Zbliżał się koniec bardzo dziwnego
sezonu turystycznego a ja siedziałem akurat w Skopje w Macedonii Północnej i przy niezłym piwie rozmawiałem z miejscowym
przewodnikiem o mijającym roku. Rozmowa miała dość gorzkie
zabarwienie, ponieważ obaj dostaliśmy mocno popalić przez
obostrzenia związane z nowymnieznanymzabójczym kolejnym wirusem. - To moja trzecia grupa w tym roku.
Dopiero – westchnął przewodnik – A bywało, że miałem trzy
grupy jednego dnia. - Ja za granicę wyjechałem w tym
sezonie po raz pierwszy – odparłem – I zapewne ostatni. - No to wypijmy za zakończenie
sezonu, który się nie rozpoczął! - Zdrowie! Rzeczywiście, sezon skończył się
zanim się zaczął. Turystyka całkowicie padła – było to widać.
Wycieczka, której przewodziłem przebiegała przez kilka bałkańskich
krajów – i w każdym byliśmy właściwie jedynymi turystami. Nie
mówię już o pustkach na granicach. Zamiast gigantycznych kolejek
chwila – i w paszporcie kolejna pieczątka. - Widzę, że z 2020 nie masz za dużo stempli
– uśmiechnął się przewodnik widząc mój paszport i pociągnął
łyczek piwa. - No nie za wiele, nie za wiele –
odpowiedziałem tym samym. W sumie nie wygląda, żeby miało się
coś pod tym względem zmienić. Zwłaszcza, że rządy niektórych
krajów nadal wprowadzają dziwne – i raczej niepotrzebne
restrykcje. Taka Bośnia i Hercegowina, na przykład, państwo dosyć
ubogie, żąda na granicy zaświadczenia o niechorowalności na koronawirusa – więc zamiast jechać do malowniczo położonego
Sarajewa pojechaliśmy (ku mojej wielkiej uciesze) do chorwackiego
Splitu – gdzie takich dyrdymałów nikt od nas nie wołał. Nie
chcą włodarze Bośni zarabiać na turystyce – ich sprawa, choć w
kraju zniszczonym krwawą wojną (jeszcze jest tam sporo pól
minowych, a ślady kul na ścianach domów to normalność) każda
gotówka powinna być widziana chętnie i ochoczo. Ale nie. Lepiej
wypłoszyć turystów. Macedonia Północna także nie cierpiąca na
nadmiar gotówki wprowadziła maksymalne obłożenie autobusów 70%.
Po wielkich protestach branży turystycznej w stosunku do autokarów
turystycznych przepis ten nie jest stosowany – ale zawsze może być
(komentarz miejscowego: rząd chce ciągnąć zyski z turystyki, a
robi wszystko, żeby odstraszyć zagranicznych gości). I tak dalej.
Zamek w Kruji
Nic dziwnego, że zazwyczaj oblegane
przez turystów miejsca świecą pustkami. Najmocniej chyba
zobaczyłem to w Kruji, w Albanii (była też Albania głównym clue
tego wyjazdu, spędziliśmy tam najwięcej czasu). Miejsce to, oprócz
średniowiecznej twierdzy związanej ze Skanderbegiem, albańskim
bohaterem i przywódcą antytureckiego powstania (nieco popsutej w
czasach dyktatury Envera Hodży – ale czego komuniści nie
skiepścili kiedyś?) to także olbrzymi turystyczny bazar. Pamiątki,
łapacze kurzu, rękodzieło, antyki, szwarc, mydło i powidło –
wszystko w klimacie tureckiego bazaru (bo takąż ma on właściwie
proweniencję) specjalnie dla turystów. Jest więc Kruja odwiedzana
– i to bardzo licznie. A teraz?
Bazar w Kruji
Pustki. Dla miejscowych tragedia. Po wspaniałej twierdzy w Beracie
(wraz z położonym poniżej miastem wpisana na listę UNESCO) hula
zamiast turystów tylko wiatr (dobra, ilekroć tam byłem to było
raczej upalnie niż wietrznie, ale co tam).
Berat
Na plażach w okolicach Durres także nikogo – mimo sprzyjającej pogody. Owszem, może powodem była
niezbyt czysta woda w Adriatyku (Albańczycy robią ze swoim morzem
to samo, co nasza stołeczna Warszawa z Wisłą – sypią doń
odpady, że tak powiem, komunalne), ale jakoś w to nie wierzę –
Adriatyk to nie Bałtyk, tu morze jest miłe i cieplutkie, tylko nie
miał się kto kąpać. Hotele puste, nawet te odbudowane po
zeszłorocznym trzęsieniu ziemi. Bieda z nędzą.
Plaża w Golem
Z miejscowych zadowolony był chyba
tylko napotkany na pustej plaży pan z osiołkiem – normalnie nie
mógłby swobodnie kroczyć ze swoim zwierzakiem bo turyści co i
rusz by go zaczepiali, a tak – tup, tup, tup – szli sobie noga za
nogą. A jak ktoś (ja i miejscowa przewodniczka, bo nikogo więcej
nie było) chciał zrobić mu zdjęcie to wygrażał kijem.
Plaża w Golem
Sytuacja taka (pustki, nie wygrażający
lagą pan od osiołka) ma dla mnie dwie strony medalu – jako osoba
związana z branżą turystyczną mocno odczułem kryzys, ale jako
turysta? Pałac Dioklecjana w Splicie, wpisany
na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO – świeci pustkami. Można
sobie dowolnie spacerować, oglądać, robić zdjęcia... Perast czy
Kotor w Czarnogórze – także na liście UNESCO (Kotor to nawet
podwójnie, jako element Boki Kotorskiej i jako weneckie dzieła
obronne): nie musisz się tłoczyć przepychać. Cudnie! Jezioro
Ochrydzkie? Owszem, w wakacje były tłumy (ponieważ wszyscy
Macedończycy dostali dofinansowanie na wczasy w kraju, a za granicę
nie bardzo mogli/mogą wyjeżdżać to przyjechali do Ochrydy –
pewnie było tłoczniej niż u nas nad Bałtykiem tego roku; choć
woda oczywiście była cieplejsza) ale teraz wolność i swoboda.
Niemal nikogo. Cymes. W taki czas najlepiej ruszyć gdzieś w obce
kraje – nie dość, że nie będzie tłoku, to jeszcze może być
dużo taniej.
Pałac Dioklecjana
Kotor
Jezioro Ochrydzkie
O ile, oczywiście, się da. A nie
pozamykają granice – jak na przykład Peru (choć podobno ma
otwierać). Jeśli jednak tylko można dane utrudnienie ominąć –
należy to zrobić. Zakaz lotu z jednego kraju do drugiego? Można
jechać do sąsiada, z którego na przykład takich zakazów nie ma –
i voila! Zwiedzamy – w ciszy i spokoju. A koronawirus? Jest. I jak już się pojawił to
będzie. Nic nie zrobimy. Światowa Organizacja Zdrowia dwa razy
dała ciała w związku z tą zarazą. Najpierw umożliwiła (by nie
drażnić Chin – ale o tym pisałem już) rozprzestrzenienie się
zarazków, a potem – co jest chyba dużo gorsze – wywołała
ogólnoświatową panikę. Której skutki dla gospodarki są chyba
nie do oszacowania (pomijam zniszczenie branży turystycznej – ale
cała gospodarka dostała popalić). Owszem, kiedy mleko się wylało,
i kiedy nie wiadomo było kto zacz ów koronawirus – to wtedy
super: część rządów, przejęta rolą wprowadzała restrykcje –
zapewne w celu ochrony Obywateli (no, sensu stricte w celu ochrony
siebie – przecież to Obywatele utrzymują rządy). Ale teraz?
Wirus jest groźny dla osób schorowanych i w podeszłym wieku –
tak jak większość innych wirusów i bakterii – nie wiem więc
czemu robi się takie obostrzenia ze względu na tylko-li jednego
zarazka. Albo róbmy na wszystkie, albo wcale. Bo to się źle
skończy – zwłaszcza dla naszej, europejskiej, cywilizacji, i tak
już mocno podniszczonej i chylącej się ku upadkowi. Ja osobiście
mocno się nie przejmuję, zawsze mogę iść do lasu i jeść co tam w okolicy wyrosło, ale mimo wszystko miło by było nie być
świadkiem załamania się europejskiej kultury. Bo wtedy zostaną
tylko zgliszcza.
Amfiteatr w Durres
O! To kolejna motywacja, żeby jak
najszybciej wyruszyć w podróż! Wsiąść do pociągu byle jakiego,
gdy Światem zaczęła rządzić jesień.
I na koniec jeszcze żarcik a propos
turystycznego sezonu 2020, rzucony przez skopijskiego przewodnika: - Kolega wrzucił zdjęcie kalendarza
na rok 2020 z podpisem: tanio sprzedam, nieużywany. Cóż, nic dodać, nic ująć.
Zły los (czyli decyzje rządzących –
nie tylko w Polsce – oraz indolencja WHO związane z nowym koronawirusem) pchnął mnie
w tym roku nad Bałtyk. Ponieważ nie jestem wielkim fanem morza (nie
tylko w sumie naszego; generalnie wolę góry) gdyby nie azjatycka
zaraza, z jakichś względów zwana pandemią, kolejne wakacje
spędziłbym podróżując po Europie – zarówno tej zachodniej,
jak i wschodniej (m.in ominęła mnie wizyta w Moskwie), o
południowej nie wspominając. A tak – Bałtyk.
Plaża w Sopocie
Nie to, żebym gardził, nie.
Zwłaszcza, że dzięki temu zwiedziłem kilka naprawdę ciekawych
miejsc naszego wybrzeża (jest takie rzadkie słowo: serendypność –
kiedy niczego się człowiek nie spodziewa, a znajduje coś miłego;
pewnie będę go teraz nadużywał) – od Słowińskiego Parku
Narodowego po ujście Regi. Wstyd się przyznać, ale ten rejon
Polski – choć już odwiedzany – był przeze mnie jeszcze
niespenetrowany. A tak – mimo, że głównie pracowałem – udało
się zebrać materiał na kilka nowych wpisów. Tak więc wkrótce
będzie o Gotach (już gościli na blogu), soli (jak wyżej, i to
kilkukrotnieprzynajmniej) i jedzeniuchwastów (bo część pracy
polegała na instruktażu survivalu). Może i o bursztynie, ale
jeszcze zobaczymy.
Sam Bałtyk budzi we mnie mieszane
uczucia. Jako hydrobiologa fascynuje mnie unikalny – i bardzo
wrażliwy – ekosystem tego akwenu. Jako turystę – mierzi tłok,
poruta i wysokie ceny. Naprawdę, coś poszło nie tak, jeśli
chińskie międzynarodowe pamiątki czy piwo obiady w knajpce są
droższe u nas niż na przykład na Costa Brava. A przypominam, że
jadąc nad Morze Śródziemne ma się gwarancję słonecznej pogody i
możliwości notorycznych kąpieli. U nas? Podczas ostatniego
dłuższego pobytu nad Bałtykiem – w Jastrzębiej Górze – przez
dwa tygodnie tylko trzy razy była możliwość wejścia do morza. I
to jaka! Cojones wnicowywały się do środka po króciutkim
zaledwie kontakcie z lodowatą wodą. Nie ma to jak morsowanie w
środku lata.
Plaża w Dźwirzynie
Turystom jednak to nie przeszkadza. W
okolicach Kołobrzegu, gdzie woda jest chyba najzimniejsza, plaże są
totalnie zatłoczone (a jakie mają być swoją drogą – przecież
do wody nie ma jak wejść) – chyba, że pada i wieje. Wtedy całe
towarzystwo idzie do prowizorycznych knajp (tu jednak muszę
zauważyć, że infrastruktura – i gastronomiczna, i hotelowa –
wciąż się poprawia) i chleje na potęgę. I tak jest – cytując
klasyka Kazika – w Sopocie nad ranem, po sobotnich balach chodniki
zarzygane. Swoją drogą czasem pada całe lato. Sorry, taki mamy
klimat. Jeśli – bo i tak bywa – woda
zacznie się w Bałtyku nagrzewać, też nie jest klawo. Pojawiają
się toksyczne sinice i z kąpieli nici. Te morskie Protista
nie są jakieś mocno toksyczne co prawda – kiedyś się zatrułem
i żyję – ale morze przypomina wtedy zupę. A zupa to dobra, ale
na talerzu.
I jak już przy kulinariach jesteśmy:
obowiązkowa wędzona rybka (nie jestem kulinarnym fanem tych
stworzeń) też bywa różnej jakości – choć zdarzają się okazy
przyrządzone przednio – i jest dosyć nudnym daniem. Mamy w naszej
narodowej kuchni wspaniały korzenny sos piernikowy (aka szary)
idealnie komponujący się z rybami – ale nie. Wszystko tu wędzone,
niemal na jedno kopyto. Rozumiem, że w związku ze specyfiką
bałtyckiego ekosystemu trudno się spodziewać jakichś frutti di mare, ale odrobina inwencji by nie zaszkodziła (dobra, pewnie
zaszkodziłaby – w interesach; ludzie lubią dostawać to, co
znają, niestety).
Wędzarnia na Helu
I mógłbym tak narzekać na ten
Bałtyk godzinami. I – tuszę – miałbym rację. Jest jednak
pewne "ale". Oprócz bowiem chłamu, poruty, marnej
pogody i drożyzny ma nasze wybrzeże kilka pozytywów. Jako
przeciwnikowi wypoczynku nad morzem nie niwelują one oczywistych
minusów Bałtyku, ale komuś mniej zakochanemu w górach pozwolą
odnaleźć coś fajnego. Po pierwsze: historia. Myszkując po
Pomorzu można natknąć się na prawdziwe perełki – od
neolitycznych grobowców, dolmenów, poczynając. Co prawda większość
miast naszego wybrzeża w 1945 roku miała spotkanie z kochaną Armią
Czerwoną, więc próżno szukać wspaniałych średniowiecznych
założeń urbanistycznych (okupanci z uporem godnym lepszej sprawy
zabytkowe starówki zabudowywali blokami z wielkiej płyty –
najdziwniejsze wrażenie robi na mnie chyba Goleniów, gdzie
zachowane o dziwo średniowieczne mury okalają blokowisko), ale
gdzieniegdzie coś się uchowało – a to baszta, a to olbrzymi
kościół.
Goleniów
Odbudowano Główne Miasto w Gdańsku i – w sposób
nowoczesny, ale nie kłujący w oczy – Elbląg (niedługo znowu
port morski). Zachowało się kilka zamków Gryfitów –
najładniejszy chyba w Szczecinie. Jest skansen upamiętniający Wikingów w Wolinie i niezbyt eksponowane podelbląskie Turso. W
okolicach Słupska zachowały się dość licznie gospodarstwa
szachulcowe (tak zwana "Kraina w Kratę"), a Kołobrzeg i
Świnoujście wracają do tradycji uzdrowiskowych. Po Słowińcach co
prawda nie ma już niemal śladu, ale zostali i wciąż dobrze się
mają Kaszubi.
Gdańsk - Główne Miasto
Wolin
Po drugie: zachody słońca. Na całym
Świecie – a przynajmniej w licznych miejscach w jakich byłem –
nie ma tak pięknych końcówek dnia. Obserwacja słońca chowającego
się za horyzont potrafi dostarczyć wspaniałych wrażeń –
zwłaszcza jeśli siedzi się na klifie kilka – czy nawet
kilkadziesiąt – metrów ponad taflą morza. Zachód trwa i trwa –
i każdego dnia jest inny.
Zachód Słońca - Poddąbie
Oczywiście jeśli nie pada. Albo nie
ma pełnego zachmurzenia (choć niewielka ilość chmur dodaje do
urody tego zjawiska jakieś tysiąc punktów). Czasem jest. Czasem
też są komary.
Zachód Słońca - Jastrzębia Góra
Jednak dla mnie najwspanialszą rzeczą
nad Bałtykiem jest piasek. Wyjdę teraz na jakiegoś fetyszystę –
ale stąpając po nadbałtyckiej plaży ten drobniutki, skalny pył
dosłownie całuje w stopy. Wspaniałe uczucie. Polecam każdemu –
nawet jeśli całowanie stóp nie sprawia mu przyjemności. Z tym, że ten cudowny stan (piasku
całującego, oczywiście) zdarza się dość... Rzadko. O ile do
obserwacji zachodów słońca potrzebne jest zaledwie w miarę
bezchmurne niebo to tu spełnionych musi być kilka warunków.
Rzadki widok pustej plaży
Przede wszystkim dzień musi być
słoneczny. Najlepiej upalny. Typowe sopockie lato ze średnią
temperaturą 17 stopni w skali Celsjusza się nie nadaje. 30. Albo i
lepiej. Nie może też wiać. To znaczy – lekka, orzeźwiająca
bryza jest wskazana (ponieważ mamy upał), ale silniej? Tragedia.
Drobniutki piasek zamiast grzecznie leżeć i całować stopy wciska
się wtedy wszędzie – w oczy, miedzy zęby. Jest to cholernie
nieprzyjemne – pewną osłonę dają słynne plażowe parawany. Na
szczęście wydaje się, że moda na masowe ogradzanie plaży minęła
już kilka lat temu (oby bezpowrotnie), ale parawany – ta osłona
przed wiatrem i piaskiem – są stałym elementem bałtyckich plaż.
Warto dodać, że niektórzy używają do tego celu namiotów –
choć wtedy ciężej jest się opalić.
Co jeszcze? Dzień (albo tydzień,
albo miesiąc – w zależności od sezonu) wcześniej nie może
padać. Deszcz ubija piasek, więc spacer po takim podłożu owszem,
jest łatwiejszy, ale nie jest całuśny. Ach, i na plaży nie może
być tłoku – bo wtedy zamiast rozkoszować się każdym krokiem
musisz uważać, żeby kogoś nie opiaszczyć albo nie zdemontować
parawanu.
Ile dni spełniających te warunki
może być w sezonie? Dziesięć? Trzy? Dwa? Żadnego? No właśnie.
Ale jak już się trafi – cymes. I
tego życzę za rok nad Bałtykiem.
W poprzednim wpisie, który rozrósł
się niemiłosiernie, rozpocząłem gawędę o zwierzętach
eusocjalnych – czyli takich tworzących prawdziwe społeczności.
Człowiek oczywiście do nich nie należy – są to pro maior pars
owady z dwóch grup – błonkówek i termitów. O ile termity
wszystkie są eusocjalne, to u błonkówek mamy pełne spektrum
zachowań – od os-samotnic po wysoce zorganizowane mrowiska czy
roje pszczoły miodnej. Miałem zacząć od wyjaśnienia czemu
niektóre gatunki stworzyły jednak społeczności. Cóż, chodzi tu
o jedną, fundamentalną dla wszystkich organizmów zasadę - "ciurlać się chcą".
Sformułował ją w filmie Juliusza Machulskiego "Kingsajz"
nadszyszkownik Kikujadek. Ale żarty na bok.
Błonkówki
Koncepcja takiej społeczności jest następująca: ponieważ tylko jedna para w całej kolonii wydaje na świat
potomstwo wszystkie osobniki są ze sobą spokrewnione – każdy z
mieszkańców broniąc społeczności czy pracując na jej "dobrobyt"
działa tak na prawdę w swoim interesie: pomaga przetrwać własnym
genom. A o to – chyba jeszcze tego nie napisałem – chodzi:
przekazać własne geny dalej. To biologiczny sens życia. Człowiek
zresztą działa podobnie – stara panna będzie instynktownie
rozpieszczać swoich siostrzeńców czy bratanków, bowiem mają oni
część jej własnych genów, które mogą w przyszłości przekazać
dalej. Taka inwestycja jakby – ale oczywiście nieświadoma,
instynktowna.
Królowa i robotnica
Mrówki przy pracy
To jednak jest pikuś przy poświęceniu
dokonywanym przez członków społeczeństw eusocjalnych. Dla takiej,
weźmy, pszczoły własne istnienie nie jest istotne – przetrwać
ma rój, bo to gwarantuje zachowanie części genów danej konkretnej
pszczółki i – w rezultacie – odniesienie sukcesu biologicznego.
Przekonał się o tym każdy, kto próbował w niecny sposób zbliżyć
się do ula (mój śp Dziadek posiadał niewielką pasiekę, więc
wiem co to żądło) – w mig zostanie zaatakowany przez członków
roju. Są to oczywiście ataki kamikadze – po użądleniu kręgowca
pszczoła ginie. Inne żądłówki (mrówki czy osy) nie posuwają
się aż tak daleko, niemniej bronią swojego gniazda do śmierci.
Także termity – atakują każdego kto usiądzie im na domku.
Generalnie większość
Ule
owadów unika zbliżania się do siedzib tych
roślinożernych owadów społecznych. Swoją drogą tą właściwość
wykorzystują ludzcy mieszkańcy terenów zamieszkałych przez
termity. Jako, że na przykład w dżungli roi się od latającego
hmyzu (to bohemizm, gdybym użył słowa "gnus" byłby to
rusycyzm, a chodzi o to brzęczące latające tałatajstwo) wystarczy
posmarować się roztartymi termitami a komar – nie będący
mistrzem intelektu – weźmie nas za termitierę. Taki repelent
normalnie. Jak mocno poszczególni członkowie dbają o ochronę
gniazda widział każdy, kto kopiąc rabatki naruszył podziemne
mrowisko – dorosłe osobniki rzucają wszystkie zajęcia i
zaczynają ratować larwy i poczwarki – smakowity łup dla wielu
zwierząt – wciągając je do znajdujących się głębiej tuneli i
komór. Robią to z pełnym poświęceniem. W końcu, jakby nie
patrzeć, ratują swoje geny. A to przecież naturalne. Chyba tylko
Człowiek umie poświęcić swoje istnienie dla niespokrewnionego
genetycznie osobnika swojego gatunku nie oczekując w zamian
(podświadomie) jakiegoś zysku – w przyrodzie jak w biznesie,
wszystko musi się opłacać. Proste.
Termitiera
Każdy z członków wspólnoty oprócz
gotowości do poświęcenia się dla kolonii z uporem godnym lepszej
sprawy pracuje dla całości. Człowiek zauważył to dawno temu –
i pojawiały się co jakiś czas próby stworzenia "idealnego"
społeczeństwa także w naszym gatunku. Były to próby sztuczne,
więc z góry skazane na niepowodzenie – nie można ich, jak się
to przyjmuje, bezmyślnie łączyć z totalitaryzmami, choć muszę
przyznać, że za większość z nich (przynajmniej ostatnio)
odpowiadają wszelkiego typu socjalizmy. Póki co więc takie
społeczeństwa istnieją tylko na kartach powieści fantastycznych,
nawet i fantastyczno-naukowych (nie każde s-f, science-fiction, jest
tak naprawdę "naukowe"; właściwie jest ich zdecydowana
mniejszość – reszta to bajki o robotach – choć same "Bajki
Robotów" niesamowitego Stanisława Lema to s-f, w jednej z
powiastek Trurl i Klapacjusz tworzą "idealne społeczeństwo",
polecam).
Trzmiel
Niemniej każdy, kto widział pracę i
poświęcenie dla wspólnoty organizmów eusocjalnych musi się
wzruszyć. Najwspanialszym efektem takiej pracy jest miód –
wytwarza go sporo gatunków pszczół, w tym i pszczoły samotnice
oraz trzmiele, ale Człowiek wszedł we współpracę tylko z jednym
gatunkiem – pszczołą miodną Apis malaefis. Przez wieki był to
co prawda rabunek, podobny do tych uprawianych przez innych
miodożerców (polska nazwa "niedźwiedź" to przecież
tyle co "miodozjadacz"), ale potem zaczęliśmy budować
sztuczne barcie i – to już wyższa szkoła jazdy – ule. Jednym z
pionierów nowoczesnego pszczelarstwa był śląski duchowny Jan
Dzierżon, upamiętniony w nazwie miasta Dzierżoniów (historycznie
to Rychbach).
Pszczoła miodna
Chyba najciekawszym zachowaniem
niektórych owadów społecznych jest... Hodowla czy tam ogrodnictwo.
Mrówcze rolnictwo. Nasze rodzime mrówki ku utrapieniu ogrodników
czy innych działkowców zajmują się opieką nad mszycami.
Pluskwiaki te (niezwykle ciekawe, rozmnażają się
partenogenetycznie – nie zawsze, ale jednak; samiec twój wróg!)
wytwarzają niezwykle lubianą – bo słodką – spadź. Mrówki
zbierają substancję, chronią mszyce przed napastnikami w postaci
chociażby biedronek a nawet, kiedy zajdzie potrzeba, przenoszą na
nowe "pastwiska". Innym przykładem są słynne
mrówki-ogrodniczki. Ich przysmakiem jest pewien gatunek
saprotroficznego (znaczy, żyje na rozkładających się szczątkach
organicznych) grzyba – któremu mrówki te znoszą kawałki liści,
będących dlań pożywką (pracowite owady potrafią ogołocić tak
całe drzewa). Spacerując po dżungli nieraz natknąłem się na
sznur poruszających się zielonych fragmentów – po bliższym
przyjrzeniu się zawsze okazywało się, że to sznur niewielkich
ogrodniczek dźwigających pokarm dla grzyba. Raz – we wspomnianym
przeze mnie w poprzednim wpisie Parku Narodowym Tambopata ujrzałem
jednak widok niezwykły: oprócz tradycyjnych liści mrówki niosły
też... Kwiaty. Albo grzybnia miała urodziny, albo wczoraj mrówki
popiły, narozrabiały i teraz szły przepraszać.
Mrówki - ogrodniczki
Mszyce
Zacząłem od dżungli – tam owadów
jest najwięcej – to i na dżungli wypadałoby skończyć.
Otóż gdybyście kiedykolwiek się
tam zgubili – to pamiętajcie: wszystko może was tam zabić
szukajcie termitier. Termity, poza tym, że repelenty, są też
wspaniałym źródłem białka. Te duże, żyjące w ziemi, dobrze
jest najpierw podpiec czy usmażyć, ale te małe, nadrzewne można
jeść na surowo. Jak smakują? Całkiem balsamicznie. Jeśli by je
utrzeć z mrówkami, które z racji zawartości kwasu mrówkowego
są... kwaśne – otrzymalibyśmy całkiem niezły dressing do
sałatek, taki balsamiczny winegret.
Termity chwilę przed konsumpcją
Tak, jadłem i mrówki, i termity.
Mrówki polecam ubić przed jedzeniem, bo mogą na przykład użądlić
w język.
Siedzieliśmy sobie na – leżeliśmy
właściwie – na hamakach w dżungli w okolicach Puerto Maldonado
nad rzeką Madre de Dios. Dzień upływał leniwie, tak jak tylko w
dżungli potrafi to robić. I to nie byle jakiej – może pobliski
Park Narodowy Tambopata nie był wpisany na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO tak jak pobliski PN Manu, ale selva
baja – dżungla nizinna była dokładnie tak samo bogata (tylko
tańsza – i łatwiejsza – w dostępie; żeby wejść na teren
rezerwatów nie potrzebowaliśmy bowiem żadnych trudno dostępnych
zezwoleń; najciekawsze części Parku Narodowego Manu dla zwykłego
turysty są niemal całkowicie niedostępne).
Madre de Dios
W każdym razie – leżeliśmy.
- Patrz – zauważył kolega –
Gniazdo os. Ciekawe czy są niebezpieczne?
Osy
Zapytaliśmy o to naszego przewodnika.
- Nie są. Tylko im nie
przeszkadzajcie – poinstruował.
Czy do końca mu wierzyliśmy? Cóż.
Krocząc przez dżunglę pytany o to, czy dany stwór jest
niebezpieczny, to znaczy: czy zabija – zawsze odpowiadał po
angielsku z silnym akcentem:
- No. Just fiber – Nie. Tylko
gorunczka.
Czyli ukąszenie nie zabijało... Z
drugiej strony – jako licencjonowanemu pilotowi wycieczek – coś
mi podpowiadało, że gdybym prowadził ze sobą grupę
nieogarniętych gringos (czyli Białasów) w życiu bym nie
powiedział, że coś jest niebezpieczne. Białasy rozbiegły by się
zapewne po dżungli – a selva baja to las, w którym wszystko może
zrobić kuku – i tyle by ich widzieli. Najlepiej więc było
uspokajać (o czym zresztą już kiedyś pisałem). - O. To fire-ant, mrówka ogniowa.
Ukąszenie boli jak przypiekanie ogniem. A to bullet-ant. Mrówka
pociskowa. Ukąszenie boli jak postrzał z broni palnej – tłumaczył
nasz cicerone pokazując dwie, na pozór niczym się nie różniące
błonkówki (błonkówki – Hymenoptera – rząd owadów do których
należą mrówki, osy czy pszczoły).
Generalnie mam sporą wprawę w
poruszaniu się po trudnym terenie (o czym już pisałem), ale
prawdziwa dżungla to teren także dla mnie nieznany i niebezpieczny.
- Nie zrywaj tej karamboli –
karambola to taki owoc w kształcie gwiazdki, u nas używany do
dekoracji deserów czy drinków, całkiem kwaśny, nawet cierpki; ja
lubię.
- Bo?
- Patrz! - na karambolowcu wisiało
pokaźne gniazdo zirytowanych os.
Gniazdo os
Tak więc w dżungli trzeba być
czujnym. Na przykład standardowa procedura rano to wytrząsanie z
butów różnych takich dzikich lokatorów. Zaskoczyć może także
prysznic – w którym ktoś zbudował sobie gniazdo.
Dżunglowe niespodzianki
Nasze osy były jednak naprawdę
grzeczne – dawały się nawet fotografować. Co to był jednak za
gatunek, to nie mam pojęcia. Zapewne był znany nauce, ale z dżunglą
to nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie były te osy dla mnie jako
biologa niezwykle ciekawe, ponieważ stanowiły przystanek na drodze
(uwaga, socjolodzy) do stworzenia idealnego społeczeństwa.
Idealne społeczeństwo tworzą
organizmy – trudna nazwa – eusocjalne. I, oczywiście, Człowiek
(Homo sapiens) do takich oczywiście nie należy. Właściwie są to
głównie błonkówki i termity. Działa takie społeczeństwo jak
jeden organizm – co oczywiście budzi całkiem niesłuszne
skojarzenia z ustrojami totalitarnymi, jak choćby w książkach pana
White z cyklu "Był sobie raz na zawsze król". Polecam, to
niezłe połączenie fantasy z cyklem arturiańskim i jeden z kamieni
milowych tego gatunku literackiego.
Pracujące mrówki
Ad rem jednak. Czemuż to te osy tak
mnie zaciekawiły? Otóż na samym początku błonkówki,
jak właściwie wszystkie szanujące się zwierzęta, były
samotnikami. Każda osa czy pszczoła sama musiała zadbać o swoje
potomstwo. Był to proces dosyć żmudny, choć nie na tyle, żeby
wszystkie błonkówki zrezygnowały z tej drogi życia (okej, mrówki
zrezygnowały i wszystkie tworzą mrowiska; ale już osy czy pszczoły
nie wszystkie). Na przykład nasza szczerklina piaskowa, piękna
osa-samotnica kopiąca w piaszczystych miejscach norki w których
składa jaja. No, właściwie to jedno jajo w jednej norce – czy
też w ciele sparaliżowanej ofiary, którą do norki zanosi. Larwa
rozwija się wewnątrz innego owada zjadając go od środka. Takie
coś nazywa się fachowo: parazytoid – a najsłynniejszym był Obcy
– Ósmy Pasażer Nostromo. Bardzo mnie kusi popisać trochę o
parazytoidach, na przykład o takich, które składają jaja w
larwach innych parazytoidów, które złożyły jaja... Incepcja.
Albo Ubiq, jak u Philipa K. Dicka.
Błonkówka z ofiarą
W pewnym momencie część błonkówek
stwierdziła (nie jest to naukowa opinia – teoria ewolucji zakłada
całkowitą losowość, więc nikt nie może czegoś chcieć,
stwierdzić et cetera), że takie samotne troszczenie się o
potomstwo zwyczajnie się nie opłaca. Zawiązały więc spółkę –
zbudowały wspólne gniazdo, gdzie wszystkie składały jaja a potem
na zmianę część leciała zdobywać pokarm, część pilnowała
pociech. Do tego etapu dotarły te nasze osy – oraz całkiem sporo
stadnych zwierząt, w tym i Człowiek. Tylko jednak niektóre gatunki
potrafiły pójść o ten krok dalej i stworzyć prawdziwe
społeczeństwo.
Gniazdo klecanek
Nie jest to długa lista, choć
gatunków mrówek czy termitów jest naprawdę sporo na Świecie (a
zwłaszcza w tropikach – fenomenalny David Attenborough w którymś
ze swoich programów mówił, że na jednym drzewie w dżungli żyje
tyle samo gatunków mrówek co w całej Anglii).
Mrowisko rudnic
Wciórności, jak to się zabawnie
mówi – rozpisałem się o tych stworzeniach eusocjalnych (i to
mimo pominięcia milczeniem parazytoidów; są takie... straszne). I
chyba, co już mi się kilka razy zdarzyło, trzeba będzie podzielić
wpis na dwie części.
Królowa mrówek
W następnym odcinku (21.09) wyjaśnię
dlaczego część organizmów jednak zdecydowała się na życie w
kolonii.
Tu na zakończenie dodam, że także i
wśród ssaków zdarzyły się gatunki eusocjalne – to afrykańskie
gryzonie – kretoszczury. Najpopularniejsze z nich, choć nie
jedyne, to golce. Nie tworzą one orkiestry, ale żyją w podziemnych
gniazdach, takich mrowiskach – mają króla i królową i są
niewyobrażalnie brzydkie. Zobaczcie sobie zresztą w Internetach.
Jakiś czas temu
wrzuciłem artykuł z portalu Imperium Romanum o pierwszych, nieco
woniejących, rzymskich pieniądzach. Postanowiłem iść za ciosem –
oto kolejna ciekawostka, rodem z antycznego Rzymu. Choć – powiem
szczerze – mogłaby powstać w pracowni słynnego Le Corbusiera.
Wał Hadriana
Cóż, nie jestem fanem
współczesnego budownictwa, ani tym bardziej drapaczy chmur
(zwłaszcza, że najwyższy obecnie budynek w Polsce jest symbolem
sowieckiej okupacji – ale to zupełnie inna bajka; swoją drogą
ktoś mi kiedyś próbował udowodnić, że PKiN,code name: prącie Stalina, to przykład architektury odwołującej się do narodowych
polskich tradycji... Trudno to skomentować), ale muszę uczciwie
przyznać, że to antyczny wynalazek – podobnie zresztą jak i
ogrzewanie podłogowe, bary szybkiej obsługi i setki innych
"nowoczesnych" pomysłów. Ktoś kiedyś powiedział, że
wszystko już było (a jeśli nawet tak nie powiedział, to mógł,
bo to niezły bon-mot). Wygląda na to, że historia lubi toczyć się kołem – jak uważają rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej –
a nie przesuwać się w linii prostej, jak my mamy w zwyczaju sądzić.
PKiN
A więc poniżej krótki
wgląd w Świat Antycznego Rzymu, zniszczonego najazdem Barbarzyńców
(z tamtego Świata wykluł się nasz, co zaś pozostanie z naszego...
Odpowiedź na to pytanie dał Szekspir w zakończeniu "Hamleta").
EDIT: co do walki
Barbaricum z Cywilizacją – przez chwilę myślałem, czy by nie
wrzucić tego posta 09.11 – wszak w ramach tej batalii zniszczono
wtenczas słynny nowojorski drapacz chmur – ale dałem sobie
spokój.
Rzymskie
drapacze chmur
W roku 1884
w Chicago w USA zbudowany pierwszy drapacz chmur. Liczył sobie 42
metry wysokości. Wkrótce potem New York World Bulding przekroczył
wysokość stu metrów.
W obu tych
wypadkach było jednak to tylko naśladownictwo starożytnych
Rzymian. Pierwsze wieżowce wyrosły bowiem właśnie w antycznym
Rzymie. Były to insulae, w tym najsłynniejsza z nich,
prawdziwy cud i osobliwość miasta – Insula Felicles.
Nim jednak
o nieruchomości Felikuli – krótkie przypomnienie, czym była
insula.
Insula
to – mówiąc najprościej – dom czynszowy. Kamienica taka.
Powstała w Rzymie około IV wieku przed Chr. i była odpowiedzią na
stały wzrost liczby mieszkańców w granicach Murów Serwiańskich.
Wraz z rozrostem Republiki, a potem Cesarstwa, insule pojawiały się
w wielu innych miastach imperium – przykładem będzie tu Tyr, o
którym jeszcze będzie mowa. Ale oczywiście nie stały się jedynym
typem miejskich domów. W Pompejach – mieście bogatym – króluje
prócz czynszowych insuli jednorodzinny domus, często
rozrośnięty do rozmiarów willi (jest to antyczna wersja
współczesnego podziału miast na blokowiska i osiedla
jednorodzinne). Ale tam, gdzie ludność zwiększa się gwałtownie a
powierzchnia miasta nie, ten tradycyjny rzymski dom zanika. Z braku
miejsca insula rośnie nie w szerz, a wzwyż. Już w III wieku przed
Chrystusem większość tych budowli ma trzy piętra – a wkrótce
przekroczy i tą barierę. Insula miała bowiem generować właścicielom
zysk – stąd budowano je szybko, tanio – i bardzo niechlujnie.
Zawalenia czy pożary w insulach zdarzały się częściej niż
często. Stąd próba ograniczania wysokości rzymskich budowli przez
kolejnych cesarzy, na przykład Augusta (maksymalna wysokość 70
pes, rzymskich stóp, trochę ponad 20 metrów; 1 pes =
c.a 44,5 cm) czy Trajana. Po wielkim pożarze Rzymu Neron nakazał
ograniczyć wysokość do 60 pes. Obostrzenia te nie
obowiązywały w innych miastach cesarstwa, stąd zdziwienie słynnego
Strabona, że we wspomnianym Tyrze insule są niemal tak imponujące
jak w stolicy.
Ruiny rzymskiej willi
W samym
Rzymie cesarskich zakazów przestrzegano dość swobodnie. Wystarczy
powiedzieć, że jedyna rzymska zachowana insula, pochodząca z II
wieku po Chr. leżąca u stóp Kapitolu pięciopiętrowa Insula
dell'Ada Coeli szacowana była na 30 metrów wysokości (zachowane
ruiny mają ich 23). Jaką wysokość miał wobec tego pierwszy
mieszkalny wieżowiec Świata – owa Insula Felicles
(Felicula) – trudno powiedzieć. Ośmiopiętrowy twór
powstał w okresie największego rozkwitu Cesarstwa a jego sława
odbiła się szerokim łukiem po całym Śródziemnomorzu. Przykładem
niech będzie umieszczenie tego monstra w polemikach Tertuliana z
walentynianami. Budynek ten stał koło Cyrku Flaminiusza jeszcze w
IV wieku po Chr. i traktowany był, wraz z Kolumną Aureliana i
Panteonem, jako atrakcja turystyczna ówczesnego miasta. Na tle pięcio- czy sześciopiętrowych, liczących po 40 metrów wysokości
insulae nieruchomość Felikuli musiała wyglądać naprawdę
imponująco. Dużo mniej informacji mamy o stojącym na
południowo-wschodnim stoku budynku zwanym Septizodium (od cesarza
Septymiusza Sewera). Niewiele po nim pozostało, lecz część
naukowców szacuje jego wysokość na jakieś 70 metrów.
Współczesne wieżowce - Sydney
Niestety,
do dzisiejszego dnia te giganty nie przetrwały. Na szczęście
zachowały się te odrobinę niższe insule. W samym Rzymie jest, jak
wspominałem jedna, trochę odkopano w Pompejach i Herkulanum.
Prawdziwą zaś ostoją tych antycznych blokowisk jest Ostia – w
dawnym portowym mieście przetrwała ogromna liczba tych budowli
uzmysławiająca nam, jak wielu mieszkańców tłoczyło się w
miastach tamtego czasu – podobnie zresztą jak i we współczesnych
metropoliach.
Kamień miał naprawdę przedziwny
kształt – o ile rzeczywiście był to kamień, a nie rzeźba. Drugi rzut oka upewnił nas co do tego: nawet jeśli w przeszłości był
to fragment skały ktoś kiedyś podjął się trudu wycięcia z
niego kształtu ptaka. Pewnie kondora – nikt przecież nie wycinałby
w skałach podobizny kurczaka, który choć dziś dla mieszkańców
okolicy pełni o niebo istotniejszą rolę niż olbrzymi padlinożerca,
w czasach gdy rzeźba ta powstawała był w Ameryce nieznany.
Skała - kondor
Prawdopodobnie. To znaczy – nieznany
był, ale czy rzeźba jest rzeczywiście tak stara? To kamień, tego
nie zbada się metodą C-14. Owszem, są sposoby datowania wieku
kamienia, ale nie da się wydatować czasu jego obróbki. Niemniej
raczej było to pewne – po kilku godzinach marszu przez Andy
mieliśmy przed sobą pierwszy przykład prekolumbijskiej sztuki.
Można powiedzieć, że monumentalnej nawet – choć statua miała
może metr, półtora, wysokości. Do czego służyła? Czy był to
jakiś totemiczny strażnik dawnego – przedinskaskiego przecież –
miasta? A może zwykły znak drogowy: zbliżacie się do Kondorstadt?
Waqrapukara to inkaska nazwa. Może: "uwaga, nisko latające
kondory"? Kto wie. W każdym razie – był. Porośnięty
żółtymi porostami sterczał pomiędzy górską roślinnością.
Teraz tylko wystarczyło przejść
przez niezbyt bezpieczne osuwisko i za następnym wyłomem skalnym
zobaczyliśmy w oddali dawne miasto. Rogatą Fortecę.
Waqrapukara
Rzeczywiście było rogate, i położone
w całkiem niedostępnym miejscu. I raczej miasto, niż sama tylko
twierdza. Zbliżając się (powoli, oczywiście; kręta ścieżka
zawieszona na ścianie wąwozu sprawiała, że marszu było jeszcze
sporo) wpierw odkryliśmy niemal współczesne indiańskie chaty (to
znaczy – były wznoszone w technologii znanej od stuleci, ale w
stanie na tyle dobrym, że prawdopodobnie zamieszkiwane były jeszcze
kilka lat temu – a i dziś jakiś pasterz na pewno znajdzie tam
schronienie) a potem – najpierw z oddali – typowe pola tarasowe i
kamienne budowle. Były tak inkaskie, że bardziej być nie mogły –
to samo, w większej oczywiście ilości, można zobaczyć w Pisaq
czy słynnym turystycznie Machu Picchu. Inkaskie miasto znajdowało
się w niejakim oddaleniu od rogatej skały na której wznosiły się
starsze konstrukcje – ale było na to wytłumaczenie. Jednocząc
(ewentualnie podbijając) okoliczne ziemie Inkowie nie niszczyli
miejscowych świątyń czy wyroczni, a raczej włączali je w swój
system religijny (to samo czynili Rzymianie – co przeczy
twierdzeniu pewnego grubego Galla, że byli głupi). Swoje osady
budowali też w niejakim oddaleniu od tych pierwotnych – co właśnie
widzieliśmy jak na dłoni.
Wejście do twierdzy
Potem wystarczyło tylko pokonać
chybotliwy mostek przerzucony nad strumieniem i znaleźliśmy się na
terenie stanowiska archeologicznego. Na nowym, kilkuletnim zaledwie,
budynku była mapa okolic oraz krótki rys historyczny (nie było za
to strażnika – a przynajmniej nie było go widać; Elias, nasz
przewodnik ostrzegał, że może ktoś tu siedzieć i wołać drobnej
opłaty za wstęp na teren ruin). Była też bieżąca woda i
sławojka – słowem andyjskie centrum turystyczne wysokiej klasy.
Rogaty Gród
Stamtąd do Rogatej Fortecy był rzut
kamieniem – to znaczy krótka wspinaczka. Na miejscu okazało się,
że jednak faktycznie ktoś czuwa nad całym stanowiskiem. Co prawda
dawne, położone nad naprawdę (serio) głębokim kanionem Apurimac
(przepaść była odgrodzona sznurkiem, więc było bezpiecznie)
miejsca kultunie wyglądały na użytkowane (w okolicy Cuzco
spotkałem prekolumbijskie ołtarze nadal użytkowane – dziś
jeszcze składano na nich ofiary), ale trawa była równo
przystrzyżona. Po chwili, kiedy kolega włączył drona, okazało
się, że jednak strażnik był. Przyleciał, i powiedział, że bez
zezwolenia nie wolno używać tu takich maszyn. Nie wiedzieliśmy,
czy ma rację – pewnie miał, więc posłusznie przestaliśmy
latać.
Ruiny
- Właściwie to już wszystko
nagrałem – mruknął jeszcze kolega pod nosem.
Generalnie preinkaska budowla
wyglądała naprawdę przepięknie – głównie dzięki położeniu
nad kanionem (przyznam się, że do najbardziej malowniczych i
ekstremalnie położonych ołtarzy nie dotarłem – dopadło mnie
zmęczenie i nie uśmiechało mi się balansować nad kilkusetmetrową
przepaścią mając zawroty głowy; na szczęście po pół godzinie
organizm się uspokoił; life-hack: jeżeli nie trzeba, nie ma po co
ryzykować w górach). Była też dobrym przykładem tego, że
wszystko się zmienia – o czym była mowa w poprzednich wpisach.
Po Inkach, po ich poprzednikach także,
nie zostało tu nic więcej niż masa kamieni. Po nas też zaraz
miało tam nic nie pozostać.
Waqrapukara
Zanim jednak rozpoczęliśmy powrót –
kilka kilometrów do wsi, w której miał czekać na nas Elias –
przypałętał się do nas pies.
Miejscowy, chudy. Kolega zlitował się
i dał mu kawałek kanapki – co z jednej strony było czynem
zacnym, z drugiej jednak...
- No patrz, co narobiłeś –
zaskrzeczałem – To najlepsza rzecz, jaka się temu psu zdarzyła w
życiu. Teraz się go już nie pozbędziemy, a przecież nie
zabierzemy ze sobą do Cuzco.
- E tam.
Ale faktycznie – pies się do nas
podpiął. Raz szedł z nami, to wyforsowywał się do przodu i
potem czekał, to znów zamykał pochód biegnąc w ariergardzie. I
tak przez kilka kilometrów marszu powrotnego.
Pies biegał, a my szliśmy. I
szliśmy. Dotarliśmy do rozstaju, o którym mówił nam Elias,
skręciliśmy w stronę owej wioski, Wayqui. I szliśmy. Ścieżka
to wznosiła się, to opadała. Słońce tylko opadało. A my
szliśmy. Wreszcie, całkiem zmęczeni, gdzieś w dolinie
dostrzegliśmy wieś.
- Jest! - krzyknęliśmy, a pies
potwierdził szczeknięciem.
Niestety, droga którą wędrowaliśmy
zdecydowanie i ewidentnie biegła w inną stronę. Nie do wioski. To
znaczy – musiała chyba do miejscowości dotrzeć, ale po ilu
kilometrach? A – jak było powiedziane – słońce w dół spadało
(jakby mogło spadać w górę) i powoli zbliżał się wieczór,
który na tych szerokościach geograficznych trwa przecież krócej
niż chwilę. Jako licencjonowany pilot wycieczek przejąłem
inicjatywę (co oznaczało, że zmęczenie, jakie dopadło mnie na
ruinach Waqrapukary przeminęło):
- Patrzcie, tu jest ścieżka –
wskazałem żleb środkiem którego biegło coś, co przy naszym
dotychczasowym trakcie wyglądało tak, jak mały fiat przy ferrari
testarossie.
- Niby gdzie – reszta ekipy
spojrzała w dół.
- O tu – wskazałem – Widzicie? Są
ślady zwierząt. Znaczy się ktoś tędy chodzi.
Byłem niezwykle dumny z moich
umiejętności tropiciela, ale jeszcze nie rozwiałem wszystkich
wątpliwości.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł....
- Skoro – argumentowałem – Ktoś
tędy chodzi, to i my przejdziemy. Poza tym – wskazałem na
zabudowania w dole – Wioska jest w tamtą stronę, droga biegnie
gdzie indziej, a idzie wieczór...
Udało się, przekonałem resztę
grupy. Nawet pies przez jakiś czas szedł z nami po stromym zboczu.
Potem szczeknął i ulotnił się.
- No wreszcie – odetchnąłem, bo
nie chciałem ciągnąć zwierzaka ze sobą.
Ulga trwała jednak tylko chwilkę.
Stromym żlebem płynął niewielki strumyk. A tam, gdzie strumyki
tam są... Meszki. To krewniacy komarów, równie krwiopijni co i
one, z tym, że zamiast kłuć ofiarę bezczelnie wgryzają się w
ciało. Do krwi. I najczęściej atakują całą chmarą. Tak też
było w tym wypadku. Cóż, nie przeciągając relacji z tego niezbyt
przyjemnego fragmentu trasy powiem tylko, że stupy i rany po
ugryzieniach goiły się dobry tydzień... Jedno trzeba tylko
przyznać meszkom na plus: nie bzyczą.
W końcu jednak wąska ścieżka
skończyła się, zmęczeni i pokąsani do krwi stanęliśmy na dużo
szerszym trakcie, na którym przywitał nas... pies. Wyszło na to,
że zwierzak doskonale znał trasę, i zamiast przedzierać się
przez gąszcz przyszedł tutaj normalną drogą.
Przez resztę wędrówki do wsi on
prowadził.
Do
Wayqui dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Udało się jeszcze
zwiedzić inne ruiny: resztki zbudowanego z cegły adobe kościółka,
załatwić psu posiłek u miejscowych i spotkać naszego przewodnika
Eliasa (który przecież pochodził z tych rejonów, więc miał we
wsi sporo znajomych a i pewnie rodziny, więc czekając na nas raczej
się nie nudził). Potem pożegnaliśmy się z autochtonami i
ruszyliśmy do Cuzco odespać wyprawę i posmarować się środkiem
na ukąszenia owadów (niewiele dał). A czas dalej płynął toczył
się cyklami.
Andyjska wioska
Cóż, zostało jeszcze parę miejsc w
Andach o których chciałbym opowiedzieć – ale na tą chwilę tych
wysokich gór mam za dużo. Trzeba zmienić temat. Wspominałem – a
nie jest to miłe wspomnienie – o meszkach (one przynajmniej, jak
już mówiłem, nie bzyczą – kiedy siedziałem dwa tygodnie w
Zorritos w związku z epidemią koronawirusa dzięki komarom
straciłem kilka litrów krwi) – ale są przecież na Świecie
ciekawsze i bardziej potrzebne owady. O nich (głównie) zrobię
następny wpis. A co. Tak w ramach odpoczynku od wysokości.
I jeszcze na koniec filmik z widokiem na Waqrapukarę, nakręcony, jak się okazało, nie do końca legalnie (Rogaty Gród od 2:37):