Zostajemy na blogu na terenach byłego
ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w
Polsce historii. Choć także będą podziemne klasztory. A
przynajmniej jeden, tak jak i poprzednie wspominane już przeze mnie
obracający się w tradycji szeroko rozumianego Prawosławia. Bardzo
szeroko.
Ale nie klasztor o egzotycznej nazwie Mgwimewi był
naszym celem – przynajmniej nie jedynym. Jechaliśmy bowiem do
Cziatury, miasta w zakaukaskiej Imeretii, położonej w centralnej
Gruzji. Kraina ma historię liczącą kilka tysięcy lat, sięgającą
czasów mitologicznych, ale o tym będzie innym razem. I nie, nikt –
chyba – nie lokuje tu Atlantydy.
Do tego górniczego – a
przez to zanieczyszczonego, wydobywa się tu rudy manganu – miasta
jechaliśmy bowiem (w jaki sposób jechaliśmy już na blogu
opisywałem; kto chce to sobie przeczyta – dodam, że w podróży
uczestniczyli brawurowi kierowcy i miejscowi koniak; droga też się
w pewnym momencie delikatnie skończyła) zobaczyć słynny system
komunikacji publicznej, opierający się na sieci kolejek linowych,
pamiętających jeszcze czasy sowieckie. Ciekawostka dotycząca owych
mrocznych lat – kiedy rozpadało się Imperium Rosyjskie władzę
na terenie Gruzji przejęli nie leninowscy bolszewicy, a mający tak
naprawdę większość w partii komunistycznej mienszewicy (kto zna
rosyjski ten od razu zobaczy, że nazwy są mylące – od zarania
swych dziejów komunizm był zakłamany). Wkrótce powstało
niepodległe Zakaukazie, które rozpadło się na Gruzję, Armenię i
Azerbejdżan – ale nie o tym. Podczas gdy w całej Sakartwelo (jak
po gruzińsku, największym języku z niewielkiej grupy kartwelskiej
zowie się Gruzja) zwyciężyli wspomniani mienszewicy, robotnicy
Cziatury opowiedzieli się za bolszewikami. Według legendy na
wiecach bolszewicki agitator mówił krócej, a mienszewik zwyczajnie
przynudzał. W końcu zresztą bolszewicy – jak to oni – krwawo
gruzińską niepodległość stłamsili. Oczywiście, nie do końca,
i gdy rozpadał się ZSRS to Gruzja jako pierwsza – obok republik
bałtyckich – ogłosiła niepodległość, pod tą samą,
mienszewicką flagą co te siedemdziesiąt lat wcześniej. Dziś ma
inną, z krzyżem Świętego Jerzego, patrona kraju (ów Kapadok dużo
ma do roboty, jest też opiekunem chociażby Anglii czy
Katalonii).
Sama Cziatura – gdyby nie to, że faktycznie jest miastem dość przykurzonym – położona jest w niezwykle malowniczej kotlinie. Używając owych posowieckich kolejek linowych wjechaliśmy na jej brzegi – do górującego nad miastem krzyża, i kopalni manganu.
Swego czasu urobek z kopalni przejeżdżał w
zawieszonych nad miastem żelaznych wagonikach (niczym w
Jacksonowskiej wizji Ereboru – z tym, że bez Samotnej Góry nad
kopalniami; i bez smoka – a i Stalin, Słońce Narodów, pochodzący
z nieodległego przecież Gori, też już od dawna gryzie piach) –
teraz już nie jeżdżą. Ba, podobno zlikwidowano także i osobowe
kolejki, więc poniższa galeria, sypiących się wagoników i
niedzisiejszej mechaniki, zapisana może być do działu never
forget.
Nie przeminął za to klasztor cziaturski, monastyr
Mgwimewi. Wzniesiony w jaskini w ścianach głębokiej kotliny góruje
nad miastem przypominając, że Gruzja była drugim po Armenii
chrześcijańskim krajem na Świecie (w struktury Prawosławia
miejscowy Kościół włączyli rosyjscy carowie, podbijając
Zakaukazie na początku XIX wieku).
Akurat była Niedziela –
więc przyszło nam uczestniczyć we Mszy Świętej, choć może
lepszym określeniem byłaby Ofiara (tak bardziej po Prawosławnemu).
Nie całej – liturgia trwała jak zwykle na Wschodzie wiele godzin.
Kapłan odprawiał ją w niewielkiej kaplicy, dookoła której w
grocie toczyło się życie. Miejscowi uroczyście dzielili się
chlebem, wodą i winem (z Gruzji prawdopodobnie pochodzącym przecież).
Wspaniała uroczystość, podniosła, a jednocześnie taka zwyczajna.
Naturalna.
Co zaś do samego klasztoru – Zakaukazie usiane jest
starożytnymi monastyrami, w końcu chrześcijaństwo kwitnie tu 1700
lat. I to mimo przeszkód w postaci wielokrotnych islamskich okupacji
(osmańskich czy perskich), najazdów Mongołów, aneksji przez
Imperium Rosyjskie czy wreszcie programowo bezbożnego komunizmu
(przypominam – z Gruzji oprócz Stalina pochodził także Beria;
generalnie pośród komunistycznej wierchuszki ZSRS etnicznych Rosjan
jakoś tak zbyt dużo nie było). To zapewne powody, dla których
klasztory, o ile nie zostały zrujnowane, zakładane były w
niegościnnych i trudno dostępnych miejscach. I nie mówię tu tylko
o jaskiniach.
Albo były prawdziwymi twierdzami – pośród
których w Imeretii prawdziwą perłą jest leżący niedaleko
Kutaisi i wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO klasztor
Gelati. No głupi bym był, gdybym nie odwiedził tego miejsca,
będącego pamiątką po Złotym Wieku gruzińskiej kultury (i
potęgi). Życzliwi widzą w tym okresie z przełomu XII i XIII wieku
pierwszych porywów Renesansu, ale byłbym nieco ostrożny z takimi
sądami – podobnie jak z opisywanym już na blogu
pierwszomacedonizmie.
Tak więc wróćmy z Cziatury do stolicy
Imeretii, Kutaisi.
Klasztor Mgwimewi |
Gruzińskie drogi |
Sama Cziatura – gdyby nie to, że faktycznie jest miastem dość przykurzonym – położona jest w niezwykle malowniczej kotlinie. Używając owych posowieckich kolejek linowych wjechaliśmy na jej brzegi – do górującego nad miastem krzyża, i kopalni manganu.
Cziatura |
Kopalnia manganu |
Podniebny tramwaj do kopalni |
Radziecka myśl technologiczna |
Kolejka |
Peron |
Stacja kolejki |
Maszyneria |
Klasztorna cerkiew |
Klasztor |
Katakumby - relikwie miejscowych świątobliwych mnichów |
Klasztorna grota |
Niszczejące freski |
Ofiara - zdjęcie za zgodą |
Klasztor pustelnika na kolumnie Kacczi |
Klasztor Gelati - perła Złotego Wieku Gruzji |
Kutaisi |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz