Określenie "śledzik"
odnosić się w sumie powinno do imprez na zakończenie Karnawału –
kiedy wchodzi Wielki Post to i ryby atakują menu na pełnej
ośmiornicy, ale w związku z pauperyzacją ze zmianami w codziennym
języku miano to przynależeć zaczęło także imprezom (głównie
firmowym) na koniec Adwentu – znaczy się tuż przed Bożym
Narodzeniem. Adwent, wiadomo, czas także postny, a i w naszej
tradycji (bo nie w Kodeksie Kościoła Katolickiego, ten jako
obowiązkowe dni postne wymienia dziś – o mores o tempora –
zaledwie dwa dni, Popielec i Wielki Piątek) Wigilia Bożego
Narodzenia także postna jest – i właściwie nikt (poza postaciami
sportretowanymi w filmie "Rozmowy kontrolowane" i ich archetypami) nie
wyobraża sobie tego dnia bez ryby.
Niekoniecznie musi to być
szczuka w sosie piernikowym, może przecież być także (co akurat
dziwne, bo to mimo długiej tradycji jedzenia, średni w smaku
mułożerca) karp. Albo śledź. Albo co.
Cóż. Co do śledzia.
Muszę się przyznać. Mam fobię spożywczą właśnie na śledzia.
Fobia spożywcza nie jest niczym nowym, taki Władysław Jagiełło
na przykład odczuwał wstręt do jabłek (albo do produkowanego
przez te szupinki etylenu). Ja tak mam – po Ojcu – ze
śledziem.
Nie mówię, że śledź jest niedobry. Ponieważ jadłem go (i jego okolice) trzy razy w życiu. Trochę głupio, zwłaszcza, że W. Sz. Czytelnik wie, że nic co jadalne nie jest mi obce.
I tylko przypominam, że wszystkie ssaki są jadalne dla
człowieka.
A śledzia nie mogę (najgorszy – jak wspominałem
nie smakowo, bo nie wiem – taki w śmietanie; wypłasza mnie od
stołu niczym woda święcona komunistę). I nawet jak nie wiem, że to
śledź to trudno przez gardło przechodzi. Pierwszy raz zacną tę rybę spróbowałem właściwie niechcący, gdzieś na Ukrainie
(zdaje się, że w okupowanym Lwowie, choć Odessy, czy dawnego
miasta królewskiego Rzeczypospolitej Kijowa też nie mogę wykluczać
– zwyczajnie nie pamiętam; we Lwowie bywałem najczęściej). Oto
w jednej sieciówce typu self-service (nie będę lokował produktu)
w ramach deseru wziąłem coś lekko różowego, jako fan ćwikły
(znaczy, buraka) nie mogłem się oprzeć. Deser bowiem nie musi być
słodki. W każdym razie zjadłem clou, i wziąłem się za miseczkę
z tym różowym. Wbiłem widelec, wziąłem kęs... I, dosłownie,
zaczął mi rosnąć w buzi. Nie chcąc robić bardachy, ze łzami w
oczach, ukrytego pod buraczkami śledzia przełknąłem byłem. Ale –
co uważam za bardzo niesportowe – nie dojadłem. Wstyd
normalnie.
Za drugim razem z premedytacją nabyłem produkt śledziowy – mianowicie czerwony kawior. Był, jakby to ująć – nieciekawy. Nawet jak dodało się doń tonę gotowanych jajek, cebulę i szczypiorek. Innych kawiorów nie jadłem, podobno są lepsze, ale trącą rybą, a co sądzę o onych istotach zdaje się wspominałem we wpisie o ceviche.
Za trzecim razem spróbowałem śledzia
całkiem niedawno. W czasie moich peregrynacji znowu bowiem zawitałem
do Amsterdamu.
A w tej Wenecji Północy jednym z ulubionych
street-foodów jest śledziowy hot dog. No właściwie to cold dog.
Znaczy, bułka ze śledziowym płatem w towarzystwie – jakże by
inaczej – cebuli i całkiem smacznych pikli ogórkowych. W
Amsterdamie byłem, jak wspominałem, wielokrotnie, zazwyczaj z ulicznego żarcia
preferuję tam wyśmienite flamandzkie frytki z majonezem, cebulą
(znów; mój śp Brat miał fobię spożywczą właśnie na tą
cudowną roślinę) i curry. Ale w końcu się przemogłem.
Celem
była buda podle Singela, najstarszego z amsterdamskich kanałów.
Całkiem niedaleko słynnego Targu Kwiatowego.
Znając swoją
niechęć do ulika zaproponowałem zjeść kanapkę na spółkę.
Okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Octowe pikle skutecznie
dławiły smak marynowanej ryby (co znaczyło, że prawie nie dławiło
mnie w gardle), cebula też robiła swoje.
Co nie znaczy, że ta
śledziowa bułka była jakaś smaczna. Spodziewałem się dużej
intensywności wrażeń, a całość okazała się dosyć miałka.
Może jakbym musiał zjeść całą – niewielką dość przcież –
porcję byłoby gorzej. A tak – do trzech razy sztuka, przełknąłem
śledzia bez odruchu wymiotnego. No, prawie, lekkie dreszcze
były.
Teraz, w ramach eskalacji wrażeń smakowych wypadałoby
dobrać się do słynnego szwedzkiego śledzia kiszonego surstromming.
Próbowałem swego czasu dostać tę konserwę w Götteborgu – ale
moje poszukiwania okazały się daremne. W końcu na targu rybnym
jedna z ekspedientek wyjaśniła, że wcale ostatnimi czasy nie jest
tak łatwo dostać ów przysmak. Oto, prawiła, z powodu słabszych
ostatnio połowów śledzia w Bałtyku i Morzu Północnym produkcja
tego specjału jest mniejsza.
W domyśle chodzić miało o zmiany
klimatyczne, wszak to naturalny proces. Dobra, miało chodzić o
antropogeniczne zmiany klimatu. Ale pamiętajmy, że wpływ człowieka
na śledziowe populacje jest większy jeśli chodzi o przełowienie
albo zanieczyszczanie niezwykle delikatnego ekosystemu Bałtyku przez
ościenne kraje. Mówię to jako hydrobiolog. Swoją drogą w
historii ławice śledziowe nieraz zmieniały miejsca pobytu,
powodując ubożenie jednych rybackich wiosek, i wzrost dobrobytu
innych.
![]() |
| Mroczny symbol władców PRL |
![]() |
| Ryba w pierniku |
Nie mówię, że śledź jest niedobry. Ponieważ jadłem go (i jego okolice) trzy razy w życiu. Trochę głupio, zwłaszcza, że W. Sz. Czytelnik wie, że nic co jadalne nie jest mi obce.
![]() |
| Suri - amazoński pędrak |
![]() |
| Mała lama |
Za drugim razem z premedytacją nabyłem produkt śledziowy – mianowicie czerwony kawior. Był, jakby to ująć – nieciekawy. Nawet jak dodało się doń tonę gotowanych jajek, cebulę i szczypiorek. Innych kawiorów nie jadłem, podobno są lepsze, ale trącą rybą, a co sądzę o onych istotach zdaje się wspominałem we wpisie o ceviche.
![]() |
| Ceviche |
![]() |
| Amsterdam w sylwestrowej odsłonie |
![]() |
| Flamandzkie frytki z curry |
![]() |
| Targ Kwiatowy |
![]() |
| Bułka ze śledziem |
![]() |
| Amsterdamski fast-food |
![]() |
| Specjały Morza Północnego w Götteborgu |
| Bałtyccy łowcy śledzi |











A ja uwielbiam śledzie
OdpowiedzUsuń