A jednak. Miało już nie być wpisów
w mijającym Roku Pańskim 2025, ale ponieważ ostatnio było
odrobinkę o sztuce ludowej – i takichż tradycjach – a miesiąc
temu na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO trafiła
polska tradycja plecionkarstwa, to postanowiłem o tym wspomnieć,
tym bardziej, że temat nie jest przesadnie znany. Oprócz wyplatania
mamy na liście chociażby sokolnictwo, bartnictwo, dywany kwiatowe w
Boże Ciało i Szopki Krakowskie. Dużo-niedużo.
Do tego mamy
okres zbioru wikliny, tego najpopularniejszego w naszym klimacie
materiału plecionkarskiego (oczywiście, wyplatało się też kiedyś
u nas z innych materiałów, choćby ze słomy; można z niej tworzyć
ozdoby choinkowe) – karczuje się ją od listopada do marca, choć
oczywiście stare wierzby, nie jakieś łoziny, ogławiało się
raczej w lutym. I w marcu. Didaskalia: ogławianie to obcinanie raz
na kilka lat wierzbowych witek. Dzięki tym procesom powstawały
kiedyś – gdy każdy potrzebował wikliny – drzewa o
charakterystycznym kształcie, tak zwane wierzby rosochate. To one
szumiały w mazurkach Chopina. Dziś już nie szumią.
Zwyczajnie
zarosły (Japończycy, przycinający te swoje bonsai pewnie by nie
zrozumieli czemuśmy pozbyli się tak emblematycznego dla Niżu
Polskiego elementu krajobrazu; ale oni nie mieli sowieckiej okupacji,
nie musieli gapić się jak sroka w gnat w inne kultury; cóż, w
czasie Restauracji Meiji nie mieli usłużnych ojkofobów, którzy
ciężką pracą urabiali by społeczeństwo w przekonaniu, że co
rodzime to gorsze). Okazało się, że plastikowe wiadra są
wygodniejsze w użyciu od koszy wiklinowych (używałem takich w
czasie wykopek lata temu, faktycznie były nieporęczne, ale można
było je łatwo naprawić; plastikowe się wyrzuca).
Łapę na
plecionkarstwie położył oczywiście Łowicz, kreujący się na
ludową stolicę Polski – co o ichniej stylówie myślę już
przecież wspominałem – od ponad 10 lat można w stolicy
dawnego biskupiego Księstwa Łowickiego uczyć się wyplatania.
Niemniej są bardziej wiklinowe miejsca w Polsce.
Najbardziej zaś chyba leżący niedaleko Poznania Nowy Tomyśl.
Miasto o dość świeżej metryce (założone przez lokalnego
dziedzica na niemal surowym korzeniu w Roku Pańskim 1786; sam Tomyśl, dziś Stary, to
nieodległa wieś wzmiankowana w XIII wieku), stąd ma dość
nietypowy jak na polskie warunki układ ulic, całkiem inny niż te
stare średniowieczne ośrodki miejskie (jak chociażby moja rodzinna
Warta). W sumie jest to chyba najmłodsze miasto
Wielkopolski.
Ciekawostką jest, że założono je na terenach
wcześniejszego osadnictwa olęderskiego – a niderlandzcy koloniści
najczęściej dostawali grunty w miejscach podmokłych, co ma
niebagatelne znaczenia dla tematu wikliniarstwa w okolicy. Skład
etniczny okolicy sprawił też, że do końca XIX wieku było to
jedyne miasto Wielkopolski bez kościoła katolickiego. Na Starym Rynku (dziś jest to plac imienia Fryderyka Chopina) stał
za to potężny gmach zboru protestanckiego.
Podmokłe okolice
miasta sprawiły, że w XIX wieku wspaniale przyjęła się
przywieziona do nieodległego Trzciela amerykańska odmiana jednej z
wierzb. Oczywiście przemysłową ową wiklinę zaczęto używać nie
jako biopaliwo, jak dziś, a do produkcji różnego typu utensyliów,
chociażby AGD. Do dziś Nowy Tomyśl pełen jest wikliniarskich
pracowni. Niektóre z nich specjalizują się w ogromnych plenerowych
konstrukcjach typu altany, inne robią zwykłe koszyki – na co
dzień używane przez mieszkańców. Naprawdę, ludzie w miasteczku
chodzą na zakupy do supermarketów z wiklinowymi koszami (u nas na
targu w takich kiedyś kobitki przywoziły jajka na handel). Do tego
na centralnym placu miasta stoi największy na Świecie wiklinowy
kosz.
Podle miejscowego skansenu jeszcze inne wyplatane dziwy
można spotkać.
Ciekawe, czy Nowemu Tomyślowi i innym
wikliniarskim ośrodkom coś skapnie z okazji tego nobilitowania
przez UNESCO – naprawdę, w środowisku twórców ludowych trzeba
się mocno łokciami rozpychać. Wszystko zależy jak ekspansywne
będzie tamtejsze Muzeum Wikliniarstwa i Chmielarstwa (tak, Nowy
Tomyśl jest też ośrodkiem regionu chmielarskiego; polski chmiel to
nie tylko Lubelszczyzna).
Na szczęście coraz więcej tradycji
wpisywanych jest na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa – a
z niej dużo łatwiej znaleźć się na tej UNESCO. Pisałem przecież
dopiero co o hafcie sieradzkim (i ubolewałem, że wycinanka, bardzo
współczesna jak na sztukę ludową, nie jest jeszcze wpisana). Z
regionalnych ciekawostek o wpis starał się także łęczycki Diabeł
Boruta i folklor z nim związany. Podobno w okolicach miasta nadal
różne rzeczy chowa nie ów Niemiec (Alois Alzheimer zmarł we Wrocławiu, taka ciekawostka) ale właśnie złośliwy diabeł. Czy Borutę wpisali –
nie wiem, trzeba sprawdzić.
A co do tych naszych tradycji –
Szopki Krakowskie doceniło UNESCO. My w Warcie takich nie mamy, w
zamian za to w naszym bernardyńskim klasztorze braciszkowie co roku
budują olbrzymią ruchomą szopkę, nomen omen, wartą
odwiedzenia. Jak ktoś ma niedaleko może podskoczyć. Jak nie w tym,
to za parę dni, w następnym 2026 Roku Pańskim. Na który składam
W. Sz. Czytelnikom najlepsze życzenia.
![]() |
| Szopka Krakowska |
![]() |
| Chopin pod wierzbą |
![]() |
| Dawno nie ogławiana wierzba rosochata (u kresu swojej drzewnej egzystencji) |
| Centrum Księstwa Łowickiego |
![]() |
| Ulica w Nowym Tomyślu |
![]() |
| Zagroda olęderska w nowotomyskim skansenie |
![]() |
| Kosz z Księgi Rekordów Guinnessa |
![]() |
| Wiklinowy trabant |
![]() |
| Wiklinowe igloo - wigloo - pod Muzeum Wikliniarstwa i Chmielarstwa |
![]() |
| Łęczycki zamek, siedziba Diabła Boruty |
![]() |
| Warcki klasztor skrywający olbrzymią ruchomą szopkę |










Brak komentarzy:
Prześlij komentarz