jednopokładowa, bilet kosztował stówkę, ale czas przelotu był podobny, bodajże 15 godzin. Wypływała w środę po południu, więc na granicy mieliśmy się zjawić koło 5 nad ranem. Elegancko. Znaczyło to, że na spokoju zdążymy odwiedzić Pawła w Indianie – skoro zapraszał.

Droga do Indiany
    Indiana leży w dole rzeki, ale duże łodzie płynące do Brazylii się tam nie zatrzymują (stają tam barki z kontrabandą z Ekwadoru – jak ktoś nie chce płynąć Napo do ujścia wyładowuje towar w Mazan, a stamtąd do Indiany i Amazonką do Iquitos), więc i tak musieliśmy wrócić w środę rano. Podróż szybką łodzią trwa jakieś czterdzieści minut – ale o tym zdaje się już wspominałem. Nie pisałem, że to dość przyjemna wyprawa, i człowiek czuje się niczym demon prędkości. A właściwie: przemoczony demon prędkości, bo chlapie.
Lancha w porcie na Amazonce
    Szybka lancha do Santa Rosy to zupełnie inny kaliber jednostki, choć oczywiście odpływa z równie parchatego portu w Iquitos.

Port w Iquitos
    Jest dużo większa, więc nie może ciąć fal jak rapido (jak sternik depnie siedzi się bardzo pod kątem, mając dziób hen hen nad głową), ale i tak wyciąga niezłą prędkość. Póki było widno uprosiliśmy załogę, żeby siedzieć na przedzie łodzi (znaczy w sterówce) – raz, że była to dla nas atrakcja, dwa – nie było tam srogiej klimatyzacji. Niestety gdy zapadł zmierzch i pojawiły się setki owadów Białasów wygoniono na swoje miejsca, a kabinę od mostka oddzielono grubym kocem.
Amazonka o zmierzchu
    W sumie i tak nic nie było widać poza snopem światła przeczeszującego rzekę. Co jakiś czas łódź też zatrzymywała się.
    - Basuras, śmieci – wyjaśnił jeden z członków załogi.
    Faktycznie, Amazonką dużo płynie, ale ku mojemu zaskoczeniu więcej jest drewna niż plastiku. I faktycznie, takie pływające wyspy mogą chyba być groźne dla bądź co bądź niewielkich lanchy. Możliwe też, że co jakiś czas trzeba było przestudzić silnik.
    Do Santa Rosy dopłynęliśmy około ósmej rano – obsuwa wynosiła jakieś dwie godziny, czyli całkiem nieźle (plus opóźnienie na starcie, trochę ponad pół godziny; jak na Peru i dżunglę to niemal szwajcarska precyzja). Statek nie splamił się dobijaniem do wyspy na której leży ostatnia peruwiańska osada i wyrzucił nas na środku rzeki na tratwę z nieczynnym hotelem. Mimo tęsknych spojrzeń w kierunku kolumbijskiej Leticii i brazylijskiej Tabatingi trzeba było jednak wsiąść w peke-peke i mimo wszystko dotrzeć do dużo mniej imponującej – właściwie to mocno parchatej – Santa Rosy. Tam znajdowało się bowiem przejście graniczne. Żeby było trudniej leżało ono na drugim końcu wyspy – trzeba było wziąć mototaksówkę. I – jesteśmy w Ameryce Łacińskiej – poczekać. Otwierano je o dziesiątej bodajże.

Santa Rosa de Ybycui
    W końcu jednak wbito nam pieczątki – a czego nie zrobiono na lotnisku w Limie kiedyśmy przylatywali; niby modernizm, niby tak światowo, a jakby w Santa Rosa popsuł się komputer gdzieśmy byli zarejestrowani byłaby lipa – jak zdarzyło się jednemu z poznanych na Amazonce podróżników; taka to nowoczesność, psia jej mać. Na szczęście działał, więc wróciliśmy do portu, wsiedliśmy do peke-peke i dopłynęliśmy do Tabatingi.

Tabatinga
    Pierwszy etap podróży był zakończony.

16 sierpnia 2024

Amazońska Wisła

    Więc wylądowaliśmy w Iquitos – i pierwszy raz mogłem spojrzeć na Wisłę Ameryki Południowej – Amazonkę.
Amazonka
    Technicznie oczywiście Amazonka przypomina Narew – jest to bowiem rzeka warkoczowa: płynie wieloma korytami na raz i nie da wskazać się głównego nurtu. Różnica to głównie kwestia skali.

Wisła
    Nawet w porze suchej i 5000 kilometrów od ujścia rzeka jest potężna. Niewyobrażalnie potężna. A masy wody toczone przez nią do Atlantyku są tak gargantuiczne, że trudno je sobie wyobrazić. Jako hydrobiolog od słodkowodnego makrozoobentosu powinienem być dodatkowo zafascynowany miejscowymi bezkręgowcami – ale przyznam się: do tej pory nie było kiedy się przyjrzeć (łezka się kręci gdym studentem będąc tropił ważki nad Narwią i na Kurpiach; i to uginające się pod nogami pło na torfowiskach – chodzenie po bagnach wciąga). W związku z kolorem wody (będącym efektem niesionych tonami osadów rzeka ma kolor – hm – sieny palonej) nie widać arapaim (największa słodkowodna ryba na Ziemi), ani delfinów słodkowodnych. Wydry też nie widziałem – a anakondę tylko na starorzeczach amazońskich dopływów.

Mniejsza odnoga Amazonki
    W następnym wpisie postaram się przybliżyć jak wygląda podróż tą największą rzeką Świata. Jakieś 2500 kilometrów, z Iquitos do Manaus. Brzmi egzotycznie, ale niech mi W. Sz. Czytelnik wierzy – wymaga bardzo indiańskiego spojrzenia na upływający czas.

Indiańskie spojrzenie na czas (foto. z arch. Autora)
    Przy okazji trasa wiodła w dużej mierze śladami Francisco de Orellany i jego konkwistadorów, pierwszego eponima rzeki. Spłynęli oni z Andów w dzisiejszym Ekwadorze rwącą i pełną wirów Rio Napo, a następnie do Atlantyku.

Rio Napo
    Rio Napo wpada do Amazonki trochę poniżej Iquitos, i tamtędy mniej więcej płynęli Hiszpanie. Mniej więcej, bo po każdej powodzi rzeka się zmienia – a te przecież występują regularnie co roku. Orellana co prawda nie musiał przesiadać się w Tabatindze (bo jeszcze nie istniała), a w miejscu Manaus widział tylko ujście Rio Negro (i fenomen nie mieszania się wód), za to na brzegach spotykał całe tłumy miejscowych – w tym i podobno wojownicze kobiety, co dało współczesną, drugą, nazwę rzeki – Amazonka. Pierwszą była Rio Orellana, ale słabo się sprzedawała.

Styk Rio Negro i Solimoes
    Mówię o nazwach europejskich, miejscowi nazywali Amazonkę po swojemu, a nazw tych było legion. Zresztą nawet dzisiaj Amazonka nie nazywa się tak na całym swoim biegu. Forma ta pojawia się w Peru, w miejscu zlania się Ukajali i Marañonu. Potem od Tabatingi (trójstyk granic Peru, Kolumbii i Brazylii) aż do Manaus i Rio Negro nazywa się Solimioes, a potem aż do ujścia na powrót Amazonka. O ile jednak ujście jest jedno, to ze źródłami jest problem. Co jakiś czas media donoszą, że znaleziono jakieś nowe źródła, i teraz rzeka ma tyle a tyle kilometrów (swoją drogą w odkryciu sporej części tych źródeł udział mieli badacze z Polski – postulowałbym, trochę żartem, nazwę Nowa Wisła; rzeka Warta jest w Ameryce uczczona, w Brazylii, w stanie Parana jest nazwana tak polska osada; swoją rzekę ma też Ernest Malinowski).

Madre de Dios w dorzeczu Amazonki, recypient dla Rio Malinowski
    Ukajali już widziałem – w Pucallpie. To też jest potężna rzeka, technicznie część Amazonki. Od razu dementuję – nie słyszałem tam żadnych śpiewających ryb. W końcu woda była tak samo mętna jak i w prawdziwej Amazonce. Wesoło za to skwierczały te wyłowione, na grillach miejscowego nadrzecznego targu.

Ukajali
    Żeby było zabawniej sama Ukajali też nie ma konkretnych źródeł – powstaje w wyniku spotkania się Urubamby i Apurimacu. Tak, mało kto z odwiedzających Machu Picchu zdaje sobie sprawę, że Święta Rzeka Urubamba, wyglądająca trochę jak nasz Dunajec, tylko trochę szersza, to kawałek Amazonki.

Swięta Rzeka Urubamba
    Dobra, to stwierdzenie chyba mija się z prawdą, ale jak tylko znajdą nowe źródła gdzieś w Andach łacno może stać się to obowiązującą wykładnią. Na tą chwile prowadzi Apurimac.

Apurimac
    Potężny i niezwykle malowniczy kanion, choć nie tak głęboki jak Colca czy Cotahuasi, wydaje się być idealną scenerią dla powstania tak potężnej rzeki. O ile oczywiście to nie będzie Colca lub Cotahauasi. W końcu wszystkie rzeki z tej strony Andów w Peru spotykają się finalnie w Amazonce (rzeki Wybrzeża, krótkie i okresowe, to zupełnie inna bajka – o czym zresztą nie raz i nie dwa pisałem).

Kanion Apurimac
    A czemu piszę tylko o dorzeczu Ukajali, a nie o Marañonie? Na tą chwilę to Rio Marañon zdaje się być o kilkadziesiąt kilometrów dłuższa, choć nadal przez większość biegu nieżeglowna. Odpowiedź jest prosta. Marañonu nie widziałem, a Ukajali tak. Najbliżej byłem nad Rio Huallaga (ponad 1000 kilometrów długości – trochę dłuższa niż Wisła), w Tingo Maria, ciekawym miasteczku w dżungli górskiej, odradzanym przez wszystkie bedekery.

Tingo Maria
    Z ciekawostek: słowo tingo znaczy tyle, co skrzyżowanie, zbieg rzek.
    Cóż. W każdym razie po powstaniu Ukajali krajobraz się wypłaszcza – przez kilka tysięcy kilometrów teren opada zaledwie o kilkaset – i staje się dosyć nudny. Tylko dżungla, po horyzont i za horyzont. Czasem wioska. Albo miasto. I dżungla (tak naprawdę wcale nie jest płasko – zmiany nurtu rzek powodują, że teren jest mocno pofałdowany; czasem też zdarzają się jakieś skały). To samo musiał chyba – choć bez miast – oglądać de Orellana, trochę przypadkiem płynący Amazonką (po prostu nurt Rio Napo dla jego czółen był zbyt silny i nie mógł zawrócić). Od Iquitos do Manaus – choć w drugą stronę – płynął też Tomek Wilmowski, choć wtedy rzeka nie była aż tak okupowana przez człowieka. No i płynął parowcem. Ja używałem statków spalinowych.
Amazonka wieczorem

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...