Tłumacz

6 maja 2024

Peruwiańska Giza cz. 2: Święte Miasto

    Po stanowisku archeologicznym Caral nie można niestety poruszać się bez przewodnika. Możliwe, że dlatego, że jest to tak cenne miejsce, możliwe zaś, że nie. W wielu takich miejscach, czy to piramidy Moche, czy limańskie Mateo Salado, cicerone jest obowiązkowy – i darmowy. Choć oczywiście w dobrym tonie jest po skończonej usłudze wynagrodzić onego – czyli zapłacić coś, co w krajach Bliskiego Wschodu nazywa się bakszysz.
Logo Peru, korzystające ze spirali z Caral
    Właściwie to nawet warto skorzystać z takiej usługi, zawsze można czegoś ciekawego się dowiedzieć, choć oczywiście ogranicza swobodną penetrację ruin. Akurat, jako, że byłem sam – i pierwszy – dostałem panią Przewodnik na wyłączność. Można więc było spokojnie obejrzeć dawne miasto.

Panorama Świętego Miasta
    O ile było to miasto, a nie jak niektórzy archeolodzy uważają, zespół pałacowo-świątynny. Pierwszy w Ameryce Południowej. Zresztą wszystko tu jest pierwsze. Także piramidy – oczywiście schodkowe. Podobnie jak egipska Piramida Dżesera świątynie te – huaki (huaca "łaka" to nie tylko miejsce kultu, to coś co można przetłumaczyć jako święte miejsce; huaką mógł być na przykład kamień, dolina, mumia, ale i piramida) – rosły. Z pokolenia na pokolenie nadbudowywano jedną piramidę na drugiej (później koncepcję tą przejęły następne kultury, na przykład Moche), a robiono to naprawdę solidnie. Żadna tam glina, talpia czy adobe, jak w późniejszych tysiącleciach – a kamień. I to delikatnie obrabiany. Przypominam, że jesteśmy 4500 lat BP (czyli nasze żalki kujawskie, megalityczne grobowce i świątynie, stoją już od kilkuset lat), więc powinno wymagać to olbrzymich nakładów pracy (w wielu z tych kilkudziesięciu miast kompleksu Caral-Supe także są piramidy).

Jedna z piramid - struktury na pierwszym planie usypane przez archeologów w celu ochrony stanowiska przed piaskiem
    Caralowie jednak, w przeciwieństwie do Egipcjan (i tu dyfuzjoniści nie czytają, tylko przewijają do następnego akapitu) nie budują tylko li z kamiennych ciosów. Wnętrze konstrukcji wypełniają – poza wcześniejszymi piramidami (takie matrioszki trochę) – luźno narzucane otoczaki. Luźno? Otóż nie. Miejscowi owe kamienie spajają bowiem roślinnymi włóknami, do dziś w suchym klimacie zachowanymi. Nadaje to niebywałą trwałość konstrukcji.

Wykopaliska w Caral
    A skoro mamy już włókna, to możemy z nich zrobić kipu. Przypominam, że to sposób notacji za pomocą węzełków na sznureczkach (stąd polskie określenie "pismo węzełkowe"). Kipu istniało aż do hiszpańskiego podboju, najbardziej znane jest to inkaskie (znalezione także u nas, w Polsce, ale o tym już pisałem), ale powstało dużo wcześniej (przynajmniej te kipu, których nie zniszczyli Inkowie tworząc swoje Tahuantinsuyu). W czasie prac w Caral znaleziono właśnie takie sznureczki, które uznano za najstarszy znany tego typu zabytek.

Inkaskie kipu
    Dla części badaczy – zwłaszcza peruwiańskich – Caral jest też archetypowym miastem prekolumbijskiej Ameryki Południowej, na planie którego wszystkie następne cywilizacje wznosiły swoje centra administracyjno-kultowe. Nie do końca to się dodaje – wystarczy dłużej porozmawiać z miejscowymi i pochodzić po ruinach. Tak charakterystyczny chociażby dla miast inkaskich centralny plac Caral okazuje się być w oryginale dużo bardziej zabudowany – po prostu struktury nie zachowały się tak jak piramidy. Choć – warto zauważyć – że oprócz artefaktów pochodzenia miejscowego znaleziono tu skarby pochodzące nie tylko z nieodległego oceanu, ale i z dalszych ciut Andów. Ba, nawet z Amazonii. Świadczyć to rzeczywiście może o sporych wpływach tego ośrodka.
    A co do struktur – poza piramidami mnie bardzo urzekły dwie konstrukcje w kształcie olbrzymiego obwarzanka.

Tajemnicza arena
    Kręgi te – wyglądające jak areny do walki – były zintegrowane z kompleksami piramid (m.in z Wielką Piramidą w Caral) i służyły do celów obrzędowych (stwierdzenie to oznacza, że archeologowie nie mają pewności do czego były wykorzystywane). Podobno – bo nie wpuszczono mnie do środka – okręgi te charakteryzują się świetną akustyką. To ciekawe, że bardzo często w antycznych budowlach znajdujemy takie miejsca – nierzadko naturalne, jak w Kotosh. Jako, że znaleziono też w ruinach sporo instrumentów muzycznych owe ringi mogły być antycznymi dyskotekami. Dobra, wykonywano tam powiązane z muzyką rytuały. Ani tańców, ani walk – nudne musieli mieć mieszkańcy życie.

Wielka Piramida w Caral i okrągła arena
    Chociaż może nie. Oto w kilku miejscach znaleziono ołtarze – paleniska. Oczywiście (jak twierdzą archeolodzy) nie czczono tam ognia jak w antycznej Persji, nie. Po prostu ten ogień tam płonął i składano tam ofiary, jak choćby w Świątyni Salomona czy rzymskich chramach. Z tego co kojarzę ten sposób oddawania czci bogom (jak i wysoka pozycja kobiet w ichniej społeczności – wydaje się, że podstawą wierzeń był dualizm pierwiastka męskiego i żeńskiego) nie spotkał się z uznaniem następców Caralów (Caralczyków?). Co innego krwawe ofiary z ludzi, te na całym wybrzeżu aż do czasów Inków były niezwykle wręcz popularne – niemal obowiązkowe dla każdej szanującej się kultury. W następnym wpisie opowiem o tym szerzej, tu tylko wspomnę, że miało to związek z wodą.

Jedna z piramid - konstrukcja przed nią to ołtarz-palenisko
    Co jest o tyle ciekawe, że na terenie Świętego Miasta Caral nie znaleziono śladów studni czy innych struktur dostarczających wodę choćby z płynącej poniżej rzeki. Nie widać też cystern do przechowywania tego życiodajnego płynu. To jeden z powodów dla których uznano miejsce za okręg świątynny: mieszkać tu mieli tylko kapłani (albo władcy, często przecież funkcje te były połączone, jak w Egipcie chociażby, czy królewskim Rzymie) i - w związku z dualizmem Caralczyków – kapłanki. Nie bardzo są ku temu jakieś twarde dowody, możliwe, że po prostu wodę dostarczano z położonej poniżej doliny ręcznie w takiej ilości, że Caral mógł funkcjonować jako normalne miasto. Niemniej opozycja uprawne pola w dole nad rzeką vs święte terytorium na górze ma jakiś sens. Uświęcenie tego miejsca i sława sanktuarium miałoby w takim razie zapobiec zniszczeniu go przez następne kultury żyjące na tym terenie.

Rzeka Supe - odpowiedzialna za powstanie Caral
    Cóż, nie wiem. Skoro Dolina Supe uprawiana jest od kilku tysięcy lat, i to intensywnie, to szanse, że coś tam się zachowało, zwłaszcza zbudowane z nietrwałych materiałów, jest bliskie zeru. Co innego suche płaskowyże – one nie zachęcały do zasiedlenia, choć oczywiście i w samym Świętym Mieście można znaleźć późniejsze struktury, nie powiązane z pierwotnym założeniem. Są one zbudowane z talpia, czyli ubitej i wysuszonej gliny.

Caral
    W każdym razie Caral-Supe było pierwsze – także jak chodzi o uprawy, czy to bawełny, czy kukurydzy (z tym zbożem to nie jestem taki pewien). Jedno, na co nie wpadli, i co pojawia się dopiero w Kotosh czy Chavin de Huantar to ceramika. Owszem – znano glinę, używano jej w budownictwie czy sztuce (albo religii, lepiono niewielkie figurki; kultowe, jak mówią archeolodzy). Ale nie odkryto wypalania jej. Podobno za naczynia mieszkańcom doliny służyć miały naturalne skorupy orzechów. Nie dostałem informacji jakich – a palm kokosowych nie stwierdziłem.

Garncarz rekonstruujący prekolumbijską ceramikę,
z politowaniem myślący o ludziach z Caral

    W każdym razie – powtórzę – według peruwiańskich naukowców to Caral zapoczątkował wiele tradycji i zwyczajów (zakłada to continuum kulturowe; dość odważnie, acz nie jest to pozbawione pewnego sensu). Zajmijmy się teraz jednym z takich, ekhem, zwyczajów, zarzuconym przez Inków.

3 maja 2024

Peruwiańska Giza cz. 1: Mały Nil 2

    Przyznam się, że długo myślałem nad tytułem tego dwuczęściowego wpisu – przez głowę przelatywało sporo pomysłów, w tym "Mały Nil 2" i "Święte miasto", wykorzystane w sumie w podtytułach – ale zwyciężyło "Peruwiańska Giza". Chodzi zaś oczywiście o wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO stanowisko archeologiczne Caral, najstarszy póki co znany ośrodek cywilizacyjny w Ameryce Południowej (rozważaną nazwą wpisu był też "Peruwiański Sumer"). Nie da się ukryć, że trzy caralańskie/caralskie świątynie wyglądają na tle sąsiedniej góry niczym owe gizańskie małe piramidy stojące przed Grobowcem Chefrena czy tam Cheopsa (bo nie Mykerinosa, prawda?).
Prawie jak w Gizie
    Póki co – bo kiedy odwiedziłem stanowisko archeologiczne Kotosh w Andach, ze słynną Świątynią Skrzyżowanych Dłoni miejscowi twierdzili, że pod ową Templo de los Manos Cruzados znajdują się wcześniejsze budowle, od tych w Caral mające być starsze. Na tą chwilę prace wykopaliskowe trwają.

Swiątynia Skrzyżowanych Dłoni w Kotosh
    Ale na dzień dzisiejszy Caral jest najstarsze. Jak stare? Szacuje się, że to monumentalne założenie, położone na niewielkim płaskowyżu nad rzeką Supe powstało mniej więcej w tym samym czasie co słynne piramidy w Gizie – stąd i tytuł wpisu. Cóż, w Egipcie była to kolejna IV dynastia, a monumentalne budowle wznoszono nad Nilem już dużo, dużo wcześniej. Zresztą nie tylko tam. Nasze grobowce megalityczne, słynne kopce kujawskie, żalki, są przecież od egipskich ostrosłupów starsze (pomijam teorie głoszące, że wzniesione zostały owe piramidy naście tysięcy lat temu; tak jak przy Tiwanaku, ktoś chlapnął i zostało; no, chyba, że nie). O maltańskich świątyniach, jeszcze starszych, już kiedyś pisałem, a o wciąż jeszcze nieodwiedzonym przeze mnie Gobekli Tepe wielokrotnie wspominałem. Znaczy się – jest tu kilka tysięcy lat różnicy.

Megalityczna świątynia na Malcie
    Ta różnica czasowa może (acz nie musi) pod znakiem zapytania stawiać teorie dyfuzjonistów (ludzie wierzący, że na Ziemi cywilizacja powstała tylko w jednym miejscu, następnie została rozniesiona przez po globie, niekoniecznie przez Starożytnych Kosmitów) – choć wbrew naszemu wyobrażeniu o prymitywizmie dawnych ludów mogły się one globalnie kontaktować, lecz na niewielką skalę, raczej nie mającą wpływu na formowanie się cywilizacji.
    Owszem, lista analogii pomiędzy kulturami w odległych zakątkach Ziemi jest długa, ale ta właśnie wspominana różnica czasowa zdaje się mówić, że są one efektem analogicznej budowy Człowieka na całym Świecie. Ręce, nogi, mózg, przeciwległy kciuk – wcale nie trzeba Starożytnych Astronautów, żeby piramidy czy trzcinowe łodzie pojawiły się w różnych miejscach niezależnie.

Lista piramid z Muzeum Thora Heyerdala na Teneryfie
    Tym bardziej, że konstrukcja i technika wznoszenia piramid w Gizie i Caral jest znacząco odmienna, mimo – zapewne przypadkowego – podobnego czasu powstania. Ale o tym w drugiej części wpisu, kiedy już dostanę się na płaskowyż do Świętego Miasta Caral.

Piramida z Caral
    Na razie jestem dopiero w Barranca, niewielkim miasteczku (jakieś 60 tysięcy mieszkańców) położonym pośród pól trzciny cukrowej. Peru jest sporym producentem tego surowca, użytkowanego tu głównie w celach spożywczych (w Brazylii dla przykładu gros produkcji idzie na alkohol dodawany do paliwa; powietrze – znaczy smog – w brazylijskich miastach lekko pachnie rumem). O trzcinie cukrowej warto zresztą by było zrobić osobny wpis. Caral leży stąd całkiem niedaleko, w sąsiedniej dolinie, nad rzeką Supe – jednej z tych Nilątek, nad którymi rozpoczyna się południowoamerykańska rewolucja neolityczna. Możliwe, że – skoro to tu wybuchła cywilizacja – najważniejszą.
    Do Caral z Barranki (także zaopatrzonej w antyczne ruiny, choć nie tak wiekowe) najłatwiej dostać się collectivos i zbiorczymi taksówkami (różnica niewielka, ale jest: marszrutki są mniej więcej rejsowe; oba te środki lokomocji najczęściej odjeżdżają dopiero gdy się zapełnią) przez Puerto Supe i Supe. W miasteczku nazwanym od rzeki (jak i moja rodzinna Warta miano swe bierze; póki co nie znaleźliśmy jeszcze dowodów, że europejska cywilizacja powstała w naszej dolinie, gdy tylko znajdziemy zagubiony w czasie szwedzkiego Potopu zamek na pewno się za to weźmiemy) właściwie kończy się dobra droga, i w górę rzeki jedzie się trasą, jakiej nie powstydziliby się włodarze Łodzi.

Droga w Dolinie Supe
    Wracając ze stanowiska archeologicznego – uznawanego przez rząd Peru za jedno z najważniejszych w kraju, nie bez kozery wykuta w kamieniu spirala z Caral znajduje się na każdym materiale promocyjnym państwa oraz na pieczątkach stawianych w paszportach na granicy – miałem okazję przespacerować się po tej trasie. Z Supe dowieziono mnie pod same ruiny, ale z powrotem przedarłem się przez rzekę, w porze suchej niemal doszczętnie wyschniętej i nim złapałem collectivo czy taryfę (jeżdżą, ale jak wspominałem, najczęściej startują pełne, więc się nie zatrzymują) przedrobiłem kilka kilometrów.

Rzeka Supe w porze suchej
    Oprócz pełnego otoczaków wyschniętego koryta rzeki spotkałem także indiańskich hodowców koni, ruiny mające być hotelami i centrum informacyjnym dla turystów – co okazało się niewypałem – kilka pól i plantacji oraz, na brzegach doliny, sporo piramid.

Końskie swawole
    Okazuje się bowiem, że poza Świętym Miastem Caral w dolinie powstało jeszcze – na tą chwilę mamy taką informację – dwadzieścia siedem miast. Znaczy się, cywilizacja wybuchła tu na pełnej córze Koryntu, właściwie z niczego, tak jak w Egipcie czy Sumerze. Oczywiście, były tu i wcześniejsze (i późniejsze, także) ślady działalności człowieka, które powoli ewoluowały, kumulowały wynalazki, ale podobnie jak w Starym Świecie tu też wygląda to na nagłą eksplozję. Wbrew twierdzeniom Teoretyków Starożytnej Astronautyki taką jednak nie było.

Ruiny z daleka
    Swoją drogą wczesne cywilizacje Ameryki Południowej są u nas niezbyt znane (dlatego z taką chęcią piszę o nich na blogu), także dlatego, że badacze mają tu tylko materiał archeologiczny, zero zaś innych, pisanych czy ustnych, przekazów. Taka na przykład polska edycja Wikipedii podaje, że w Dolinie Supe tych miast było zaledwie kilkanaście. Tak się dzieje, gdy zamiast zajmować się uzupełnianiem danych przez wikipedystów organizacja bardzo się zideologizowała. Fanatyzm zamiast wiedzy, i mocno traci się na wiarygodności i rzetelności. Szkoda trochę.
    Ale dość tych jeremiad. W Peru jest pora sucha, ja stoję na płaskowyżu wznoszącym się nad wyschniętą teraz rzeką Supe i właśnie wkraczam na teren Świętego Miasta Caral – jako pierwszy turysta tego dnia. Nie tylko dlatego, że miejsce nie jest tłumnie oblegane – tutaj pojawiają się i Gringos, i miejscowi (ale nadal nie są to – i dobrze – tłumy jak w Machu Picchu choćby). Jest zwyczajnie wczesne przedpołudnie (czyli trochę później niż późny ranek). Słońce stoi jednak, jak to w tropikach, już bardzo wysoko, i w związku z brakiem chmur, niemiłosiernie grzeje. Płaskowyż jest pustynią, jedyna zieloność w okolicy leży poniżej, w rzecznej dolinie.
Panorama Caral

26 kwietnia 2024

Enver i never

    Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej.
Geoglify z Nazca
    Ba, w samym Peru jest ich całe mnóstwo, niektóre z nich widziałem, a o niektórych nawet wspominałem.
Kandelabr z Paracas
    Wbrew temu, co twierdzą Teoretycy Starożytnej Astronautyki nie wszystkie owe formy są antyczne. Podobnie jak mury domów w opisywanej już przeze mnie peruwiańskiej kampanii wyborczej także i zbocza gór służą współczesnemu wyrażaniu ekspresji.
Kamień wyborczy
    Często są to nazwy miejscowości, powitania, modlitwy, a czasem... No cóż, w Boliwii w drodze z Uyuni do Potosi na jednej z gór zauważyliśmy wykonaną na zboczu jednej z gór metodą geoglifu (usunięto wierzchnią warstwę kamieni; narażone na palące słońce, mróz i wiatr erodują i mają inny kolor niż warstwy leżące głębiej – działa tu i chemia, i fizyka) reklamę pizzerii. Już w tym przepięknym (eufemizm) kolonialnym mieście – przyznam, że całkowitym przypadkiem – natrafiliśmy na ów lokal. Niestety, wyglądało na to, że restauracja nie przetrwała czasu paniki koronawirusowej (a w Ameryce Południowej różne dziwy się wtedy działy), i zamknięta była na cztery spusty. Zresztą pewnie i tak nie mieli hawajskiej.
Potosi
    Ale by oglądać geoglify wcale nie trzeba opuszczać Europy. Ba, nie trzeba jechać też do gnijących ginących krajów Dzikiego Zachodu (zwłaszcza, że nie słyszałem o takich tworach ani we Francji ani w Niemczech; w Anglii zdaje się jest geoglif konia). Tak po prawdzie widziałem tylko jedną taką strukturę w Europie. Na Bałkanach.
    I nie, wcale nie chodzi o wspominanego na blogu i docenionego przez UNESCO bułgarskim Jeźdźcu z Madary. To po prostu olbrzymia płaskorzeźba, niech jej będzie, że petroglif. Ładna, ale to nie nasze hasło.

Jeździec z Madary
    Państwem o którym mówię jest jeden z najbardziej tajemniczych krajów Europy – Albania. Co prawda już jakiś czas temu o Albanii i Albańczykach było, teraz zresztą zamiast o Bałkanach na blogu pojawiają się wpisy o Południowej Ameryce – ale myślę, że będzie to miła odmiana, żeby W. Sz. Czytelnik się nie znudził. Poza tym na Półwysep Bałkański dostać się i łatwo, i szybko, i tanio, i Unii E***pejskiej nie ma (choć ku swojej zgubie Albańczycy dążą doń niczym ćma do świecy; szansa jest, że nie zdążą). Na dodatek geoglif jest w przepięknej okolicy, docenionej i wciągniętej przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa.
Berat
    Berat – bo o nim mowa – to naprawdę stare miasto, posiadające antyczny zamek i otoczone murami miejskimi stare miasto. Takie cacane i kamienne, jakich to brak w Ameryce Południowej (znaczy, są tam prekolumbijskie mury i twierdze, ale całkiem inne niż w Starym Świecie – a kiedy już żeśmy się spotkali, to stare, dobre zamki przechodziły do lamusa; strasznie mnie cieszą te nowożytne hiszpańskie, francuskie czy portugalskie forty czasem tam spotykane).

Uliczka w twierdzy starego miasta w Beracie
    Ale nie ma się co wgłębiać w wielowiekową historię miasta, bo geoglif pochodzi z dużo bliższej nam epoki – ba, część Czytelników bloga zapewne w niej się urodziła. Chodzi oczywiście o Zimną Wojnę – globalne starcie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich.
    Albania w tym konflikcie nie miała oczywiście żadnego realnego znaczenia, choć oczywiście pierwotnie należała do obozu sowieckiego. W pewnym momencie jednak miejscowy dyktator Enver Hodża stwierdził, że w Związku Sowieckim to jednak nie jest prawdziwy komunizm i zerwał stosunki z Wielkim Bratem. Ludzie radzieccy nie zareagowali jakoś przesadnie, zwłaszcza, że Albania graniczyła tylko z kapitalistyczną Grecją i Jugosławią – owszem, socjalistyczną, ale pozującą pod rządami marszałka Tito na niezależną. Hodża przez jakiś czas współpracował jeszcze z Chińską Republiką Ludową, ale kiedy Deng rozpoczął i tam reformy, pogniewał się i totalnie zamknął Albanię przed wpływami zagranicznymi. Stworzył przy tym jeden z najbardziej paranoicznych systemów dyktatury na Świecie – chociażby nie budowano tam prostych dróg (żeby wraże – natowskie bądź sowieckie – samoloty nie wylądowały w czasie inwazji) oraz zabunkrowano cały kraj (każdy Albańczyk musiał mieć swój bunkier). Zdaje się jednak, że o tym już wspominałem.

Albański bunkier
    Poza tym, że totalnie zniszczył gospodarkę kraju a za pomocą Sigurimi, tajnej policji, wymordował tysiące ludzi, wprowadził także kult jednostki. Własnej, żeby nie było niedomówień. Nie wiem, czy uważał się za jakiegoś Skanderbega, największego bohatera Albanii, ale zamiast religii Albańczycy mieli wyznawać albańskość z Hodżą na czele. W efekcie albańskie miasta ozdobione zostały licznymi pomnikami dyktatora. A Tirana otrzymała nawet w związku z tym piramidę.

Piramida Hodży
    W Beracie postanowił uczcić się inaczej. Stare miasto położone jest tam na urwistym wzgórzu pomiędzy dwoma całkiem innymi górami – jedna jest skalista i strzelista, druga niższa i poprzecinana licznymi dolinami okresowych strumieni. Geolodzy mają wyjaśnienie na taki kształt gór (chronionych Parkiem Narodowym Tomori), ale ja wolę legendarną wykładnię – oto dwóch braci pokłóciło się (chyba o dziewoję żyjącą nad oddzielającą góry rzeką Osum; przepływa ona przez centrum nowego Beratu, z czasów osmańskich) i, jak to krewcy Bałkańczycy, zaczęło walczyć. Jeden rzucał kamieniami, a drugi ciął szablą – stąd i właśnie rysy na stokach Tomori.
    Taką właśnie scenografię w roku 1968 wykorzystał Hodża by napisać tam swoje imię, gdzie litery oddzielone były właśnie V-kształtnymi dolinkami przypominającymi miejsca po uderzeniach szabli. Wielkie ENVER.
    W roku 2012 albańscy studenci (w czasach, gdy studenci byli kreatywni choć oczywiście nadużywający alkoholu i wszetecznej mowy; dziś możliwe, że też nadużywają, ale zamiast kreatywności mają tiktoki czy inne takie wynalazki) odnowili dawny napis, ale ściągając wierzchnią warstwę gleby zamienili dwie pierwsze litery i wyszło NEVER.

Znikający geoglif "Never"
    Cóż, nie ma się co dziwić, rzeczywiście umęczył on Albanię strasznie, zresztą chyba do dziś Albańczycy jeszcze się nie otrząsnęli. W przeciwieństwie do przyrody na Tomori – która podobnie jak i Płaskowyż Nazca walczy z geoglifami. W Peru rysunki są regularnie odnawiane, ale tu nikt tego nie robi – kilka lat z rzędu odwiedzałem Berat, i z roku na rok widać go coraz mniej. Najwyraźniej brakło studentów, a sam geoglif niedługo znajdzie się w rubryce "forget".

Pamiątki po Zimnej Wojnie - wciąż widoczne
    Tak więc zachęcając do odwiedzin Albanii uciekam z powrotem na kontynent Ameryki Południowej, na pacyficzne wybrzeże Peru, gdzie oprócz geoglifów jest co oglądać. Choćby piramidy.
Najstarsze piramidy w Ameryce Południowej
    I byłbym zapomniał - tak mnie naszło - jeszcze jedna rzecz dotycząca nie tylko Beratu, ale i właściwie całej europejskiej kultury (oraz współczesnej Albanii). Oto będąc tu powiedzmy na przełomie sierpnia i września łatwo można skosztować owoców głożyny pospolitej (niektórzy zwą ją jujubą albo chińskimi daktylami; wcale nie chodzi tu o dawne konszachty Mao i Hodży). Nabyć je można bez żadnych charakterystycznych dla Unii E***pejskiej zbędnych ceregieli. Otóż rośliny z rodzaju głożyna (na przykład głożyna afrykańska z okolic Tunezji) badacze mitów utożsamiają z lotosem znanym z Odysei. Owoce te miały powodować senność i amnezję, co można podciągnąć pod działanie lekko psychodelicznych diaspor owego drzewka. Czy europejska głożyna też ma takie właściwości nie wiem, ale skoro Albańczycy, niepomni reżymu Hodży, tak garną się w struktury Unii E***pejskiej...
    Mnie nie otumaniły.
Głożyna w Beracie

19 kwietnia 2024

Linie Nazca

    Ale dajmy spokój jadłoszynom czy pozostałościom inkaskiego Tahuantinsuyu znajdowanych w okolicach miasteczka Nazca.
Los Paredones - inkaskie miasto w Nazce
    Nie mówmy nawet o tajemniczych akweduktach Catacalloc.
Akwedukty Catalloc
    Cofnijmy się w czasie i przyjrzyjmy się dawno przebrzmiałej kulturze Nazca. Zostały po niej znajdowane na pustyni mumie, uznawana za najdoskonalszą prekolumbijską ceramika i wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO geoglify.
Rekonstruktor ceramiki kultury Nazca
    Możliwe do zobaczenia tylko z powietrza wzbudzają od chwili odkrycia te sto lat temu niezmienne zainteresowanie Teoretyków Starożytnej Astronautyki we wszystkich programach telewizyjnych olśniewają i obiecują nieziemskie tajemnice. Nie to co jakaś Wstęga Dzbanów.
Niezbyt imponująca acz zagadkowa struktura w Dolinie Pisco
    Cóż, pisałem już zdaje się – przy okazji wizyty w Świątyni Skrzyżowanych Dłoni w Kotosh – że Teoretyków Starożytnej Astronautyki interesują tylko wybrane zagadnienia, takie, o których można powiedzieć, że są monumentalne (jak choćby kuzkańskie Sacsayhuaman). Jeśli coś nie budzi zachwytu, to choćby i tańczyło na rzęsach to miłośnicy teorii Starożytnych Kosmitów nigdy się tam nie pojawią (ech, biedne te nasze megalityczne kopce kujawskiestarsze od piramid w Gizie, a pies z kulawą nogą się nie interesuje). Swoją drogą ta monumentalność też bardzo często dużo lepiej wygląda na ekranie telewizora niż na żywo – o czym zresztą też wspominałem przy okazji wizyty w Tiwanaku i Puma Punku.
Puma Punku
    Jaka jest prawda pod tym względem o Liniach na Płaskowyżu Nazca? Cóż. Pierwsza sprawa – i najważniejsza. Wcale nie trzeba lecieć samolotem by je zobaczyć. Większość z nich da się ogarnąć z powierzchni ziemi, a już na pewno z wież obserwacyjnych postawionych chociażby tuż przy panamerykance. Ta bliskość tej ważnej arterii wcale nie jest dobra dla słynnych tworów. Pomijam fakt, że droga kilka z nich przecina – ale parę lat temu jeden geoglifów został rozjechany przez zabłąkaną ciężarówkę. Obraz naprawiono.
Wieża do obserwacji geoglifów
Panamericana przecinająca geoglify - choćby Jaszczurkę
   
Zresztą trzeba je co jakiś czas oczyszczać – powstały one przez zdjęcie ciemniejszej wierzchniej warstwy pustynnej gleby, a więc wiatr z uporem godnym lepszej sprawy będzie je zacierał.

Kondor
    Choć oczywiście największe zachwyty budzą linie w kształcie zwierząt – małpy, pająka, jaszczurki – czy tajemniczych istot (jest coś co ma kosmitę przypominać, woda na młyn dla Teoretyków), to większość z nich jest po prostu prosta. Sporo jest też figur geometrycznych.
Pająk
    Faktycznie te zoomorficzne kształty mogą być szlakami pielgrzymkowymi: ludność kultury Nazca kroczyła taką ścieżką, po czym wypijała niesiony w dłoniach dzbanek z chichą i naczynie roztrzaskiwała. W okolicach geoglifów znaleziono masę ceramicznych okruchów, zresztą tłuczenie dzbanów było niezwykle chyba popularne – spotkałem takie fragmenty i na prekolumbijskich cmentarzach, i na ruinach dawnych świątyń. Ale te olbrzymie wydrapane trójkąty? No tu nie mam pomysłu, a i pewnie archeolodzy jakoś nie kontynuują tego wątku (swoje teorie mają oczywiście miłośnicy Starożytnych Kosmitów).

Jeden z licznych trójkątów
    Jest jeszcze jeden geoglif, dla mnie całkiem zagadkowy. Przedstawia on kota, a na jego nietypowość zwrócił mi uwagę Kolega, kiedy już w Polsce przeglądaliśmy lotnicze zdjęcia Płaskowyżu Nazca. Otóż wszystkie te małpy, kolibry czy pająki charakteryzują się pewnym sznytem. Często są dość geometryczne, czasem symetryczne, ładne. A ten kocur sprawia wrażenie, jakby wykonał go uboższy intelektualnie krewniak twórców pozostałych rysunków. Czy dlatego, że leży na gorszym terenie? Czy może miał inne funkcje? Może przedstawiciele kultury Nazca faktycznie wyganiali jakichś niechcianych kolegów ze swoich wzorów? Albo ktoś zrobił go później, może dla żartu? Tak, kota też można oglądać.

Niezbyt udany kot
    Wspominałem, że gros linii da się obejrzeć z ziemi, ale skoro przeleciało się pół Świata, to chyba nie ma co sobie żałować, i podjechać albo na lotnisko, albo do którejś z agencji organizujących loty widokowe (właściwie to nawet nie trzeba: agencje od razu wytropią Gringo, nawet w środku nocy; zresztą pisałem o tym).

Lotnisko w Nazca
    Co do lotniska – leży kawałek od miasteczka, i jest takie, jaki powinien być tego typu obiekt na środku pustyni: parchate. Otoczenie stanowią stanowiska archeologiczne (czyli pewnie linie i potłuczone dzbany), warsztaty rzemieślnicze dla turystów (na przykład garncarze czy tkacze) robiące podróbki artefaktów z kultury Nazca i wyglądające jak fawele inwazje – invasiones (jeżeli w Peru zamieszka się na ziemi niczyjej po bodajże 10 latach przejmuje się ją na własność; stąd stawia się takie chatki i czeka – ot, wyż demograficzny, jak to w Dzikich Krajach).

Inwazje na pustyni w Ice
    Co zaś do samych samolotów z których można linie podziwiać – przez ostatnich kilka lat BHP lotów widokowych nieco się poprawiło. Dziś maszyny przechodzą przeglądy techniczne oraz przed lotem tankowane są do pełna. To ważne: były bowiem przypadki, że samolot musiał lądować wcześniej – na przykład na panamerykance – z powodu braku paliwa. Zdarzały się także przypadki lotniczych wypadków i katastrof.
Cesna na lotnisku - tylko dla szczupłych
    A przynajmniej Autor ma taką nadzieję, bo w Dzikich Krajach nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie na koniec ostrzeżenie dla wszystkich dobrze zbudowanych ludzi chcących obejrzeć Linie z Nazca z góry (a turystów jest tu naprawdę sporo, mimo, że jak twierdzą miejscowi, po panice koronawirusowej ruch jest mniejszy niż wcześniej): bądźcie przygotowani na dopłatę. Każda agencja lotnicza ma wagę, i przed lotem trzeba się zważyć. Dopuszczalny ciężar turysty: 110 kilogramów. I żadne awanturowanie się nie pomoże, nawet jak się przyjdzie w krawacie – tylko dolary.

Małpa

12 kwietnia 2024

Jadłoszyn

    Do leżącego na pustyni miasteczka Nazca przyjechałem nad ranem – czyli właściwie w nocy: jesteśmy w tropikach, wschody i zachody Słońca nie mają w sobie za grosz romantyzmu, jak u nas, tu to zwykła chwila, ciemno, pstryk, jasno, układ zero-jedynkowy. Z pewnym żalem opuszczałem pekaes – w Dzikich Krajach często są one niesprawne, zapuszczone i parchate, a tu miałem szeroki rozkładany fotel z wbudowanym masażem. Kilkugodzinna nocna podróż z Limy była naprawdę komfortowa, a ja w miarę wypoczęty. Ilość luksusu w autokarze dwukrotnie przewyższała cały dworzec w Nazce.
    Przed wyjściem założyłem też czapkę i ciepły polar – miasto leżało na środku pustyni, a przecież wiadomo nie od dziś (jak ktoś nie uważał na lekcjach geografii to pisałem o tym też na blogu), że noce na pustyniach są chłodne – żeby nie powiedzieć mroźne. Głównym powodem mojej wizyty tutaj były oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO słynne Linie z Nazca, ale miejscowe lotnisko miało zacząć funkcjonować dopiero za kilka godzin. Jako, że turyści przyjeżdżają tu (całkiem tłumnie) tylko chwilę polatać nad płaskowyżem o tak nieludzkiej porze na dworcu spotkać można było przedstawicieli firm oferujących loty nad Liniami. Szybko więc załatwiłem co i jak z samolotem (oraz – gdy wstanie słońce – na przejażdżkę naziemną po okolicy) i poszedłem na spacer. Nadal było ciemno, ale miasto już powoli przygotowywało się do poranka. Mianowicie zapłonęły grille przygotowujące uliczne śniadania.
Uliczna kuchnia w Nazca napędzana jadłoszynem
    O dziwo nie używano – jak robią to na przykład ciotki-trucicielki w Cuzco, albo uliczni sprzedawcy w Limie – gazu. Tu rozpalano żywym drewnem (a takie jedzenie ma swój niepowtarzalny aromat, polecam), i to nie byle jakim – bo jadłoszynem.
    Jadłoszyn (Prosopis sp.) to – można przewinąć do następnego akapitu, będzie garść informacji, które można znaleźć też gdzie indziej – kilkadziesiąt gatunków z rodziny bobowatych (najogólniej mówiąc - strączkowych) występujących w obu Amerykach, w tym i na nadpacyficznych pustyniach. Jak każde drzewa żyjące w tak srogim klimacie mają niezwykle rozbudowany system korzeniowy, twarde drewno (bo rosną wolno) oraz niewielkie liście. Do tego kwitną niezwykle obficie. Wszystkie te cechy okazały się niezwykle przydatne kiedy kilkanaście (prawdopodobnie) tysięcy lat temu przybyli tu ludzie. A kiedy zaczęli tworzyć cywilizację, no to już całkiem.
Jadłoszynwowe deski w Chankilo
    Głęboki system korzeniowy zapewniał stabilizację gruntu (nieraz są tu prawdziwe piaskowe diuny) i wskazywał miejsca, gdzie może być woda.
Kwiaty jadłoszynowe
    Drewno stanowiło wspaniały materiał budulcowy i opałowy – tak jest zresztą do dziś, co stanowi dla jadłoszynów pewien problem. Ludzi coraz więcej, drzew zaś coraz mniej – jak każde długowieczne rośliny (a mogą żyć – jak twierdzą niektórzy – i po kilka tysięcy lat) rosną niezwykle wolno. Populacja, jak słyszałem, ale z niezbyt wiarygodnych źródeł, może też mieć problem z odnawianiem się, z powodu mitycznych antropogenicznych zmian klimatu (bo że klimat nie jest czymś stałym i fluktuuje to wiedza elementarna). Jeżeli faktycznie gorzej się odradza, to ja kładłbym to na karb miejscowej, nie globalnej, antropopresji. Zajmujemy coraz więcej miejsc, gdzie jadłoszyn mógłby sobie rosnąć. Ostatnio w związku z tym zaczęto tworzyć nawet jadłoszynowe szkółki, ale na efekty trzeba będzie poczekać.
Restauracje pod jadłoszynami w oazie Huacachina
    Niektóre gatunki – nie wiem czy te występujące w Peru – były jadalne (to znaczy: nadal są jadalne, ino nie są jadane; zwłaszcza w okolicy dzisiejszej granicy USA i Meksyku).
    Najciekawszą – no bo stabilizacja terenu, palenisko czy chatka z gałązek to, umówmy się, odkrywcze nie są, i każde drzewo można tak użyć – funkcję jadłoszyna spotkałem przy wspominanych już (obiecuję, ostatni raz o nich wspominam, serio) inkaskich spiralnych akweduktach w Cantalloc. Same spiralne studnie – jak wspominałem – umożliwiają zejście z naczyniem do tafli wody – przypływa ona z gór podziemnym kanałem, jest chłodna (w skwarze panującym na pustyni to cudowna sprawa), pluskają się w niej niewielkie rybki. Sielsko.
Prekolumbijskie akwedukty w cieniu jadłoszyna
    A co do tego ma jadłoszyn? Zapewne przy konstrukcji podziemnego kanału używano jadłoszynowego drewna, ale ważniejszy okazał się okwiat – znaczy to, co opada z przekwitniętych kwiatów – oraz suche liście. Okazuje się, że posłużyły one Inkom do uszczelnienia owego kanatu. No właśnie – czy to na pewno inkascy inżynierowie skonstruowali ów kanał? Przecież w ich Andach jadłoszynu nie używano. Albo więc konstrukcje są starsze, albo po prostu wykorzystali miejscowych, którzy z tych, z braku lepszego słowa, pakuł korzystali od dawien dawna.
Catalloc - przebieg podziemnego kanału
    Choć – podobno – zasięg występowania tych drzew się zmniejsza, to w pustynnych okolicach jadłoszyn wciąż występuje nader często, i jeśli tylko miejscowi nie wykarczują go na opał (noce na pustyni zimne, bezpańskie drzewa darmowe, a ludzi coraz więcej) to powinien przetrwać – w końcu na co dzień żyje w ekstremalnych warunkach. A że w trakcie tego wyjazdu do Peru poruszałem się głównie po pustynnym wybrzeżu, to i jadłoszyn będzie się pojawiał co jakiś czas. A teraz W. Sz. Czytelnicy będą już wiedzieli co to takiego. I że to ważna roślina dla rozwoju południowoamerykańskich cywilizacji znad Pacyfiku.
Suchy las nadmorski w Chan Chan w środkowym Peru

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 2: Święte Miasto

     Po stanowisku archeologicznym Caral nie można niestety poruszać się bez przewodnika. Możliwe, że dlatego, że jest to tak cenne miejsce...