Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pustynia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pustynia. Pokaż wszystkie posty

7 czerwca 2024

Obserwatorium na pustyni cz. 3

    Treces Torres – Trzynaście Wież – w przeciwieństwie do dość niechlujnie usypanych wałów twierdzy Chankillo wykonanych było solidnie (no, lekko je zrekonstruowano), ze starannie ułożonych głazów. Taki styl który wcześniej pojawił się w Caral te półtora tysiąca (no, może dwa) lat wcześniej i dwieście kilometrów dalej.
Jeden z elementów obserwatorium
    W pierwszej części wpisu mógł W. Sz. Czytelnik takie ściany zobaczyć w Cerro Sechin – choć tu nie było irokezów.

Cerro Sechin
    Zastanawiające jest więc, czy ci sami ludzie wznieśli owo obserwatorium (i kompleks w Cerro Sechin) i twierdzę Chankillo – różnice bowiem są dość wyraźne. W okolicy jest jeszcze kilka innych stanowisk archeologicznych, ale ich nie wiedziałem, więc trudno mi wyrobić sobie zdanie. Choć cytując klasyka mógłbym rzec: nie wiem, ale się domyślam.

Forteca Chankillo
    Na Listę UNESCO wpisana jest i twierdza-świątynia, i obserwatorium słoneczne. To drugie dużo ciekawsze jak dla mnie. Jak działało? No, bardzo prosto. W zależności od momentu roku słonecznego nasza Dzienna Gwiazda wschodziła pomiędzy poszczególnymi kamieniami. W ekwinokcja była między takim to a takim znacznikiem, w solscytia między innymi – raz na początku szeregu, raz na końcu. Obserwowano to zapewne gdzieś z dołu (bo ze świątyni w Chankillo było to niemożliwe, leżała dużo wyżej) – a też nie było to w sumie takie trudne: deszcz przynosi tu tylko od wielkiego dzwonu fenomen El Niño, tak, to niebo z reguły jest czyste.
   Pozostaje pytanie czemu to robiono. Musiało to być dla miejscowych ważne, skoro podjęli spory wysiłek w konstrukcji tego – jakby nie patrzeć – urządzenia astronomicznego. Takiego gnomonu poziom master. Przecież wystarczyłby zwykły kijaszek – no nawet niechby on zrobiony był z kamienia, jak czynić to zwykli dużo późniejsi władcy tych ziem Inkowie, czczący przecież Inti – czyli Słońce. Często inkaskie miasta ozdobione były takimi świętymi kamieniami (czyli huaca – bo to nie tylko piramida, to każde kultowe miejsce).

Intihuantana - gnomon w Machu Picchu
    Swoją drogą widoczny na zdjęciu powyżej gnomon z Machu Picchu od 2023 roku podobno nie jest dostępny dla zwiedzających, zresztą jak i tamtejsza Świątynia Kondora.
    No ale nie, dawni mieszkańcy nie chcieli iść na łatwiznę i na stromym pagórku na środku (kontrowersyjna opinia – dolina rzeczna z wegetacją jest całkiem bliziutko) pustyni wznieśli trzynaście potężnych kamiennych konstrukcji. Po co? W każdym miejscu na Ziemi Słońce było ważne, nawet jeśli nie koniecznie czczone. W końcu wyznaczało chociażby kierunki Świata, a większość dawnych konstrukcji jest orientowana (didaskalia: słowo "orientowany" znaczy "ustawiony na wschód", ale tu używam go w znaczeniu "ustawione w jakimś konkretnym kierunku") jak choćby nasze kopce kujawskie.

Kopce kujawskie
    Dobra, wyznaczało te kierunki w dzień, w nocy były to gwiazdy: na Półkuli Północnej oczywiście Gwiazda Polarna w konstelacji Małej Niedźwiedzicy, a tu, na Południowej jeszcze bardziej charakterystyczny i łatwy do znalezienia Krzyż Południa.
Krzyż Południa w wysokich Andach
    No i znowu od tematu uciekam, a tu trzeba by powoli kończyć i ewakuować się z pustyni w Andy (miałem przenieść się śladami Tomka Wilmowskiego nad Amazonkę, ale stwierdziłem, że nie mogę tak przemknąć obok boliwijskich Andów, bo ciekawe rzeczy udało się tam zobaczyć), więc powiem tak: na Świecie jest bardzo niewiele tak potężnych i skomplikowanych solarnych obserwatoriów. Jakieś tam pojedyncze konstrukcje, elementy tylko jak w słynnym irlandzkim Newgrange, ale takich kompleksów? W Polsce nie ma. W Europie? Kojarzę Kokino w Północnej Macedonii i wszystko. Jak ktoś zna, niech podrzuci miejscówkę.

Obserwatorium w Kokino
    Tak więc wielką zagadką pozostaje powód tej nieoczywistej konstrukcji – i taką zapewne pozostanie, bo jedyne informacje, jakie po tej dawnej cywilizacji możemy zdobyć to tylko resztki glinianych skorup (i komiksowe petroglify z irokezami).
Solarne obserwatorium Chankillo
    Ja tymczasem po kilku godzinach człapania po otwartej pustyni (czasem, zwłaszcza na Chankillo, smagnął nieprzyjemny upalny wiatr; oprócz skwaru niósł też siekące po twarzy ziarna piasku) wreszcie dotarłem do strażniczej budki. Pożegnałem się z opiekunem miejsca i ruszyłem ku mototaksówce. Stała tam, gdzieśmy ją z Juliem zostawili.
    - Pomożesz mi ją zawrócić? - zapytał kierowca.
    Przytaknąłem, i ustawiliśmy pojazd w odpowiednią stronę. Teraz wystarczyło tylko wsiąść, odpalić i... I wysiąść. I wypchnąć mototaksówkę z piasku. Nigdy, w najśmielszych marzeniach nawet, nie przypuszczałem, że pewnego razu na peruwiańskiej pustyni będę musiał przez kilkaset metrów pchać tego typu pojazd. Właściwie jakikolwiek pojazd po jakiejkolwiek pustyni. Miła przygoda, zwłaszcza, że całkowicie niegroźna.

Jadłoszyny
    W końcu jednak dopchnęliśmy tuk-tuka do ustabilizowanych przez jadłoszyn wydm, grunt stał się stabilniejszy, i przy drugiej próbie udało się ruszyć w kierunku Casmy.
    - Wiesz może – zapytałem mojego mototaksówkarza – skąd odjeżdżają busiki na południe? Do Barranki na przykład?
    - Do Barranki? - Julio zastanowił się – Z Casmy to nic nie jeździ.     Ale podrzucę cię do miejsca, skąd się do Huarmey dostaniesz.

Mototaksówka
    Powiem, że sam bym tego garażu, skąd zbiorcza taksówka odjeżdża nie znalazł. Serdecznie się z Juliem pożegnałem, i ruszyłem na południe, w stronę Caral.

Swięte miasto Caral
    W rzeczywistości, bo na blogu na boliwijskie Altiplano.

3 czerwca 2024

Obserwatorium na pustkowiu cz. 2

Obserwatorium słoneczne w Chankillo
   
Tak więc opuściliśmy Casmę (trzeba było owym nowym mostem nad suchą rzeką wyjechać) i wjechaliśmy w interior. Droga, choć gruntowa, była nawet – przynajmniej miejscami – w całkiem akceptowalnym stanie. Ba, jeździły po niej oprócz mototaksówek także furgonetki i niewielkie ciężarówki – nieodmiennie wzniecając tabuny kurzu. Nic dziwnego, że obaj jechaliśmy z zakrytymi twarzami i w okularach – inaczej nie dało się oddychać ani widzieć, co zwłaszcza dla Julia było dosyć istotne.
    - Mógłbyś siedzieć na środku? - przekrzyczał pyrkający silnik kierowca – Bo inaczej jesteśmy niestabilni.
    Cóż, faktycznie niemądrym byłoby się nadto wiercić.

Nienajlepszy pojazd na bezdroża
    Nim opuściliśmy zamieszkałe wiejskie tereny Julio kilkukrotnie upewniał się u miejscowych o drogę.
    - Wiem, gdzie to jest – tłumaczył się, jak to Latynos – ale wolę dopytać, żeby nie błądzić.
    Rzeczywiście, pobłądzenie mogło okazać się nieprzyjemne w skutkach – z Casmy do Chankillo było kilkanaście kilometrów, a stacji benzynowej po drodze nie widziałem.
    W każdym razie wkrótce wioski poczęły ustępować jadłoszynowym zaroślom, a te zamieniały się w wydmy.

Jadłoszyny
    Wydmy, dodajmy piaszczyste. Nie było dla mnie zaskoczeniem, gdy w końcu mototaksówka ugrzęzła.
    - Dalej musimy iść pieszo – stwierdził oczywistość Julio.
    Na szczęście byliśmy prawie na miejscu – od budki strażniczej dzieliło nas może osiemset metrów, od obserwatorium zaś dalsze dwieście, może trzysta. Do kompleksu – zamku, twierdzy, świątyni – może półtora. Więc rzut kamieniem, choć w pełnym słońcu. Na szczęście teren miejscami był stabilny (za to pokryty setkami fragmentów antycznej ceramiki), piasek i wydmy dzielnie bowiem starały się powstrzymać swymi korzeniami jadłoszyny.
    No i zaskoczenie – w budce strażniczej jest strażnik. Oczywiście nie siedzi w pomieszczeniu. Czasem ukryje się pod jadłoszynem, czasem za płachtą chroniącą przed wiatrem niosącym drobny piasek – ale jest. W urzędowej westce i kapeluszu z obwisłym rondem. Wejście – w przeciwieństwie do Cerro Sechin – jest darmowe. Trzeba tylko wpisać się do pustawej księgi gości i dać sobie zrobić obowiązkowe zdjęcie – jako dowód dla wyższej szarży urzędników, że obcokrajowcy przyjeżdżają i odpowiednią opiekę dostają. Strażnik przeprowadził krótki briefing (pleonazm – briefing z definicji jest krótki) – co tu widzimy, gdzie można iść i tak dalej. Postanowiłem swoje kroki skierować ku twierdzy.
    - Da się tam wejść?
    - Pewnie – strażnik mniej więcej wskazał którędy – Jest ścieżka.
    - Taka wspinaczka trochę potrwa – zwróciłem się do Julia, który iść w tym upale nigdzie nie zamierzał.
    - Nie ma problemu – odparł mototaksówkarz; tak naprawdę wzruszył tylko ramionami, ale to właśnie tyle znaczył; tutaj ludzie umieją czekać i nic nie robić, czas latynoski jest zgoła inny od naszego.
    Westchnąłem i ruszyłem na przód. Do podnóża góry było łatwo. Znalazłem też miejsce, gdzie zaczynał się szlak na szczyt – była to średnio pośród skał widoczna ścieżka.

Szlak na twierdzę
    Potem i ona zniknęła, a zbocze wydatnie zwiększyło swoje nachylenie. Dookoła zaś roztaczał się zapach siarki. I nie, mimo, że było niesamowicie gorąco, nie byłem na przedsionku piekieł. Po prostu zbocze zbudowane było z pięknie skrzącego się się pirytu. Złota głupców. Bo i faktycznie nie najmądrzejszym był ten, kto próbował się po pirycie wspinać. Ostre kamienie kaleczyły dłonie – miałem rękawiczki – ale co dużo gorsze, kruszyły się pod naciskiem dłoni i stóp. Każdy krok trzeba było ważyć.

Forteca na wzgórzu z pirytu
    Oczywiście – tu przewijam historię trochę na przód – wejście jest zawsze łatwiejsze od drogi w dół (ach, ta grawitacja). Tu też tak było. Zwłaszcza, że choć obiecałem tego nie robić, poszedłem sobie skrótem. Wchodziłem mocno kruszącym się żlebem, schodziłem trawersując po dużo bardziej stromym zboczem. Udało się, choć dłużej nad każdym krokiem myślałem niż potem go stawiałem. W końcu dotarłem z powrotem do miejsca, gdzie widać było delikatny zarys ścieżki (a przynajmniej, w miejscach, gdzie było trochę piasku, moje wcześniejsze ślady) i bezpiecznie zszedłem ku pokrytej antycznymi fragmentami skorup pustyni.

Ceramika
    Bo i faktycznie – między wzgórzem z Chankillo a tym z obserwatorium ziemia była usłana ceramicznymi okruchami. Zapewne niczym więcej – inaczej huaceros już dawno rozkopaliby cały teren. Choć z drugiej strony przypuszczam, że prace archeologiczne mogłyby tu jeszcze całkiem sporo odsłonić.

Slady działalności huaceeros na pustyni w Nazca
    Ale póki co wdrapałem się na wzgórze. Przed sobą miałem konstrukcję sprzed jakichś 2000 lat – trzy koncentryczne wały (wejścia zrobione z jadłoszyna, bo z czego innego), w środku których kilka okrągłych struktur. Ponieważ nie wiadomo, do czego służyły – była to świątynia. Zresztą całkiem to możliwe. Czy stąd obserwowano Słońce chowające się za kamieniami Treces Torres, wzniesionych na sąsiednim wzgórzu? Nie sądzę. Nie można jednak wykluczyć, że założenie mogło spełniać funkcje warowni. Albo była to – idąc na kompromis Deus ex machina świątynia w twierdzy.

Brama w jednym z wałów
Forteca i świątynia Chankillo
   
I teraz informacja turystyczno-krajoznawcza. Gdyby ktoś jechał Panamericaną z Limy na północ bez problemu może do twierdzy (tak będę Chankillo nazywał) dostać. Chyba nie ma dwóch kilometrów nawet gruntową drogą od szosy panamerykańskiej do niewielkiej strażniczej budki. Stamtąd zaś na górę wiedzie prostsza, krótsza i nie tak stroma ścieżka na ruiny. Mniej pirytu też tam leży. Ale dojście do samego obserwatorium nadal wiąże się z wędrówką. Choć przy samochodzie 4x4 myślę, że dałoby Chankillo ominąć i i podjechać pod obserwatorium. Mototaksówką może niekoniecznie.

Panorama okolicy
    W każdym razie obejrzałem tę część jednego z najbardziej tajemniczych i nieznanych obiektów wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO i ruszyłem w trudną drogę na dół. Skwar był niesamowity, ale nie przesadzałem z piciem wody. Taka rada: w takich warunkach co jakiś czas należy pić zaledwie malutki łyczek wody. I nie gulać, tylko delikatnie rozsmakować, potrzymać chwilę w ustach – tam wchłaniana jest woda. Większą ilość od razu się wypoci, i tyle z niej będzie.
Marzenie każdego wędrowca po pustyni - basen w dżungli (foto: J. Repetto)

31 maja 2024

Obserwatorium na pustkowiu cz. 1

    Do tej pory opisując na blogu antyczne ruiny na pacyficznym (no, jakby było jakieś inne) wybrzeżu Peru skupiałem prawie wyłącznie się na miejscach – nawet jeśli miej znanych, jak piramidy w Limie – o których ktoś kiedyś (chociażby Teoretycy Starożytnej Astronautyki, ech) opowiadał: Nazca, Paracas, Dolina Pisco, Chan Chan, Moche, Caral... Nic, tylko piramidy i ruiny na pustyni (i szczęśliwy brak spotkania z wężem koralowym, jednym z najgroźniejszych na Ziemi), dlatego poprzedni wpis był o oceanicznych surferach. Liczę jednak, że W. Sz. Czytelnik się nie znudził, i wytrzyma jeszcze jedną opowieść o pustynnych ruinach, tym razem znanych chyba tylko miejscowym i ekspertom UNESCO – obiekt ten, obserwatorium solarne Chankillo (czyta się przez "l", nie przez "j"), wciągnięty bowiem został na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości.
Prekolumbijskie obserwatorium słoneczne
    Podczas wędrówki po Paragwaju wspominałem, że ruiny redukcji misyjnych Jesus de Tavarangue i Santissima Trinidad są pono najrzadziej odwiedzanymi obiektami z tej listy. Możliwe, bardzo możliwe. Ale po wizycie tutaj, w Chankillo (czy też w Casmie, bo tak zwie się pobliskie miasteczko) śmiem twierdzić inaczej – to tu nikt nie przyjeżdża.
Ruiny jezuickiej redukcji w Paragwaju
    Już sama Casma jest totalnie sennym miasteczku, niezwykle – jak to pustynne osiedla – parchatym. Skoro zaś w okolicy są ruiny, oczywistym jest, że leży nad rzeką, w porze suchej oczywiście wyschniętą. Nad kamiennym korytem zbudowano ostatnio nowy most, ale trzeba przyznać, że wielkiego ruchu to tu nie ma – może dlatego wyasfaltowane są tylko główne ulice. Obie.
Jedna z głównych ulic w Casmie
    Dostać się tu także nie jest łatwo. Dalekobieżne autobusy nie zatrzymują się wcale, a collectivos czy zbiorczymi taksówkami owszem, dotrzeć można, ale z licznymi przesiadkami. Podróżowanie po peruwiańskim wybrzeżu przypomina więc owe żabie skoki generała MacArthura, tak skutecznie stosowane w czasie walk na Pacyfiku w czasie II Wojny Światowej. Niewielu turystów chce – i umie – tak się poruszać. Traci się na to sporo czasu, ale przynajmniej pozwiedzać można prowincję. Na przykład Chimbote, centrum peruwiańskiego przetwórstwa rybnego. Wspaniałe widoki zachodzącego Słońca okraszone są tam charakterystycznym fetorem.

Wizualnie wspaniały zachód w Chimbote
    Ale wróćmy już do Casmy. Jak dostać się z niej do obserwatorium w Chankillo? No, trudno. Biur turystycznych jakoś nie znalazłem, informacja turystyczna właściwie nie istnieje – można pytać, najlepiej mundurowych, wszyscy uprzejmi, ale informację trzeba, jak to u Latynosów, przepuszczać przez sito. Ale trzeba się starać, i kpem jest ten, któren się nie stara (jak jest w piosence). Niemiłosierny upał poszukiwaniom nie pomagał, ale zdarzały się jaśniejsze momenty.

U nas lody reklamował pingwinek Pik Pok
    Na szczęście syberyjskie lody okazały się być neutralne, bo publiczna toaleta na centralnym dworcu (miejscu, skąd odjeżdżały niektóre – bo nie wszystkie – marszrutki) w Casmie jest... Jest. I na tym zakończmy. Na szczęście udzielono mi informacji, że do zabytkowych ruin dojadę tylko mototaksówką. Ha. O tym środku lokomocji wspominałem już nie raz i nie dwa (i pewnie jeszcze będzie), tu w Casmie również było ich co nie miara, zrzeszonych w korporacje, a baza większości z nich znajdowała się przy głównej drodze przelotowej przez miasteczko. Ja z kolei byłem jedynym Gringo w okolicy, więc mototaksiarze koniecznie chcieli na mnie zarobić. Trochę za dużo jak na mój gust, więc poszukiwania transportu trwały i trwały.
    W końcu jednak znalazłem – nieco dalej – tańszą mototaksówkę. Dużo tańszą. Podejrzanie dużo tańszą.
    - Na ruiny? - upewniłem się.
    - A jakże.
    - Na ruiny obserwatorium Chankilo, to na liście UNESCO?
    - Pewnie!
    Otóż nie. Pojechaliśmy całkiem gdzie indziej. Trudno. Obsobaczyłem Latynosa, ale skoro już przyjechałem... Faktycznie, zawiózł mnie na ruiny. Cerro Sechin.
    Było to miejsce gdzie lud, który zbudował poszukiwane przeze mnie obserwatorium słoneczne odprawiał swoje – jak brzmiały tytuły w sali ekspozycyjnej niewielkiego muzeum – rytuały życia i śmierci. Znaczy się, gdzie składano krwawe ofiary z ludzi. Ot, taka specyfika kultur pacyficznego wybrzeża. Ta tutaj istniała mniej więcej w tym samym czasie, w którym trwała epoka hellenistyczna. A Cerro Sechin? Ot, ruiny jak ruiny – kamienne jak Caral, nie jak gliniane Moche czy Chan Chan. I urocze – więc mimo wszystko byłem zadowolony.

Cerro Sechin
    Olbrzymie kamienie pokryte są bowiem petroglifami wysokiej klasy (szkoda, że twórcy komiksów nie znają tego miejsca – bo to wspaniała inspiracja jest; moim zdaniem), przedstawiających punkowych irokezów, kozaków dońskich, dżinów (tu Teoretycy Starożytnej Astronautyki, czym możemy pomóc?) czy sceny składania krwawych ofiar z ludzi. Serendypnie, normalnie.

Petroglify w Cerro Sechin
Kozak, dżin czy Starożytny Kosmita?
   
Kiedy wróciliśmy do Casmy (a moje naburmuszenie minęło) pan mototaksówkarz przeprosił za zaistniałą sytuację i poprosił, byśmy się jednak w zgodzie rozstali. Chyba przemyślał, że nie ma co Białasów płoszyć – bo jak nie zaczną przyjeżdżać i zostawiać pieniędzy to dalej będzie tu bieda.
    Tak więc – moje poszukiwania transportu trwały. I zostały w końcu nagrodzone sukcesem. Niedaleko urzędu gminy (czy tam czegoś takiego) bazę miała jeszcze jedna korporacja mototaksówkowa. Tam zapytałem.
    - Chciałbym do Chankillo – powiedziałem.
    - Ja tam nie pojadę – odparł kierowca – Ale zawołam kolegę.
 Drugi mototaksówkarz pomyślał, podumał.
    - Treces Torres? - zapytał – Trzynaście Wież, Trzynaście Kamieni – a widząc niepewność na mojej twarzy dodał – Obserwatorium.
    - Obserwatorium – potwierdziłem.
    Chwilę ponegocjowaliśmy, i ruszyliśmy. Kierowca miał na imię Julio, i naprawdę mądrze mu z oczu patrzyło. Rychło okazało się, że do ruin wiodą dwie drogi. Można było przyjechać od strony Panamericany lub od wioski Chankillo. Cóż. Mototaksówka na autostradę (no, powiedzmy) wjechać nie mogła, zresztą trzeba byłoby jechać hen, hen, daleko i zawrócić, bo zjazd był tylko od strony Limy; ktoś nastawiał betonowych płyt, i jadąc od północy skręcić się nie zwyczajnie nie dało. Zostawała więc wioska. Do której wiodła polna droga. A z której... Z której właściwie nic już nie wiodło, bo zaczynały się wydmy, pośród których ukryte było szukane obserwatorium.
Panorama pustyni
Obserwatorium w Chankillo
    Mototaksówka na wąskich kółkach i piasek. Plus ja jako ładunek. Co mogło pójść nie tak?
Mototaksówka na tle jadłoszynów

17 maja 2024

Prekolumbijskie pismo

    Jakiś czas temu – może i odległy – opisywałem na blogu spotkanie z Jamelem, przewodnikiem z Cuzco oraz miejsca z nim odwiedzone. Wspominałem także, że w rozmowie o Coricanchy i Inkach zarzekał się dawni władcy Tahuantinsuyu mieli swój sekretny język inny od runa simi, keczua, głównego języka ich poddanych. Do tego – dowodził na podstawie mglistych zapisków z czasów konkwisty – język ten, qhapac simi (w tłumaczeniu "mowa panów"; runa simi to "mowa ludu"), miał posiadać także własne pismo.

Coricancha dzisiaj
    Oficjalnie nie odkryto w Ameryce Południowej pełnowartościowego pisma, i za jedyny system notacji uznaje się tajemnicze pismo węzełkowe, kipu, do dziś zresztą nieodczytane.
Inkaskie kipu
    Oczywiście nie był to inkaski wynalazek, wszystkie niemal wcześniejsze kultury miały swoje sznureczki, ba, nawet w Caral, najstarszym znanym centrum cywilizacyjnym tego rejonu Ziemi także coś na kształt kipu znaleziono. Warto też dodać, że żadnego z kipu dotychczas sensownie nie odczytano.
    Nie zachowało się ich też tak wiele (na przykład to znalezione w zamku Dunajec też gdzieś wsiąkło) – kipu było niszczone nie tylko przez Hiszpanów, ale i przez Inków – tworząc swoje Tahuantinsuyu andyjscy górale prowadzili planową politykę ujednolicania (inikizacji? Keczuaizacji?) podbitych ludów – czyli między innymi niszczono obce kipu, mające jakoby być historycznymi zapiskami owych plemion. Faktem jest, że Inkowie zachowywali się bardzo socjalistycznie, ale czy rzeczywiście węzełki na sznureczkach mogły zawierać rzeczywiste historyczne informacje – nie wiem. Nie wydaje mi się. Ale kipu nigdy nie odczytano, więc wszystko jest możliwe.
Klasztor dominikański na murach Coricanchy
    Co zaś się tyczy rzekomego pisma inkaskiej elity – tu także brak dowodów. Złote płyty Coricanchy na których miały znajdować się symbole przepadły. A kopia inkaskiej kosmogonii przerysowana z jednej z kronik (inkaskiego potomka, don Juana de Santa Cruz Pachacuti Yamacui) i zdobiąca dziś pozostałości tej najważniejszej w Tahuantinsuyu świątyni jest, obiektywnie mówiąc, niezbyt pomocna.
Rekonstrukcja ozdób Coricanchy
    Ale nie jestem w Cuzco, tylko w Moche koło Trujillo i zwiedzam eponimiczne (no, chyba, że ktoś zamiast Moche mówi Mochica; zmiana nazwy czysto techniczna) stanowisko archeologiczne tej dużo starszej, bo istniejącej na pacyficznym wybrzeżu mniej więcej od I wieku AC do VIII AD, niż inkaska kultury.
Stanowisko archeologiczne Moche
    Jak wspominałem, Piramida Księżyca budowana była, zgodnie z miejscowymi standardami, jedna na drugiej, z cegieł adobe. I to właśnie te cegłówki zwróciły moją uwagę. No, będąc szczerym najpierw zainteresowały archeologów. Ozdobione są bowiem symbolami – podejrzewa się, że to puncmarki, oznaczające grupę społeczną, rejon, może warsztat, które to wykonały ową cegłę.
Znaki na cegłach w Piramidzie Księżyca
    Swoją drogą w Starożytnym Egipcie w taki sposób oznaczano kamienie budujące piramidy – może po to, żeby w razie czego, gdyby kamień był zły i podwozie też było złe rzucić partaczy krokodylom na pożarcie; lub żeby ocenić wydajność danego twórcy. Możliwe, że tu było to robione w podobnym celu – chodzi oczywiście o wydajność pracy, w Ameryce Południowej nie ma bowiem krokodyli, a kajmany i aligatory w okresowych nierzadko rzekach wybrzeża pacyficznego nie występują – przynajmniej współcześnie.
Znaki Mochica
    Czy takie symbole mogły być jakimś południowoamerykańskim protopismem? Możliwe. Na całym Świecie istnieją – i istniały – różnorakie systemy notacji, choć oczywiście nie można wyciągać zbyt pochopnych wniosków: jeśli coś jest podobne, wcale nie musi być tym samym. W przeciwnym razie to magia sympatyczna, a nie nauka.
Nieodczytany Dysk z Fajstos z minojskiej Krety
    Niemniej w jednym z niedalekich stanowisk archeologicznych kultury Moche (El Brujo, niedaleko miejscowości Cartavio, słynnej z, jeśli mnie pamięć nie myli, pierwszej w Peru fabryki rumu; marka cartavio jest niezwykle popularna) odnaleziono znaki uważane przez archeologów za zapis cyfr. A stąd przecież tylko krok do prawdziwego pisma – krok spory, ale nie niemożliwy do pokonania.
    Nawet jednak jeśli został on w Ameryce Południowej wykonany to zapewne pismo nie było powszechne. Mogły posługiwać się nimi tylko elity (jak w wypadku postulowanej puquiny, języka inkaskiej arystokracji) albo kapłani – a sama umiejętność utracona w wyniku polityki kulturowej Inków (to moja teoria – ale skoro Tahuantinsuyu było bardzo socjalistyczne to ekstrapoluję nań działalność marksistów w Starym Świecie; możliwe, że robię to bezpodstawnie). Albo zwyczajnie – sama zanikła, bo okazała się (choć nie mogę sobie tego wyobrazić) nieprzydatna – tak jak koło, zapomniane z powodu braku odpowiednich zwierząt pociągowych i dróg.

Inkaska droga, niezdatna do ruchu kołowego

    Czy więc w Ameryce Południowej przed Kolumbem powstało pismo inne niż kipu tego jeszcze nie wiadomo – możliwe, że nigdy się nie dowiemy. Ale problem ten pokazuje tylko ile tam jeszcze jest do znalezienia. I nie wiadomo – znowu – czy zdąży się odnaleźć. Nie dość, że rozwój Ameryki Południowej, i permanentny wyż demograficzny, powoduje zajmowanie przez miasta, pola i fabryki coraz to nowych terenów, to jeszcze rabunek ukrytych w ziemi skarbów przeszłości jest jeszcze większy niż łapówkarstwo w Unii E***pejskiej...

Rozkopane przez huaceros inkaskie groby

13 maja 2024

Klimat i krwawe ofiary cz. 2

    O klimacie było – a gdzie tytułowe krwawe ofiary? Spokojnie: zaraz się pojawią. Kilka lat temu w Chan Chan znaleziono 300 ciał dzieci zabitych złożonych w ofierze w zbożnym celu przez miejscowych kapłanów. Chodziło oczywiście o sprowadzenie El Niño i życiodajnego deszczu. Miejscowym, podbijanym przez Inków napastnicy musieli wydawać się prawdziwymi barbarzyńcami i bezbożnikami – nie składali bowiem regularnych krwawych hekatomb bogom Niebios.
Chan Chan
    Znaczy, owszem, czasem coś tam złożyli, wszak andyjscy bogowie, podobnie jak ci z wybrzeża, także byli ambiwalentni, opisywałem przecież casus Juanity z Arequipy, ale było to działanie ekstremalne. Nie zaś codzienna nieraz praktyka.

Okolice Arequipy i wulkany, miejsca składania ofiar
    Po drugiej stronie Trujillo, w Moche, znajdują się starsze od Chan Chan ruiny należące do kultury – nomen omen – Moche (dlatego niektórzy zwą ją Mochica). Wspaniała piramida-huaca także zbudowana jest z adobe, ale ponieważ stanowisko archeologiczne nie jest tak rozległe jak Chan Chan, można ją było przykryć w całości dachem.
    - Nie boimy się El Niño i zniszczeń – uśmiechnął się przewodnik – Mamy dach. Ale faktycznie, tu jak pada, to pada mocno. W zeszłym roku w Trujillo w dwie godziny prawie metr wody napadało.

Piramida Księżyca w Moche
    Największą atrakcją Piramidy Księżyca jest olbrzymi wielobarwny fryz przedstawiający bogów, potwory, kapłanów – i olbrzymią procesję związanych i odurzonych narkotykami (albo chichą – jeśli nie pochodzi z Caral, to na pewno używano jej tutaj; ba, najsmaczniejszą, chicha de yoca, właśnie w Moche piłem) ludzi, zapewne jeńców.

Barwny fryz w Piramidzie Księżyca
    Dokąd ich prowadzono? To trzeba wejść na szczyt piramidy. Znajduje się tu platforma, na której kapłani ludu Moche roztrzaskiwali maczugami czaszki ofiarników, a krew bryzgała na okoliczne kamienie. Lud Chan Chan rozcinał ofiarom brzuchy, podobnie jak czynili Caralowie. Krew musiała bryzgać – to było najważniejsze.

Piramida Księżyca - kamień w centrum był miejscem z którego zrzucano zwłoki ofiar
    Zanim jednak o tym, dlaczego, jeszcze jeden akapicik: otóż piramidy w Moche budowano jak w Caral (i Chan Chan): jedna na drugiej. Badając kolejne pięknie malowane sale (audiencyjne? Świątynne?) na szczycie huaki można zauważyć, że zdobiono je wyjątkowo konserwatywnie – musiało mieć to głęboki religijny sens. Zresztą to nie jedyna tajemnica Moche, ale o niej będzie w następnym wpisie. Teraz krew.

Kolejne świątynie w Piramidzie Księżyca w Moche
    Dlaczego dawni klimatyści kapłani składali krwawe ofiary? Mam pewną teorię, ale nie jestem ani antropologiem kultury ani etnologiem czy etnografem (czy kto tam się czymś takim zajmuje), więc proszę nie brać jej jakoś do siebie – choć uważam, że ma ona jak najbardziej sens. Związana jest z magią sympatyczną, ambiwalentnym charakterem lokalnych bóstw i obserwacjami przyrody. A także z fenomenem El Niño.

Miejsce krwawych obrzędów
    Najpierw obserwacja przyrody: jak się nie da ziemi wody, to nic na niej nie wyrośnie. Z kolei jeśli upuści się z człowieka krew – przestanie żyć.
    Teraz magia sympatyczna: skoro brak wody sprawia, że życia nie ma i brak krwi takoż to czyni, znaczy się, że substancje te są ze sobą semantycznie powiązane (są odpowiedzialne za płodność, clue życia).
    Ambiwalentni bogowie zaś, działający na zasadzie "uczyń bo ja uczyniłem" to stary i powszechny koncept nie tylko w religiach pierwotnych. Tu w Ameryce Południowej nadal zresztą się w to wierzy.

El Tijo z Potosi i ofiary mu składane
    I teraz sedno sprawy – żyjesz w środowisku, gdzie woda dostarczana jest tylko przez niezbyt rwącą rzekę i pojawiający się raz na kilka lat deszcz. Im bardziej się rozwijasz, tym istotniejszy jest ów nieregularny opad – wody zwyczajnie zaczyna brakować. Teraz wystarczy tylko połączyć kropki: jeśli oddamy ziemi płyn dający życie, czyli krew, to skłonimy bogów, by skropili ją własnym dającym życie płynem, deszczem. By zapłodnili. Zobaczcie, o bogowie nieba, i spuśćcie wody z nieba!

Sprzedawcy chichy; naczynia wzorowane na ceramice Moche
    Moim zdaniem brzmi logicznie, nawet jak ostatnie zdanie wypowiadamy głosem króla Juliana z Pingwinów z Madagaskaru. Zwłaszcza, że wspominane przeze mnie tajemnicze areny w Caral rzeczywiście mogły służyć także do wyginania śmiało ciała (sądząc z kształtów naczyń do picia chichy wyginanie śmiało ciała nie musiało dotyczyć li tylko tańca).

Tajemnicza arena w Caral
    Inkowie nie potrzebowali takich zabiegów, więc nie zajmowali się wytaczaniem krwi ze swoich ofiar. Ot, kwestia klimatu w jakim się żyje. A co do średniego stanu pogody, to dla wyżej wymienionych antropologów kultury, kulturoznawców, etnologów czy innych baśniowych stworzeń etnografów mam pytanie na jakie ja nie jestem w stanie odpowiedzieć. Pochodzi ona z naszego podwórka, kiedy w dobie sprzyjającego klimatu te kilka tysięcy lat temu na Kujawach powstała megalityczna cywilizacja zwana kulturą pucharów lejkowatych. Otóż badając ich grobowce, kopce kujawskie, okazało się, że ich wewnętrzna struktura jest dziwnie zróżnicowana. Ok, stawiano je na zaoranym i zasianym polu – to potrafię sobie wytłumaczyć znając casus greckiego Adonisa, w komorach grobowych leżały naczynia z wywarem z maku – usypiającym i odurzającym, więc ma to sens, ale czemu fragment kopca budowano z torfu? Nie mam pojęcia.

Model kopca kujawskiego
    Bardzo będę wdzięczny za jakiekolwiek teorie. A tymczasem na blogu jeszcze przez chwilę będziemy w rejonie Trujillo.
Trujillo

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...