Tłumacz

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą andy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą andy. Pokaż wszystkie posty

16 sierpnia 2024

Amazońska Wisła

    Więc wylądowaliśmy w Iquitos – i pierwszy raz mogłem spojrzeć na Wisłę Ameryki Południowej – Amazonkę.
Amazonka
    Technicznie oczywiście Amazonka przypomina Narew – jest to bowiem rzeka warkoczowa: płynie wieloma korytami na raz i nie da wskazać się głównego nurtu. Różnica to głównie kwestia skali.

Wisła
    Nawet w porze suchej i 5000 kilometrów od ujścia rzeka jest potężna. Niewyobrażalnie potężna. A masy wody toczone przez nią do Atlantyku są tak gargantuiczne, że trudno je sobie wyobrazić. Jako hydrobiolog od słodkowodnego makrozoobentosu powinienem być dodatkowo zafascynowany miejscowymi bezkręgowcami – ale przyznam się: do tej pory nie było kiedy się przyjrzeć (łezka się kręci gdym studentem będąc tropił ważki nad Narwią i na Kurpiach; i to uginające się pod nogami pło na torfowiskach – chodzenie po bagnach wciąga). W związku z kolorem wody (będącym efektem niesionych tonami osadów rzeka ma kolor – hm – sieny palonej) nie widać arapaim (największa słodkowodna ryba na Ziemi), ani delfinów słodkowodnych. Wydry też nie widziałem – a anakondę tylko na starorzeczach amazońskich dopływów.

Mniejsza odnoga Amazonki
    W następnym wpisie postaram się przybliżyć jak wygląda podróż tą największą rzeką Świata. Jakieś 2500 kilometrów, z Iquitos do Manaus. Brzmi egzotycznie, ale niech mi W. Sz. Czytelnik wierzy – wymaga bardzo indiańskiego spojrzenia na upływający czas.

Indiańskie spojrzenie na czas (foto. z arch. Autora)
    Przy okazji trasa wiodła w dużej mierze śladami Francisco de Orellany i jego konkwistadorów, pierwszego eponima rzeki. Spłynęli oni z Andów w dzisiejszym Ekwadorze rwącą i pełną wirów Rio Napo, a następnie do Atlantyku.

Rio Napo
    Rio Napo wpada do Amazonki trochę poniżej Iquitos, i tamtędy mniej więcej płynęli Hiszpanie. Mniej więcej, bo po każdej powodzi rzeka się zmienia – a te przecież występują regularnie co roku. Orellana co prawda nie musiał przesiadać się w Tabatindze (bo jeszcze nie istniała), a w miejscu Manaus widział tylko ujście Rio Negro (i fenomen nie mieszania się wód), za to na brzegach spotykał całe tłumy miejscowych – w tym i podobno wojownicze kobiety, co dało współczesną, drugą, nazwę rzeki – Amazonka. Pierwszą była Rio Orellana, ale słabo się sprzedawała.

Styk Rio Negro i Solimoes
    Mówię o nazwach europejskich, miejscowi nazywali Amazonkę po swojemu, a nazw tych było legion. Zresztą nawet dzisiaj Amazonka nie nazywa się tak na całym swoim biegu. Forma ta pojawia się w Peru, w miejscu zlania się Ukajali i Marañonu. Potem od Tabatingi (trójstyk granic Peru, Kolumbii i Brazylii) aż do Manaus i Rio Negro nazywa się Solimioes, a potem aż do ujścia na powrót Amazonka. O ile jednak ujście jest jedno, to ze źródłami jest problem. Co jakiś czas media donoszą, że znaleziono jakieś nowe źródła, i teraz rzeka ma tyle a tyle kilometrów (swoją drogą w odkryciu sporej części tych źródeł udział mieli badacze z Polski – postulowałbym, trochę żartem, nazwę Nowa Wisła; rzeka Warta jest w Ameryce uczczona, w Brazylii, w stanie Parana jest nazwana tak polska osada; swoją rzekę ma też Ernest Malinowski).

Madre de Dios w dorzeczu Amazonki, recypient dla Rio Malinowski
    Ukajali już widziałem – w Pucallpie. To też jest potężna rzeka, technicznie część Amazonki. Od razu dementuję – nie słyszałem tam żadnych śpiewających ryb. W końcu woda była tak samo mętna jak i w prawdziwej Amazonce. Wesoło za to skwierczały te wyłowione, na grillach miejscowego nadrzecznego targu.

Ukajali
    Żeby było zabawniej sama Ukajali też nie ma konkretnych źródeł – powstaje w wyniku spotkania się Urubamby i Apurimacu. Tak, mało kto z odwiedzających Machu Picchu zdaje sobie sprawę, że Święta Rzeka Urubamba, wyglądająca trochę jak nasz Dunajec, tylko trochę szersza, to kawałek Amazonki.

Swięta Rzeka Urubamba
    Dobra, to stwierdzenie chyba mija się z prawdą, ale jak tylko znajdą nowe źródła gdzieś w Andach łacno może stać się to obowiązującą wykładnią. Na tą chwile prowadzi Apurimac.

Apurimac
    Potężny i niezwykle malowniczy kanion, choć nie tak głęboki jak Colca czy Cotahuasi, wydaje się być idealną scenerią dla powstania tak potężnej rzeki. O ile oczywiście to nie będzie Colca lub Cotahauasi. W końcu wszystkie rzeki z tej strony Andów w Peru spotykają się finalnie w Amazonce (rzeki Wybrzeża, krótkie i okresowe, to zupełnie inna bajka – o czym zresztą nie raz i nie dwa pisałem).

Kanion Apurimac
    A czemu piszę tylko o dorzeczu Ukajali, a nie o Marañonie? Na tą chwilę to Rio Marañon zdaje się być o kilkadziesiąt kilometrów dłuższa, choć nadal przez większość biegu nieżeglowna. Odpowiedź jest prosta. Marañonu nie widziałem, a Ukajali tak. Najbliżej byłem nad Rio Huallaga (ponad 1000 kilometrów długości – trochę dłuższa niż Wisła), w Tingo Maria, ciekawym miasteczku w dżungli górskiej, odradzanym przez wszystkie bedekery.

Tingo Maria
    Z ciekawostek: słowo tingo znaczy tyle, co skrzyżowanie, zbieg rzek.
    Cóż. W każdym razie po powstaniu Ukajali krajobraz się wypłaszcza – przez kilka tysięcy kilometrów teren opada zaledwie o kilkaset – i staje się dosyć nudny. Tylko dżungla, po horyzont i za horyzont. Czasem wioska. Albo miasto. I dżungla (tak naprawdę wcale nie jest płasko – zmiany nurtu rzek powodują, że teren jest mocno pofałdowany; czasem też zdarzają się jakieś skały). To samo musiał chyba – choć bez miast – oglądać de Orellana, trochę przypadkiem płynący Amazonką (po prostu nurt Rio Napo dla jego czółen był zbyt silny i nie mógł zawrócić). Od Iquitos do Manaus – choć w drugą stronę – płynął też Tomek Wilmowski, choć wtedy rzeka nie była aż tak okupowana przez człowieka. No i płynął parowcem. Ja używałem statków spalinowych.
Amazonka wieczorem

19 lipca 2024

Czas

    No tak. Do wpisu o czasie w Ameryce Południowej zbierałem się prawie cztery lata – czyli można zakładać, że mam czarny pas w prokastynacji. Nie jest tak do końca, po prostu nie było ku temu okazji.
    Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.

Autor prokastynujący (foto z arch. Autora)
    Bo teraz – za nic mając rady Leca – będę się wymądrzał. Oto bowiem czasu nie można zmierzyć, a ten regulujący nasze europejskie życie dyktator – zegar – jest tylko licznikiem cyklów, o których sądzimy, że zachodzą regularnie. Tak mówią fizycy, ja im wierzę. Co oznacza, że czas może jednak być pojęciem względnym.
    Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.

Zachód Słońca - upływa kolejny dzień
    Tu w dżungli tak to nie działa. I w Andach tak to nie działa. I na pustyni tak to nie działa. Dni są zawsze takie same – czasem mniej pada, czasem bardziej (na pustyni wcale, chyba, że się złoży krwawą ofiarę) – rośliny owocują cały rok, zwierzęta też są zawsze... Jak dziś nie zerwę awokado, to zerwę jutro. A może pojutrze samo spadnie, i nie trzeba będzie się wspinać?
    Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.

Zwyczajne życie w Tumbes: nic się nie dzieje
    To jest zasadnicza różnica – nasz czas biegnie, ichni (teraz sobie porymuję) kręci się i pełznie. Przyszłość zlewa się z teraźniejszością i przeszłością – i nie trzeba do tego Alberta Einsteina by to odkryć, wystarczy Indianin na hamaku. Kto tego nie zrozumie, stałej obecności czasu, po tygodniu (koncept tygodnia dla miejscowych też nie jest przesadnie ostry) w Ameryce Południowej dostanie przysłowiowego pierdolca. Albo zawału. Dla mnie osobiście zresztą też było to trudne – tak się przestawić na tryb prokastynatyczny, na szczęście zanim tu przyleciałem pierwszy raz przez kilka lat zaglądałem na Półwysep Iberyjski, i jakie takie przetarcie miałem. Wiedziałem czym jest sjesta.
    Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
    - Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
    Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.

Autobus w La Paz
    Zwłaszcza, jeśli chodzi o stacje pośrednie. Przed czasem na pewno nie przyjedzie, o czasie nie ma, a Biały chodzi, dopytuje, drąży – a kiedy, a kiedy, a kiedy. Dla miejscowych takie pytania to jak bajka o żelaznym wilku:
    - Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
    Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).

Blokada drogi w Abancay - strajk górników
    Jadąc do Ameryki Południowej trzeba, po prostu trzeba wziąć to pod uwagę – także planując podróż, bo wiecie, na mapie wszystko wygląda wspaniale (a w guglach to już w ogóle). Tym czasem mówi ludowe przysłowie, że nie należy planowaniu zawierzać: jeden facet zaplanował puścić gazy, a...
    A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.

Rodzinna podróż
    Tak więc na dworcu kolejowym gdzieś w Boliwii jak zwykle panował w oczekiwaniu na pociąg tłok. Ten tradycyjnie się opóźniał, był więc czas na życie: chłopy paliły papierosy i łykając rum rozmawiały, baby plotkowały i szydełkowały, dzieci krzyczały i biegały, świnki chrumkały, psy szczekały. Słowem: robiono to, co Latynosi umieją najlepiej – mitrężono czas na przyjemności, lenistwo i codzienne życie. Nagle, któregoś dnia, pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem! Punktualnie. Na dworcu wybuchło istne pandemonium: chłopy się pobiły, baby poszarpały, dzieci płakały, świnki uciekły a psy pogryzły. A to był wczorajszy.

Ten pociąg już nie pojedzie
    Tak to wygląda. Wpis krótki, bo pisząc go wpadłem w tryb dżunglowy. I zaraz mamy na blogu z Pawłem jechać do sąsiedniej wioski – chce nas pokazać, niczym małpki w ZOO, w lokalnej szkole w Mazan nad Rio Napo.
Mazan nad Rio Napo

5 lipca 2024

Inkaski fort

    Poprzedni wpis skończyłem informacją, że w Samaipacie można bez problemu dostać napoje chłodzące. Bądźmy szczerzy – chodziło mi o piwo, choć tak naprawdę wielkim fanem tego napoju nie jestem. I z tą bezproblemowością też bywa różnie. Jak pisałem – jest Samaipata czymś na kształt kurortu. To znaczy, że są tu Biali (także najgorszy sort, lewicujący hipisi przyjeżdżający się tu "wyczilować", co jest eufemizmem określającym nieróbstwo i narkotyzowanie się) i niektóre lokale są właśnie pod nich robione. Samaipata duża nie jest, łatwo się na taki natknąć – tuż przy głównym placu znalazłem właśnie coś takiego: prowadzony bodajże przez Niemkę (no, w Boliwii to nie dziwi) wyglądał tak, jak powinien wyglądać tropikalny lokal. Filmowy oczywiście, bo normalne są parchate i Biali najczęściej tam nie zaglądają. I są też zdecydowanie tańsze, a zamiast lanych piw kraftowych jest na przykład Paceña z La Paz z przepiękną etykietą, urągającą nowoczesnym standardom wzorniczym (dlatego jest przepiękna, zobaczcie sobie sami).
Samaipata turystyczna
    W takim parchatym lokalu spotkaliśmy też przypadkiem Polaka – księdza, który tu w Boliwii od 27 lat już głosi Słowo Boże. Przyjechał do Samaipaty wraz z innymi kapłanami, głównie miejscowymi. Miło było po kilku tygodniach porozmawiać z kimś obcym w naszym niezwykłym języku.

Samaipata codzienna
    Poza tym sennym klimatem jest Samaipata punktem wypadowym w okoliczne góry – między innymi we wspomniany w poprzednim wpisie Park Narodowy Amboro, którego jedną z atrakcji jest Las Gigantycznych Paproci.

Nieprzebyty las paproci
    Atrakcją mogą też być winnice – Boliwia nie słynie na Świecie z produkcji tego trunku, ale podobno tu się udaje (najważniejszym rejonem uprawy winorośli jest Tarija – wiedzie tamtędy jedna z tras do Paragwaju i Argentyny).

Winnice w Samaipacie
    Są góry, są rzeki – muszą być też wodospady (tu zwane jak w Peru cataracta, albo cascada; w Paragwaju to salto).

Pierwsza katarakta w Cuevas
    Byłem tu w porze suchej, więc ilość wody przelewającej się przez progi nie była imponująca, ale powiem tak: te filmowe rzeki, które kończą się nagłym spadkiem wody istnieją naprawdę.

Trzecia katarakta w Cuevas: rzeka-niespodzianka
    Jeden z takich wodospadów znajduje się u stóp najważniejszej – przynajmniej dla mnie – atrakcji okolicy, inkaskiego Fortu Samaipata. W porze suchej sączy się tutaj zaledwie strużka wody, ale wyślizgane kamienie sugerują, że w bardziej wilgotnej porze roku musi się tu bardzo kotłować.

Malutka kaskada czekająca lepszych dni
    - A da się wejść na górę korytem strumienia? - zapytał kolega, zapalony speleolog i łazik, który chwilę wcześniej poskakał krzynkę po skałach, po których ja miałbym dużą trudność się przemieszczać.
    - Ja nie szedłem – odparł miejscowy, który obsługiwał nam transport; mimo, że kurort to regularne połączenia są tylko z Santa Cruz, tak to trzeba korzystać z taksówek albo agencji turystycznych; taksówki tańsze – Ale chyba się da.
    - Super – odparł kolega.
    - Ale ja bym uważał. Jak jest sucho, to wszystkie jadowite węże schodzą się do strumienia, bo tam mają wodę.
    - Jadowite?
    - Tak – taksówkarz wzruszył ramionami na znak, że to oczywiste – Jadowite.

Tu żyją węże
    Po dłuższym namyśle kolega z pomysłu wspinaczki zrezygnował, zwłaszcza, że prawdopodobnie musiałby iść sam. A skoro zrezygnował – pojechaliśmy w górę, do miejsca w którym kończyło się Tahuantinsuyu, Imperium Inków.
    Wiem, Drogi Czytelniku, że możesz już mieć dość inkaskich miast (i innych ruin), ale obiecuję, że to już ostatnie. W dżungli prekolumbijskich ruin jest jak na lekarstwo. A inkaskich wcale.

Inkaskie miasto na pustyni koło Nazca
    Fort Samaipata – jak się oficjalnie miejsce nazywa – wznosi się tuż ponad granicą tych ponurych lasów mglistych, a centrum stanowi olbrzymia skała, w której powycinane są charakterystyczne dla andyjskiej kultury trapezowate nisze i inne kształty, które można zobaczyć w wielu miejscach Tahuantinsuyu, chociażby w okolicach Cuzco (o czym zresztą pisałem któregoś razu). Świetna sprawa, aż dziw, że Teoretycy Starożytnej Astronautyki jeszcze tego nie spenetrowali.

Powycinane kamienie w Samaipacie
    Poniżej tejże skały mamy to, co w każdym szanującym się inkaskim mieście: wielki plac ceremonialny do haratania w gałę, tambo czyli magazyny, siedzibę gubernatora...

Główny plac miasta
    Najciekawsze jest to, że mimo, iż był to graniczny posterunek Inków jakoś tak brak przesadnych umocnień obronnych – poza położeniem na szczycie góry. Jedyne fortyfikacje pochodzą już z czasów hiszpańskich; wszak miejscowe plemiona długo jeszcze po konkwiście dawały się Europejczykom we znaki (na przykład słynni Chiquitos – Hiszpanie przez nich musieli przenieść Santa Cruz w inne miejsce).

Fort Samaipata
    Ciekawostką jest też studnia, chincana, opisywana jako tunel ucieczkowy. Położona jest ona jednak poza głównymi zabudowaniami Fortu. Współpodróżnik speleolog stwierdził krótko, a ja z tą opinią się zgadzam:
    - Nie wygląda na coś takiego.

Profesjonalnie zagrodzone wejście do szybu chincany - dziś pełnej wody i plastikowych butelek
    W każdym razie Samaipata jest warta odwiedzenia, nawet jak się nie jest Teoretykiem Starożytnych Astronautyków albo czilującym hipisem. Bo jest tu ładnie. Ale teraz zgodnie z obietnicą na jakiś czas koniec z prekolumbijskimi ruinami – na blogu lecimy do dżungli, nad Amazonkę. Śladami Tomka Wilmowskiego oraz innych de Orellanów.
Amazonka

28 czerwca 2024

Boliwijskie dinozaury

    Ślady dinozaurów w niedostępnym kraterze w Maragui (no, w jego pobliżu, jeszcze niedostępniejszym) nie były jedynymi pozostałościami przedpotopowych gadów w okolicach Sucre.
Slady dinozaurów w kraterze Maragua (foto: P. Kawiak)
    Choć nie da się ukryć, że leżały wyjątkowo uroczej okolicy.
Boliwijskie Andy
    Inny zespół dinozaurzych śladów znajdował się w miejscu nie tak malowniczym, niemniej dużo łatwiej dostępnym – na przedmieściach konstytucyjnej stolicy Boliwii, w Cal Orck'o.

Cal Orck'o
    Właściwie to wcale niemalowniczym. Okolica była całkowicie parchata, na dodatek ozdobiona olbrzymią cementownią - swoją drogą praprzyczyną zamieszania z przebogatą kolekcją dinozaurzych tropów. Oto bowiem – didaskalia dla zwolenników braku zadań domowych w szkole – do produkcji cementu potrzebna jest skała. Wydobywana w kamieniołomie. Który znajduje się w sąsiedztwie owej alternatywnie uroczej cementowni. I w którym wydobywając kredowe wapienie natrafiono na setki śladów dinozaurów. Różnych kształtów i gatunków (ze czterech, jak mnie pamięć nie myli). Nie da się ukryć, że choć miejsce parchate, to ekspozycja tropów jest dużo bardziej imponująca niż w Maragui.

Tropy dinozaurów
    Nie wiem, czy nie jest to największy tego typu zabytek paleontologiczny w całej Ameryce Południowej.
    Choć – nie byłbym sobą gdybym jakiegoś polskiego wątku nie wplótł (i wcale nie chodzi o to, że mamy jedne z najstarszych dinozaurów znanych nauce) – u nas, a konkretniej na Kielecczyźnie znaleziono najstarsze ślady jakiegokolwiek czworonoga. Zwierza, którego dinozaury (i my) były tylko li dalekimi potomkami.

Pierwsze znane czworonogi (po prawej)
    Dobrze, może nie wygląda to imponująco, ale nasz kamieniołom w Zachełmiu nie jest ozdobiony cementownią. I ma jesień, która barwi go wprost bajkowo. Zresztą któregoś razu już o tym pisałem.

Kamieniołom w Zachełmiu
    To czego niestety w Polsce nie znajdziemy – choć potomków dinozaurów takoż ci u nas dostatek – to miejsce które wygląda tak, jakby dinozaury tam żerowały, i nieledwie wczoraj gdzieś wyszły (na przykład na fajkę, czy gdzie tam gady przedpotopowe łażą).

Potomek dinozaurów
    Teraz tak myślę, że mogłem zatytułować wpis "Zaginiony Świat". Ale może poczekam na lepszą okazję, nie będę zmieniał.
    Cóż, z okolic Sucre należy kierować się w stronę największego miasta Boliwii, Santa Cruz de la Sierra – po drodze jest Samaipata, coś na kształt górskiego kurortu (znaczy, nie, że jakieś sporty zimowe – raczej spacery i miejsce, gdzie bogaci Europejczycy kupują sobie wille).

Turystyczna Samaipata
    I podle tego miasteczka, oferującego bardzo dużo atrakcji, znajduje się tak zwany Łokieć Andów – miejsce, w którym ten ciągnący się przez cały kontynent łańcuch górski nagle skręca pod kątem prostym. Powoduje to wiele zawirowań klimatyczno-geograficznych (w tym cień opadowy w którym zalęgło się Gran Chaco) oraz stwarza wspaniałe warunki do rozwoju górskich lasów mglistych. O tych ponurych zbiorowiskach roślinnych pisałem już na blogu – chodziło o atlantycką formę tego lasu na Makaronezji.

Lasy mgliste Makaronezji
    Są to lasy gęste, wilgotne i bardzo ponure. Nie tylko na Makaronezji – tu także. Lasy stare, mało tam drzew owocowych, co za tym idzie mało makrofauny. Znaczy ssaków i ptaków. A jeśli jak jeszcze – tak jak tu w Boliwii – leży w niezbyt dostępnych górach to już żaden szanujący się Indian zapuszczać się tam nie będzie. Tym bardziej zaś przyjezdny Biały. Znaczy: miejscowy las mglisty jest nieruszony i niepotrzebny, więc można zrobić tam park narodowy. Konkretniej Parque National Amboro.

Lasy mgliste w Boliwii
    I w samym sercu tegoż ponurego lasu, w głębokiej dolinie do której Słońce nie zagląda...

Mroczne dno lasu
    W takiej właśnie dolinie rośnie sobie las gigantycznych paproci drzewiastych. A raczej, bo to nazwa własna, Las Gigantycznych Paproci.

Las Gigantycznych Paproci
    Te prastare rośliny dorastają tu do kilkunastu, albo nawet kilkudziesięciu metrów. Mogą mieć – według miejscowych podań 600-1000 lat, albo i więcej (ciężko mi to podważać, nawet jako biologowi; makrozoobentos słodkowodny na którym się znam lepiej nie żyje tak długo), ale tego typu zarośla – no dobra: lasy – występowały także w kredzie. I były podstawą diety dinozaurów-jaroszy (podobno rośliny nasienne, które właśnie zaczynały opanowywać Świat mniej tym wielkim gadom smakowały).

Paprocie drzewiaste
    Drzewiaste paprocie w środowisku naturalnym widziałem zdaje się tylko w Australii, w tych pierwotnych lasach Gondwany (wpisanych na Listę UNESCO), ale nie w takiej ilości i natężeniu. Tam to był tylko li element podszytu (regularnie spalany przez eukaliptusy), a tu pełnokształtny las.

Australijskie lasy deszczowe
    Na koniec – taka podróż w czasie jest niezwykle wyczerpująca. Kilka godzin w tym przedpotopowym lesie wysysa z człowieka naprawdę dużo energii. Trasa wiedzie cały czas w górę bądź w dół po błocie lub wilgotnej ścieżce. Porośnięte mchem kamienie też nie ułatwiają spaceru. Do tego, zwłaszcza na dnie dolin, zaduch. I olbrzymia wilgotność. Nie upał, a ta wilgoć właśnie jest najgorsza. Wyjście z tej – nie mogę się oprzeć – Mrocznej Puszczy pozwala poczuć się niczym Bilbo widzący Samotną Górę ze szczytu wierzchołka drzewa.

Park Narodowy Amboro
    Dobrze, że w Samaipacie można bez problemu nabyć napoje chłodzące.

Najchętniej czytane

Demokracja

     Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może późnie...