Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wielkabrytania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wielkabrytania. Pokaż wszystkie posty

4 lipca 2025

Bombardowanie

    Był 11. maja 1940 roku. Kilka dni wcześniej wojska niemieckie przekroczyły granice Królestwa Niderlandów i, choć Holendrzy próbowali stawiać opór, chwacko posuwały się naprzód. Niderlandzki rząd początkowo odmawiał jakichkolwiek negocjacji, ale po usłyszeniu komunikatu iż setka teutońskich bombowców leci na Rotterdam głośno zawołał: "Negocjujmy warunki kapitulacji". Niemieckie bombowce tym okrzykiem się nie przejęły (według legendy 2/3 floty nie zauważyło flary wzywającej do powrotu na lotnisko), Rotterdam został zniszczony (zginęło jakieś 1000 osób), a Niderlandy poddały się. Dziś, w centralnym punkcie miasta, podle Muzeum Morskiego, stoi statua upamiętniająca to tragiczne wydarzenie.

Pomnik Rozdarte Miasto
    Swoją drogą taka sobie, zresztą W. Sz. Czytelnik zna moje zapatrywanie na sztukę nowoczesną.
Dom z sześcianów
    W każdym razie Rotterdam – dziś największy w Europie i trzeci na Świecie port morski – został zrównany z ziemią. Bombardowanie i niszczenie miast nie jest oczywiście czymś nowym, w poprzednim wpisie było o Brukseli, której to centrum zaorane zostało swego czasu przez francuską artylerię. Pozostaje kwestia odbudowania tkanki miejskiej. Grote-Markt jest przepiękny i wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, Rotterdam zaś...
Port w Rotterdamie
Kanały w centrum miasta

Odbudowana Bruksela

    Na powyższych zdjęciach można sobie porównać. Ohydne blokowisko w stylu amerykańskich metropolii, całkiem bez duszy. Nawet te budynki, których stan zniszczenia pozwalał na odbudowę też są jakieś nie takie.

Szczątki rotterdamskiej starówki
    A reklamowana jako Kaplica Sykstyńska Holandii (bo Rotterdam leży zarówno w Niderlandach, jak i w Holandii, w przeciwieństwie do Amsterdamu, Południowej) hala targowa (spełnia także funkcje mieszkalne, taki postmodernizm) jest zwykłym centrum handlowym z bohomazem u sufitu. Pomysł przyrównania Wygnania z Raju pędzla Michała Anioła Buonarottiego do papryk, bakłażanów i gąsienicy pazia królowej mógł narodzić się tylko w społeczeństwie ograbionym z poczucia estetyki. Znaczy: nowoczesnym.
Hala targowa
    Bombardowanie Rotterdamu, tragiczne w skutkach, zmieniło także zapatrywania Aliantów na działania wojsk niemieckich. Do tego momentu brytyjskie (głównie) bombowce zrzucały na miasta Rzeszy ulotki propagandowe nawołujące do zaprzestania działań wojennych czy szkalujące przywódców zwycięskiego państwa. Naprawdę, musiało to mieć olbrzymi psychologiczny efekt. A przynajmniej wpływ na pękające ze śmiechu przepony Niemców, en masse stojących przy swoim zwycięskim Führerze i potężnym Wermachcie. Opowiastki o nazistowskim ruchu oporu to powojenna projekcja, mająca na celu wybielić Niemców – którzy przecież w latach II Wojny Światowej nic nie wiedzieli o własnych zbrodniach, pewnie byli na wakacjach.

Miejsce po Kancelarii Rzeszy w Berlinie

    Kumulacją alianckich bombardowań Rzeszy był chyba nalot na Drezno – niebronione miasto, dziś odbudowane, także zostało zniszczone. Ktoś powie, że była to zbrodnia wojenna. Cóż, może mieć rację, ale zapomina, że była to odpowiedź na niemieckie ataki na niebroniące się miasta. Zresztą Drezno nie było jedyne (z większych niemieckich miast tylko łużycki Zgorzelec przetrwał wojnę bez szwanku; ostatnio anonimowy darczyńca zafundował miastu rewitalizację starówki).

Drezno
    Zastanawia mnie – widząc reakcję po bombardowaniu Rotterdamu – co alianci robili kilka miesięcy wcześniej, kiedy Luftwaffe zrównało z ziemią Wieluń, miasto otwarte i niebronione (do dziś ta zbrodnia nie istnieje w świadomości Zachodu, nikt nie namalował wieluńskiej Guerniki).

Fundamenty wieluńskiej fary, zniszczonej w bombardowaniu 1. Września 1939

    Kilka tygodni krwawych bombardowań Warszawy zaowocowały konferencją w Abbeville i typową felonią – czyli zdradą sojusznika w obliczu agresji wspólnego wroga. Ucieczki z pola walki, znaczy się. Starówka warszawska wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO została jako przykład dokładnej odbudowy miasta. Nie byłoby tego wpisu, gdyby nie wspominana zdrada sojuszników.

Resztki Pałacu Saskiego w Warszawie - nieodbudowanego

    Co właściwie nie powinno dziwić. Każdy patrzy swego. I będzie patrzył. Zwłaszcza, że – w przeciwieństwie do państw wyrosłych na gruzach imperium Karola Wielkiego – nie mamy z Zachodem przesadnie wspólnej historii. Nadal jesteśmy dla nich miejscem ubi sunt leones. Do tego nie potrafimy pokazać im naszych zasług dla ochrony kontynentu, bo nie umiemy – mam nadzieję, że z głupoty, a nie z premedytacji – w politykę historyczną.

Okopy z czasów Bitwy Warszawskiej 1920 roku

    Czasy zdają się nadchodzić ciężkie, więc może warto się zastanowić, czy mądrym jest opierać się na krajach, które nami systemowo gardzą, i które już raz (ba, żeby tylko) nas zdradziły. Moim zdaniem owszem, wchodźmy w sojusze, ale nie ufajmy. I sami troszczmy się o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi. Nie przejmujmy się też zapatrzonymi w Zachód ojkofobami.

Symbol okupacji Polski

    A. Jeszcze jedno. Arthur "Bombowiec" Harris, brytyjski wojskowy atakujący z powietrza niemieckie miasta, za cel wybrał akurat to związane z władcami Polski. Paranoik powiedziałby, że to nie przypadek.

20 grudnia 2024

Tryumf herbaty

    Trochę teraz było o tym niezbyt smacznym napoju zwanym kawą, to żeby na Święta Bożego Narodzenia nie pozostał gorzki posmak, to teraz dla odmiany o herbacie. Niech będzie, że na postosmańskich Bałkanach, żeby tak w temacie pozostać, a co.
Herbata, boza i baklawa - bałkańska przekąska
    Kamelia zwana herbatą chińską, czyli Camelia sinensis, pochodzi z Azji Wschodniej, jej wspaniałe orzeźwiające właściwości odkryte zostały w Chinach kilka tysięcy lat temu (czyli znacznie wcześniej niż kawy), choć naturalnie występowała też w Indiach. Do Europy dotarła w czasach nowożytnych dwoma drogami – na Zachód brytyjskimi herbacianymi szkunerami bijącymi rekordy prędkości, pierw z Dalekiego Wschodu, potem z plantacji Indii i Cejlonu (a efektem tego jest angielski fajfoklok i bawarka z mlekiem; herbatę zabielaną pije się też chociażby w Tybecie czy Mongolii), na Wschód zaś Szlakiem Herbacianym przez Mongolię, Syberię do Petersburga.
Sankt Petersburg - miejsce, gdzie kończył się Szlak Herbaciany
    Do nas – oczywiście tą drugą drogą, czego ślady znaleźć można w języku: wszak naczynie do gotowania wody powszechnie zwiemy czajnikiem, od rosyjskiej wersji chińskiego słowa określającego herbatę – czaj od ćia/te. Ta wersja popularna jest na Wschodzie, w Turcji czy na Bałkanach. Na Zachodzie tea, te. My używając czajniczka z asyncją (jak mówiła śp Babcia na mocny, esencjonalny napar herbacianego suszu rozcieńczany potem wrzątkiem w szklance; taka niezwykle mocna herbata jeszcze gdzieniegdzie w Polsce zwana jest z rosyjskiego czajem) pijemy – z łacińskiego herba – ziele - te. Zawsze na przekór.
Poranny fajfoklok u Berberów na Saharze
    Na Bałkanyvia muzułmański świat Imperium Osmańskiego – herbata (ćaj) też trafiła, choć pośrednio, Szlakiem Herbacianym. Kiedy bowiem Imperium Rosyjskie podbiło Gruzję okazało się, że na czarnomorskim wybrzeżu panują idealne warunki do uprawy kamelii. Zamiast więc płacić przemierzającym pół Świata kupcom założono w rejonie Batumi – dziś już ginące – plantacje herbaciane. O których to herbacianych polach nawet piosenki śpiewano.
Rosyjskie ślady w Gruzji - Cziatura
    Stamtąd sadzonki herbaty trafiły do Anatolii. XIX wiek to próby okcydentalizacji i reform chorego członka Europy – jak wraża propaganda nazywała Wysoką Portę – stąd któryś z sułtanów postanowił zastąpić kojarzoną ze wschodnim muzułmańskim mistycyzmem kawę bardziej europejską herbatą (zastąpiono też turbany tymi śmiesznymi czapeczkami z chwostem, zwanymi u nas fezem; te z kolei, jako zbyt wschodnie i islamskie, zakazane zostały przez Ataturka, ale o nim później, bo to ważna postać dla herbacianej Turcji). Już przy drugiej próbie roślina przyjęła się, a herbata poczęła konkurować z kawą. Wspaniale też wkomponowała się w tradycyjne zwyczaje oraz zajęła niepoślednią rolę w handlu.
Stambulski bazar
    Każdy kto był w arabskim kraju spotkać się musiał ze zwyczajem częstowania potencjalnego kupca szklanką herbaty – to pustynny zwyczaj, mający kilka tysięcy lat. Koczownicy hasający po nieużytkach Półwyspu Arabskiego zawsze witali gościa w swoim namiocie (jak nasze gość w dom, Bóg w dom), islam tego nie zmienił.
Kawa, herbata, tytoń (nazwa w języku polskim pochodzi z tureckiego) dziś pełnią właśnie rolę takich przywitaczy. Zaprzyjaźniaczy. A zaprzyjaźnionemu gościowi łatwiej coś sprzedać. Turcy, przecież koczownicy z pochodzenia, przeciwko takim zwyczajom nic nie mieli.

Betyle - obiekty kultu semickich koczowników
    Tak więc herbata wbiła się na kupieckie stragany Imperium Osmańskiego, ale czas władzy sułtanów dobiegał końca. Początek XX wieku przyniósł kolejne ruchawki na Bałkanach, zakończone utratą większości europejskich posiadłości.
Pomnik jednego z antyosmańskich powstań na Bałkanach - w macedońskim Kruszewie
    A Wielka Wojna i walki z Grecją doprowadziły do upadku sułtanatu. Mustafa Kemal Pasza ogłosił się Ojcem Turków, Ataturkiem, i stworzył całkiem nowy byt polityczny – Republikę Turecką (w 2023 obchodzona była setna rocznica powstania). Zmienił nazwę, ustrój, ale i – dekretem – obyczaje. Zakazał wielożeństwa czy noszenia fezów. Oraz był wielkim orędownikiem picia herbaty – zwłaszcza, że państwo utraciło tereny na których kawa rosła. Faktycznie, dziś w Stambule na jakąś turecką kawiarnię natknąć się trudno – jak są, to w stylu europejskim tylko.
Ataturk
    A herbaciarnie, choć głównie dla lokalsów, pozostały. Lubię sobie w takiej posiedzieć (choć często trzeba się zmierzyć tam z kłębami tytoniowego dymu wypuszczanego przez fajki wodne; ten mdły zapach nie jest moim ulubionym), i z dzbankowatej szklaneczki wypić słodką obowiązkowo herbatę. Zresztą nie tylko w Stambule – także na Bałkanach.
Herbata tradycyjna w Skopje
Herbata europajska pod pałacem Dolmabahce nad Złotym Rogiem
   
O zabytkowych czarszijach – kupieckich osmańskich starówkach – Sarajewa czy Skopje pisałem na blogu już wielokrotnie, kto chce to sobie przeczyta klikając w odnośniki w tym wpisie. Tu tylko dodam, że taka gorąca i słodka herbata (choć bez mięty jak w Maroko) wspaniale krzepi w bałkańskim upale.

Herbata w Maroko
Starówka w Skopje
Stare Sarajewo
    I takie upały wspominając życzę W. Sz. Czytelnikom wszystkiego dobrego na Boże Narodzenie. Życzyłbym też udatnej herbatki, ale u mnie na świątecznym stole króluje inny napój, pozbawiony kofeiny/teiny/mateiny – kompot z suszu (nie z bakalii, z suszu: jabłko, gruszka, śliwka, żadnych fikuśnych fig czy rodzynek, choć pasowałyby tu). Ja nie lubię, ale tradycja. Najlepszego.

16 grudnia 2022

London calling

    London calling for the faraway townśpiewał lekko schrypniętym głosem wokalista legendarnego punkowego zespołu The Clash (śpiewał, a nie wydzierał się – jako były frontman zespołu punkrockowego wiem co mówię), choć ja akurat nie odczuwam przesadnej fascynacji tym największym brytyjskim (i jednym z większych w Europie) miastem. Nie oczarowują mnie ponure wizje XIX i XX-wiecznego Londynu pióra Karola Dickensa, Arthura Conana Doyla czy Bertolda Brechta (to znaczy: wizje są piękne, ale nijak mają się do współczesnego miasta), może podoba mi się Nigdziebądź Neila Gaimana – ale Autor tworzy tam całkiem inne miasto, ów Londyn Pod (z pomysłu korzysta też China Melville) – ale Londyn jest po prostu brzydki. Szary i ponury. I to mimo kilku tysięcy lat historii.
Tamiza
    Celtowie, Rzymianie, Anglosasi, Wikingowie, Wojna Stuletnia, Krucjaty, Wojna Dwóch Róż, Szekspir... Wszystko (no, prawie wszystko) spłonęło w 1666 roku i zostało odbudowane w takim imperialno-klasycystycznym stylu przez Christopha Wrena. A ten brudny industrialny Londyn zaułków Kuby Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa zniknął wraz z morderczym smogiem w połowie XX wieku. I teraz Londyn jest miastem totalnie bez duszy – mimo, że dziś jest większy i bardziej kolorowy niż kiedykolwiek w swojej historii.
Katedra św Pawła
    Zresztą Brytyjczycy jakoś tak nie szanują historycznej tkanki swoich miast. Z jednej strony ma to sens – tak przebudować ośrodek miejski by służył potrzebom współczesnego mieszkańca, z drugiej – moim zdaniem – pozbawia tego mieszkańca korzeni i walorów historyczno-estetycznych (to oznacza, że moim ulubionym angielskim miastem jest York z zachowaną starówką). Prawdziwy szok przeżyłem kiedy (dawno temu) przyszło mi spędzić bezsenną noc w Newcastle-upon-Tyne (wcale nie po to, by obserwować wschód słońca nad rzeką Tyne; po prostu nie zgrałem się z transportem i rano dopiero mogłem wyruszyć zdobywać Wał Hadriana, ale to całkiem inna historia). Zaszedłem na ruiny miejscowego zamku, od którego miasto to miano bierze (Nowy Zamek) i... Przez średniowieczną budowlę przebiegała estakada jakiegoś miejskiego by-passu. Dla mnie tragedia – zwłaszcza, że zachowany stołp zamku znałem bardzo dobrze z gier komputerowych (z czasów, kiedy człowiek miał czas na takie pierdoły, a i gry były mądrzejsze i trudniejsze; budowla występowała w cudownym Age of Empires 2). Szkoda gadać.
Newcastle-upon-Tyne
    Owszem, mimo zniszczeń udało się – zwłaszcza w City of London i City of Westminster (dwie centralne dzielnice Wielkiego Londynu – Greater London; ciekawostka: obie nadal mają osobne prawa miejskie) zachować nieco zabytków, chociażby fragment rzymskich murów Londinium, a mający normańskie korzenie zamek Tower i kompleks Katedry Westminsterskiej wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, ale już – całkiem miły dla oka – budynek Parlamentu (ze słynną dzwonnicą – Big Benem) to XIX wiek. Ze spalonego zamku westminsterskiego ostała się jedynie Jewel Tower, na którą turyści nie zwracają przesadnej uwagi.
Londonium
Opactwo Westminsterskie
Parlament
Tower
    Oczywiście, ktoś kto zna Londyn zaraz mnie skrytykuje – wszak mamy James Palace z czasów Tudorów, Katedrę Św Pawła odbudowaną przez Wrena, imperialne ulice z Pall Mall na czele, liczne parki, Pałac Buckingham, Soho, replikę Złotej Łani... No mamy. Zgadza się. Nikomu nie zabraniam spacerować nad brzegami Tamizy podziwiając replikę teatru Globe czy szukać ulicy Piekarskiej (Baker Street – Piekarska istnieje, choć adresu Holmesa na niej nie ma; Pokątna nie istnieje), albo chociaż iść do jakiegoś pubu.
Pub
    Można nawet pojechać do także docenionego przez UNESCO Królewskiego Obserwatorium w Greenwich, gdzie nieuświadomieni intelektualnie masowi turyści robią sobie zdjęcie stojąc okrakiem na linii udającej południk 0 (w rzeczywistości ta umowna linia przebiega w ciut innym miejscu, ale co tam).
Udawany południk 0
    Dla mnie jednak – oprócz szczątków dawnego Londynu w City i Westminsterze miasto to można odwiedzić z dwóch powodów.
    Pierwszy to muzea – z imponującym British Museum na czele. Kiedy przyjechałem tam pierwszy raz, te kilkanaście lat temu oniemiałem – i bardzo szybko uciekłem: miałem bowiem bardzo mało czasu, a wewnątrz można było spokojnie spędzić kilka dni, i nie chciałem sobie robić oskomy. Tysiące eksponatów – wykradzionych, jak chcą ich pierwotni właściciele (vide casus Marmurów Elgina) – przyprawiają o zawrót głowy. Ich reprodukcje znajdują się w każdej książce o historii sztuki (czy cywilizacji). Naprawdę mało jest tak bogatych kolekcji. A wszystko za darmo (przynajmniej tak było wtedy). A przecież jest jeszcze Muzeum Historii Naturalnej – jako biolog skończę w tym miejscu, żeby nie przesadzić w peanach.
British Museum
Prawie jak w Atenach
    Drugi powód to deszcz. Tak, tak, wiem, deszcz bywa niebezpieczny, o czym zresztą na blogu nie raz wspominałem, ale ja lubię. Londyn nieodmiennie kojarzy się z deszczem, i całkiem słusznie. Pada niemal tak często jak w lasach deszczowych, choć oczywiście jest to nasz europejski, zimny deszcz. Albo chociaż londyński kapuśniaczek, mżawka. No, nawet mgła. Zresztą odkąd wyrzucono z miasta ciężki XIX-wieczny przemysł produkujący miliony ton tlenków siarki i innych wesołych substancji londyńskie opady i osady przestały być niebezpieczne (londyńska mgła, w rzeczywistości toksyczna emulsja z kwasem siarkowym na czele pozbawiła życia i zdrowia setki tysięcy osób – naprawdę, poczytajcie sobie) miejscowa pogoda wróciła do roli, jaką miała przez setki lat: uprzykrzania życia przybyszom z Południa (dwa tysiące lat temu byli to Rzymianie, skarżący się w listach na pogodę w Brytanii, dziś potomkowie mieszkańców różnych stron Imperium Brytyjskiego). Mnie osobiście londyński deszcz urzekł kilka lat temu – z racji pracy non stop jeździłem z turystami do Europy Południowej: bite trzy miesiące w upale, nieraz 40-stopniowym. Dla mnie była to tragedia, dla turystów może mniej, a mój smutek pogłębiały jeszcze wiadomości z Polski: siedemnaście stopni i pada. Niestety, kiedy tylko wracałem do Ojczyzny przywoziłem ze sobą ten niemiłosierny skwar. Dopiero w Londynie właśnie dopadł mnie deszcz i delikatne ochłodzenie. Mojej radości nie było końca:
    - Panie, co się pan tak cieszysz? - pytali przemoczeni podopieczni.
    - Proszę Państwa – państwo owo wyglądało jak zmokłe kury – Być w Londynie i nie zmoknąć, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć!
Pałac Buckingham w deszczu
Londyn tętniący życiem
    Cóż – w Londynie zawsze na mnie padało, a w Wiecznym Mieście zdarzało się bywać, i miejscowego biskupa nie zobaczyć (no, przynajmniej raz, tak, to zawsze się gdzieś Papa przewinął).

1 października 2021

Wał na Wale Hadriana

    W ramach braku czasu na tworzenie nowych wpisów kolejna ciekawostka z czasów antycznego Rzymu, powstała dla portalu Imperium Romanum (który to portal nieodmiennie polecam, Autor naprawdę kawał dobrej roboty wykonuje). Tym razem sięgnąłem do miejsca leżącego na prawdziwych peryferiach Cesarstwa – północnej Brytanii. Granica tej prowincji to najdoskonalszy przykład rzymskich limes – systemu umocnień oddzielających Barbaricum od Cywilizacji. Zazwyczaj limes były strukturami dość luźnymi, tu jednak rzymscy inżynierowie stworzyli coś na kształt słynnego Wielkiego Muru w Chinach. Mimo jednak całego jeich (ależ ja lubię tą archaiczną formę słowa "ich") geniuszu w pewnym momencie w trakcie budowy fortyfikacji coś poszło nie tak...
    Widziałem to miejsce w czasie swej peregrynacji po północnej Anglii (która to – wyprawa – zapewne w końcu pojawi się na blogu; liczę, że niezbyt szybko, bo w związku z niejakim przemijaniem paniki koronawirusowej powoli można zacząć na nowo podróżować, więc stare wyprawy ustąpić muszą świeżynkom; chyba, że wymyślą kolejną falę), więc mogę potwierdzić organoleptycznie, że coś takiego istnieje.
    Ach, byłbym zapomniał: w okolicy kręcono chociażby sceny filmu "Robin Hood, książę złodziei" z Kevinem Costnerem.

Wał na Wale Hadriana

    Wał Hadriana, Vallum Hadriani, to bodaj najsłynniejsza z rzymskich limes. Powstał w latach 121-129 po Chr. i ciągnął się na długości 117 kilometrów dzisiejszej wsi Bowness nad Solway Firth po twierdzę Segedunum (dziś to Wallsend nad Tynem). Wał przecinał więc Brytanię niemal po linii od wschodu do zachodu i – prawdopodobnie – miał bronić tą najbardziej na północ wysuniętą rzymską prowincję przed atakami kaledońskich Piktów. Względnie – jak powiedziałby poeta – oddzielać miał Światło od Ciemności. Ale to już wiecie. Jest jednak coś, o czym niekoniecznie musieliście słyszeć.

Wał Hadriana

    Wędrując wzdłuż dawnych fortyfikacji – zachowanych całkiem dobrze mimo upływu lat – zauważyć można niezwykle regularną konstrukcję umocnień. Co 500 metrów wyrastały wieże strażnicze (dziś zwane po angielsku "zamkami milowymi", "milecastles"), a co półtora kilometra budowano niewielkie obozy dla strzegących muru żołnierzy. Regularnie – to ważna informacja – pojawiały się też bramy: Wał Hadriana nie miał odgrodzić Kaledończyków od Imperium – miał jedynie, jak byśmy dziś powiedzieli, regulować przepływ ludzi i towarów. Były to więc tak naprawdę długie na 117 kilometrów i dość kosztowne w budowie rogatki.

Rzymski fort w Housestead

    No, z tymi kosztami budowy może trochę przesadziłem – warto pamiętać, że fortyfikacje budowali żołnierze z trzech miejscowych legionów – i zapewne nie była to najprzyjemniejsza służba. Z zachowanych w Vindolandzie (najbardziej na północ położone rzymskie miasto, opuszczone i niezasiedlone od końca Starożytności, przez to tak lubiane przez archeologów) dokumentów – a była to w dużej mierze prywatna korespondencja zwykłych Rzymian – dowiadujemy się, że już wtedy klimat Brytanii – umiarkowany morski – był powodem ciągłego utyskiwania południowców. Było zimno i wilgotno, dookoła Vindolandy znajdowało się pełno bagien i torfowisk (owa torfowa ziemia sprawiła, że do naszych czasów przetrwało tam bardzo wiele przedmiotów codziennego użytku, które normalnie nie zachowałyby się – w tym elementów odzieży), a i sama Vindolanda... Cóż, kto widział pozostałości miasta, ten wie, że nie była to wielka metropolia. Na dodatek w Brytanii nijak nie chciała rosnąć winna latorośl – a jak urosła, to wino było niezwykle podłe. Do tego – zapewne, tu mogę trochę konfabulować, ale przecież człowiek zawsze jest człowiekiem – Brytania leżała daleko od Rzymu. Co oznaczać mogło, że urzędnicy – na przykład administrujący budową Wału Hadriana – czuli się wyjątkowo bezkarnie... Naprawdę, służba wojskowa w Brytanii nie mogła należeć do ulubionych pośród rzymskich legionistów.

Vindolanda - widok współczesny

    Może to właśnie swego rodzaju bunt żołnierzy-budowniczych jest powodem najdziwniejszej z konstrukcji Wału Hadriana?
    Oto bowiem niedaleko antycznej Vindolandy i współczesnego Housesteads znajduje się brama... donikąd.
    Jak pisałem – Wał przecina Brytanię niemal po linii prostej, biegnąc niczym strzała po miejscowych wzgórzach, to opadając, to się wznosząc, a bramy, wieże i forty znajdują się w regularnych odstępach. Jaki był jednak sens budowania bramy w momencie, kiedy mur postawiony był na krawędzi urwiska? Ja go nie widzę – może więc był to taki przejaw buntu budowniczych: wy nam każecie budować, to zbudujemy jak nam każecie. Byłby to chyba pierwszy w historii przykład strajku, nomen omen, włoskiego.

Tajemnicza brama

    Alternatywnym tłumaczeniem jest chyba tylko zbyt ścisłe trzymanie się rozkazów i wytycznych: skoro na tym kilometrze muru ma być brama, to być musi – i nieważne dokąd prowadzi. Ordnung must sein!
    
Która z tych dwóch możliwości jest prawdziwa (jeśli któraś jest, oczywiście) nie dowiemy się chyba nigdy.
    I jeszcze jedna sprawa: która to brama jest taką niesforną – wszystkie mają bowiem swoje numery? Tą informację zachowam sobie in pectoram – sami jedźcie i poszukajcie, w końcu to jedna z atrakcji Wału Hadriana.

Link do artykułu:
[PL]: Wał na Wale Hadriana
[ENG]: Embankment on Hadrian's Wall

Pozostałe wpisy (blogowe) związane z Imperium Romanum:
- Śmierdzące pieniądze
- Antyczne wieżowce
- Jeszcze jedna tajemnica Petry

8 maja 2020

Makbet cz. 2

   Mac Bethad mac Findlaich, zwany Ri Deircc, czyli Czerwonym Królem (może Makbet I Rudy? Nieźle, nie?) był rzeczywistym władcą Królestwa Szkocji przez 17 lat. Sporo, jak na kogoś, kogo cały Świat zna jako żądnego władzy morderczego uzurpatora.
   Cóż – oto właśnie siła literatury. Większość historycznych źródeł o Makbecie mówi całkiem dobrze, jedno jest odrobinę nieprzychylne – i tą opowiastkę na warsztat wziął William Szekspir, przyprawiając biednemu władcy gębę na całą wieczność (za to jak przyprawiając, nie?).
   Napisałem już, jak Makbet zginął, teraz wypadałoby powiedzieć, skąd się wziął.
   A tu trzeba się cofnąć w bardzo odległą przeszłość. Znaczy, będzie sporo imion, dat i faktów – ale jeśli to kogoś nieciekawi, to niech popatrzy sobie na obrazki, wrzucę kilka zdjęć.
  Dzisiaj Szkocja kojarzy się głównie z facetami w kiltach, cuchnącym bimbrem zwanym whisky i niestrawną dla ucha muzyką (dzisiejszą wersję kiltu wymyślił pewien Anglik, whisky pochodzi z Irlandii a dudy, czyli koza, ma małoazjatycki rodowód, ale co tam), ale ma dosyć ciekawą historię. W roku 95 po Chrystusie rzymski wódz Agrykola opanował całą Brytanię, ale obejrzawszy sobie te tereny – zwane Kaledonią – Rzymianie pokręcili głowami, wytarli deszcz z czół i wrócili na południe, od miejscowych Brytów i Piktów odgrodziwszy się potężnymi fortyfikacjami – Wałem Hadriana i Wałem Antoniusa. Po upadku Imperium Rzymskiego dochodzi do znacznych ruchów ludnościowych i na brytańsko-piktyjską Kaledonię najeżdżają dwie główne fale przybyszów. Najpierw, od zachodu, przypływa celtycki lud z Irlandii – Szkoci – i zakłada królestwo Dal Riady, potem zaś z południa napierają germańskie plemiona Anglo-Sasów.
Wał Hadriana

   Na sam koniec północne szkockie wyspy opanowują wikingowie tworząc normańskie Królestwo Orkadów.
   Taki oto konglomerat państw i narodów miał stać się podstawą istnienia późniejszej Szkocji. Póki co każda część kraju – niemal każda dolina – miała swojego w miarę niezależnego władcę. Nie chcąc nikogo zanudzać (chociaż walki między tymi państewkami – wciąż niezbyt poznane są moim zdaniem bardzo ciekawe, i prawdopodobnie dały podstawę do powstania legendy o Królu Arturze, to pewnie większość osób by nie zainteresowały; jeszcze jedno, nie wspominajcie o Arturze w Kornwalii, Walii czy okolicach Glastonbury, tam twierdzą, że legendarny władca był Brytem ale z południa, nie z północy wyspy) – w tym samym roku, w którym w Verdun potomkowie Karola Wielkiego podzielili Cesarstwo na 3 części dając początek Francji, Niemcom i spornym ziemiom między nimi niejaki Cinaed mac Ailpin – Kenneth I MacAlpin – władca Dal Riady opanowuje większość piktyjskich królestw we wschodniej Szkocji i tytułuje się Królem Szkotów i Piktów.
Szkocki krajobraz - zdjęcie już było, ale jest bardzo ładne
   Następnie przez niemal 200 lat o władzę w Królestwie Alby – jak też zowie się teraz ów kraj – toczą ze sobą potomkowie Kennetha i jego brata Donalda. Żeby było trudniej, czasem władza, zgodnie ze starą piktyjską tradycją, przekazywana jest nie synowi, a siostrzeńcowi władcy. Pogłębia to i tak chaos panujący w państwie, zwłaszcza, że poszczególne części Szkocji nadal są jeszcze niezależne (brytońskie królestwo Alt Clut, czyli Strathclyde, czy normańskie Orkady) – lub pół-niezależne. Często też władzę sprawują w nich osoby spokrewnione z MacAlpinami. Kiedy więc król Malcom II Niszczyciel – Mael Coluim mac Cinaeda Forranach (przepiękne są te imiona ówczesnych władców, czyż nie?) ginie zamordowany bezpotomnie do walki o władzę stają właśnie owi niezależni – daleko spokrewnieni – władcy zwani mormaerami.
   Jednym z takich krewnych jest mormaer Atholl, Donnchad mac Crinain – czyli Duncan I (jak u Szekspira: król Szkocji). Jest rok 1034 po Chrystusie. Nowy, młody król chcąc umocnić swoją władzę musi jednak zrobić porządek – na przykład z potężnym mormaerem Moray, Mac Bethadem – czyli Makbetem.
   Szekspir robi z Makbeta tana – czyli władcę – Glamis, ale w tych czasach miejsce to jako takie nie istniało – była tam jeno królewska chatka myśliwska, nota bene miejsce zgonu Malcolma II. Dopiero później w tym miejscu swoją siedzibę wznosi można rodzina Lyon. Imponujący zamek znajduje się dziś na jednym z banknotów szkockiego funta (dopuszczona do użytku w Wielkiej Brytanii waluta powiązana w stosunku 1:1 z funtem szterlingiem, symbol szkockiej autonomii; ale spróbujcie kupić coś za to poza Szkocją...) a jedną z najbardziej znanych jego mieszkanek była Elżbieta, żona króla Jerzego VI, słynna Królowa Matka, która do końca swojego 102-letniego życia nie odmawiała sobie szklaneczki alkoholu. Poza tym z Glamis związana jest tajemnicza XIX-wieczna postać Potwora z Glamis oraz – o czym mógł słyszeć Szekspir, i skąd mógł zaczerpnąć inspirację dla Trzech Wiedźm – earla Beardie, który uczestniczył w sabatach i przegrał duszę w karty z Diabłem.
Zamek w Glamis
   Jest jednak Makbet mormaerem Moray. Jego poprzednik, Gille Coemgain, razem z tytułem przekazał naszemu bohaterowi żonę o pięknym imieniu Gruoch oraz syna, Lulacha. Możliwe, że Makbet dopomógł sobie w zdobyciu tych pryzów usuwając Gllie – mówiłem, że był dobrym władcą, nie, że pacyfistą.
   Tymczasem Duncan w końcu rusza na włości Makbeta i... Ginie w starciu z bardziej doświadczonym wojownikiem niedaleko miejscowości Elgin. Makbet zostaje królem, ale nie wiadomo, czy na tą decyzję wpływ miała Grouch. Jeżeli tak, to zapewne ten wpływ był dużo mniejszy niż literackiej demonicznej Lady Makbet na małżonka.
Loch Ness, leżące w Moray

   O panowaniu Makbeta można powiedzieć niewiele – było po prostu spokojne. Podobno w czasie wizyty w Rzymie w 1050 roku zaprezentował się jako władca hojny i sprawiedliwy.
   Jednym z dwóch problemów króla był brak potomka. Następcą Makbeta miał zostać Lulach, syn Gruoch z pierwszego małżeństwa.
   Drugim problemem była zapewne wdowa po Duncanie, Suthen, oraz jej synowie – Mael Coluim i Domnall. Malcolm i Donald. Możliwe, że to za namową byłej królowej jarl Siward z Northumbrii w 1054 najechał ze swoimi Anglosasami Szkocję, kończąc erę względnego pokoju na Północy (w efekcie krwawych walk niepodległość odzyskało na krótko królestwo Starthclyde pod wodzą innego Malcolma – tak o tym wspominam, bo to moje ulubione średniowieczne państewko w Szkocji). Trzy lata później, w czasie kolejnej wojny doszło do owej Bitwy pod Lumphanan – a Makbet stracił głowę – choć trudno powiedzieć, czy nadziano ją na pikę, jak chce Szekspir.
Peel Ring
   Finalnie tron zdobył Mael Coluim mac Donnchada, Cenn Mor – czyli Malcolm III Canmore "Wielki Wódz", faktyczny założyciel dynastii Dunkeld. Panował 35 lat, potem tron objął po nim jego brat, a następnie 4 synów. Dopiero po śmierci ostatniego z nich, Dawida I, ustaliła się zasada, że tron obejmuje najstarszy syn władcy.
   Taka to historia. Moim zdaniem odrobinę ciekawsza od wersji literackiej – choć dużo słabiej napisana. Wyszło nieco długo, długo, ale historyczny Makbet wart jest przypomnienia – czy też może zaprezentowania się w pełnej krasie.
   No i nie zwalnia to z obowiązku przeczytania "Makbeta" literackiego, bo jest tego wart. U nas w Polsce chyba najlepiej w tłumaczeniu pana Stanisława Barańczaka.

4 maja 2020

Makbet cz. 1

   Władza jest jak narkotyk, władza to wielka siła, śpiewała Anja Ortodox ze swoim zespołem Closterkeller – i z treścią utworu trudno się spierać, a – jak mawiali starożytni – de gustibus non est disputandum.
   A o zamiłowaniu do władzy najlepiej chyba opowiada pewien dramat (nie tylko z treści, to także gatunek literacki) stworzony przez XVI-wiecznego angielskiego pisarza znanego jako William Sheakspeare (może to być wszak tylko nom de plure – do dziś toczą się dyskusje kto był naprawdę owym pisarzem; teorii jest sporo – a to hrabia Edward de Vere, a to sama królowa Elżbieta I, a to szerzej nie znany kupiec o tym nazwisku ze Straford; ta ostatnia wersja uznawana jest za oficjalną, o innych niemal nie wolno wspominać, zwłaszcza w Straford). Chodzi oczywiście o nieśmiertelnego "Makbeta".
   Jest to dzieło na orbicie lektur szkolnych bodajże – ale młodzież w tym wieku niewiele z niego pojmie, zwłaszcza, że i tak pewnie przeczyta tylko streszczenie. A szkoda.
   Ja streszczać nie będę, kto zna, kto zna, kto nie ten trąba. Opowiem o czym innym.
   To czego bowiem nie wiecie, to to, że ów Makbet – Macbeth czy może Mac Bethad mac Findlaich – był postacią historyczną. Jakieś 500 lat później elżbietański dramatopisarz wziął na warsztat starą szkocką opowiastkę o burzliwym końcu dynastii MacAlpinów, odrobinę ją przykroił, dołożył co nieco od siebie – i voila! Powstało uniwersalne dzieło.
   Choć zapewne tytułowy bohater mógłby siebie nie poznać (na pewno w oryginale, trudno powiedzieć, czy mówił po angielsku).
   Swego czasu mieszkałem w Szkocji, w słonecznym (tak, tak, to nie przesada, miasto szczyci się tym, że posiada największą liczbę słonecznych dni w roku w całej Szkocji; co nie znaczy, że tam nie pada, nie) Dundee. Samo miasto ma dość ciekawą historię (i nieźle wypromowaną, choć raczej tylko na lokalnym rynku; ogólnie Brytyjczycy wspaniale potrafią sprzedawać swoją przeszłość turystom, warto się tego od nich uczyć), ale to opowieść na inną okazję. W każdym razie w Dundee ciężko pracowałem a w wolnych chwilach motywowałem kolegów do zwiedzania owej krainy – tak, żeby przywieźć do kraju coś więcej oprócz pieniędzy.
Grampiany

   Któregoś razu także ruszyliśmy w Grampiany (w Szkocji poza górami – niezbyt wysokimi – niewiele jest; pod względem krajobrazowym, oczywiście). Po drodze minęliśmy Arbroth z czerwonymi klifami i Deklaracją z Arbroth z 1306 roku (jest też wędzony łupacz – taka ryba, i ruiny opactwa), Stonehaven z ruinami zamku z tapety pewnego komputerowego systemu operacyjnego, królewską rezydencję w Barmoral – gdzie nas nie wpuszczono, akurat JKM Elżbieta II spędzała tam wakacje – i wiele innych miejsc. Zerkając na mapę (wtedy nie było jeszcze smartfonów z GPS-ami, choć chyba już ów amerykański wojskowy system został udostępniony dla cywili; a może nie? Nieważne, zawsze oprócz GPS-a mam mapę papierową) zauważyłem jeszcze jedno miejsce – Peel Ring obok niewielkiej wioski Lumphanan.
   - Patrz – powiedziałem – to musi być coś fajnego.
   - No?
   - Ten Peel Ring. Jest tak samo zaznaczony jak Stonehenge. To muszą być ruiny. Tu jest napisane, że z III wieku naszej ery.
   - No?
   - Jakby nie było warto tam pojechać nie zaznaczaliby na mapie. A to w sumie po trasie. O, a tu jeszcze pole bitwy. 1057 rok. Zaraz, zaraz... O, mam – sięgnąłem po jakiś przewodnik i przeczytałem – Tuż obok grodziska z wczesnej epoki brązu znajduje się pole bitwy oraz kamień, na którym po przegranej batalii ścięto mieczem Macbetha, króla Szkocji!
   - No?
   - No to jedziemy tam!
   Pojechaliśmy. Było to dosyć trudne, do Lumphanan nie wiodła właściwie żadna poważniejsza droga, a do zabytku to już całkiem. W końcu jednak znaleźliśmy jakiś drogowskaz.
   - Dojazd nie wygląda na taki, który prowadziłby do wielkiej atrakcji – skonkludował prowadzący auto kolega.
Peel Ring of Lumphanan

   Miał rację. Dojazd nie wyglądał. A i sam Peel Ring okazał się zwyczajnym grodziskiem – jakich w Polsce też mamy bez liku. Trochę rozczarowującym, nie ma co, i nie zmieniała tego historia obiektu. Pochodził z epoki żelaza, potem w okresie wczesnego średniowiecza istniała tu warowna osada, a w XIII wieku – trochę lat po bitwie - powstała rezydencja typu motte. Czyli grodzisko stożkowe tak zwane, ziemno-drewniana konstrukcja mieszkalno-obronna. Ktoś powie – co to za obrona, piasek i patyczki. Ale taki ktoś zapomina, że ziemia i drewno przez tysiąclecia były podstawą budownictwa w Europie Północnej. Owszem, na południu dominował kamień, ale była to m.in kwestia dostępności budulca, dużo bardziej rozpowszechnionego właśnie w basenie Morza Śródziemnego (podczas gdy prostsze w obróbce drewno nie było tam aż tak powszechne jak na przykład u nas). Oraz – co tu dużo mówić – warunków klimatycznych. Dom drewniany jest domem ciepłym – izoluje od niskich temperatur, dom zaś kamienny to siedlisko zimne, dające chłód w upalne dni. Proste. Po upadku Imperium Rzymskiego w północnej Europie kamienne sadyby wznosili tylko najbogatsi – Kościół i Karolingowie (kaplica pałacowa w Akwizgranie była przez wieki największą kamienną budowlą na północ od Alp) lub też tacy, którzy wraz z chrześcijaństwem przyjmowali najróżniejsze nowinki (czego przykładem są pallatia wczesnopiastowskie w Gieczu czy na Ostrowie Lednickim) – ale warownie nadal były ziemno-drewniane. Rozwój technologii sprawił jednak, że i na północy w końcu pojawiły się forty kamienne bądź ceglane, prawdziwe zamki. Z kolei one ustąpiły miejsca... Ziemnym szańcom nowożytnych twierdz. Koło się zamknęło.
   Swoją drogą podobne do Peel of Lumphanan – i pochodzące z podobnego okresu – jest grodzisko w Starej Rawie. Są też różnice: nasze jest zarośnięte lasem a dojazd do niego jest jest jeszcze trudniejszy. No i nie zginął w okolicy żaden król.
Grodzisko w Starej Rawie
   No właśnie. Bitwa pod Lumphan pomiędzy wojskami króla Mac Bethada – Makbeta – a zwolennikami Maela Coluima mac Donnchada – czyli Malcolma III, syna poprzedniego władcy, Duncana I – odbyła się 15. sierpnia 1057 roku (cóż, skoro nie wpuścili nas wtedy do Balmoral, musiał być sierpień – Elżbieta II właśnie w tym miesiącu wypoczywa bowiem w swojej szkockiej rezydencji; żadnych śladów po jakimkolwiek upamiętnieniu Makbeta nie znalazłem jednak – może dlatego, że w Brytanii królów było co nie miara, i sporo z nich zginęło w tragicznych okolicznościach). Prawdopodobnie nie brały w niej udziału siły Lasu Birnamskiego. Makbet został pokonany, pojmany i zdekapitowany – czy przez jakiegoś Makduffa, o tym historia milczy. Nie zostały do końca rozbite siły króla, więc następcą został pasierb – syn Grouch, pierwowzoru Lady Makbet – Lulach. Ponieważ nijak nie pasował widocznie Szekspirowi do konwencji, o nim angielski pisarz zamilczał. I wszyscy wiedzą, że następcą Makbeta na szkockim tronie był właśnie Malcolm III (z drugiej strony Lulach panował tylko kilka miesięcy nim został pokonany, niczego wielkiego nie dokonał, więc Szekspir miał trochę racji) a wraz z nim dynastia Dunkeld.
   Tak więc Makbet istniał, był królem i żył w dość ciekawych czasach ("obyś żył w ciekawych czasach" – chińska klątwa). Skoro już wiadomo, jak zginął, warto byłoby dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
   Kamienia na którym podobno Mac Bethad mac Findlaich stracił głowę niestety nie odnalazłem – choć podobno znajduje się on jakieś 300 metrów od grodziska.
   Może przy następnej wizycie się uda.

  Albo 08.05.2020 - będzie jeszcze trochę o królu Makbecie.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...