Tłumacz

12 grudnia 2025

Śledzik

    Określenie "śledzik" odnosić się w sumie powinno do imprez na zakończenie Karnawału – kiedy wchodzi Wielki Post to i ryby atakują menu na pełnej ośmiornicy, ale w związku z pauperyzacją ze zmianami w codziennym języku miano to przynależeć zaczęło także imprezom (głównie firmowym) na koniec Adwentu – znaczy się tuż przed Bożym Narodzeniem. Adwent, wiadomo, czas także postny, a i w naszej tradycji (bo nie w Kodeksie Kościoła Katolickiego, ten jako obowiązkowe dni postne wymienia dziś – o mores o tempora – zaledwie dwa dni, Popielec i Wielki Piątek) Wigilia Bożego Narodzenia także postna jest – i właściwie nikt (poza postaciami sportretowanymi w filmie "Rozmowy kontrolowane" i ich archetypami) nie wyobraża sobie tego dnia bez ryby.
Mroczny symbol władców PRL
    Niekoniecznie musi to być szczuka w sosie piernikowym, może przecież być także (co akurat dziwne, bo to mimo długiej tradycji jedzenia, średni w smaku mułożerca) karp. Albo śledź. Albo co.
Ryba w pierniku
    Cóż. Co do śledzia. Muszę się przyznać. Mam fobię spożywczą właśnie na śledzia. Fobia spożywcza nie jest niczym nowym, taki Władysław Jagiełło na przykład odczuwał wstręt do jabłek (albo do produkowanego przez te szupinki etylenu). Ja tak mam – po Ojcu – ze śledziem.
    Nie mówię, że śledź jest niedobry. Ponieważ jadłem go (i jego okolice) trzy razy w życiu. Trochę głupio, zwłaszcza, że W. Sz. Czytelnik wie, że nic co jadalne nie jest mi obce.

Suri - amazoński pędrak
    I tylko przypominam, że wszystkie ssaki są jadalne dla człowieka.
Mała lama
    A śledzia nie mogę (najgorszy – jak wspominałem nie smakowo, bo nie wiem – taki w śmietanie; wypłasza mnie od stołu niczym woda święcona komunistę). I nawet jak nie wiem, że to śledź to trudno przez gardło przechodzi. Pierwszy raz zacną tę rybę spróbowałem właściwie niechcący, gdzieś na Ukrainie (zdaje się, że w okupowanym Lwowie, choć Odessy, czy dawnego miasta królewskiego Rzeczypospolitej Kijowa też nie mogę wykluczać – zwyczajnie nie pamiętam; we Lwowie bywałem najczęściej). Oto w jednej sieciówce typu self-service (nie będę lokował produktu) w ramach deseru wziąłem coś lekko różowego, jako fan ćwikły (znaczy, buraka) nie mogłem się oprzeć. Deser bowiem nie musi być słodki. W każdym razie zjadłem clou, i wziąłem się za miseczkę z tym różowym. Wbiłem widelec, wziąłem kęs... I, dosłownie, zaczął mi rosnąć w buzi. Nie chcąc robić bardachy, ze łzami w oczach, ukrytego pod buraczkami śledzia przełknąłem byłem. Ale – co uważam za bardzo niesportowe – nie dojadłem. Wstyd normalnie.
    Za drugim razem z premedytacją nabyłem produkt śledziowy – mianowicie czerwony kawior. Był, jakby to ująć – nieciekawy. Nawet jak dodało się doń tonę gotowanych jajek, cebulę i szczypiorek. Innych kawiorów nie jadłem, podobno są lepsze, ale trącą rybą, a co sądzę o onych istotach zdaje się wspominałem we wpisie o ceviche.

Ceviche
    Za trzecim razem spróbowałem śledzia całkiem niedawno. W czasie moich peregrynacji znowu bowiem zawitałem do Amsterdamu.
Amsterdam w sylwestrowej odsłonie
    A w tej Wenecji Północy jednym z ulubionych street-foodów jest śledziowy hot dog. No właściwie to cold dog. Znaczy, bułka ze śledziowym płatem w towarzystwie – jakże by inaczej – cebuli i całkiem smacznych pikli ogórkowych. W Amsterdamie byłem, jak wspominałem, wielokrotnie, zazwyczaj z ulicznego żarcia preferuję tam wyśmienite flamandzkie frytki z majonezem, cebulą (znów; mój śp Brat miał fobię spożywczą właśnie na tą cudowną roślinę) i curry. Ale w końcu się przemogłem.
Flamandzkie frytki z curry
    Celem była buda podle Singela, najstarszego z amsterdamskich kanałów. Całkiem niedaleko słynnego Targu Kwiatowego.
Targ Kwiatowy
    Znając swoją niechęć do ulika zaproponowałem zjeść kanapkę na spółkę. Okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Octowe pikle skutecznie dławiły smak marynowanej ryby (co znaczyło, że prawie nie dławiło mnie w gardle), cebula też robiła swoje.
Bułka ze śledziem
    Co nie znaczy, że ta śledziowa bułka była jakaś smaczna. Spodziewałem się dużej intensywności wrażeń, a całość okazała się dosyć miałka. Może jakbym musiał zjeść całą – niewielką dość przcież – porcję byłoby gorzej. A tak – do trzech razy sztuka, przełknąłem śledzia bez odruchu wymiotnego. No, prawie, lekkie dreszcze były.

Amsterdamski fast-food
    Teraz, w ramach eskalacji wrażeń smakowych wypadałoby dobrać się do słynnego szwedzkiego śledzia kiszonego surstromming. Próbowałem swego czasu dostać tę konserwę w Götteborgu – ale moje poszukiwania okazały się daremne. W końcu na targu rybnym jedna z ekspedientek wyjaśniła, że wcale ostatnimi czasy nie jest tak łatwo dostać ów przysmak. Oto, prawiła, z powodu słabszych ostatnio połowów śledzia w Bałtyku i Morzu Północnym produkcja tego specjału jest mniejsza.

Specjały Morza Północnego w Götteborgu
    W domyśle chodzić miało o zmiany klimatyczne, wszak to naturalny proces. Dobra, miało chodzić o antropogeniczne zmiany klimatu. Ale pamiętajmy, że wpływ człowieka na śledziowe populacje jest większy jeśli chodzi o przełowienie albo zanieczyszczanie niezwykle delikatnego ekosystemu Bałtyku przez ościenne kraje. Mówię to jako hydrobiolog. Swoją drogą w historii ławice śledziowe nieraz zmieniały miejsca pobytu, powodując ubożenie jednych rybackich wiosek, i wzrost dobrobytu innych.


Bałtyccy łowcy śledzi

5 grudnia 2025

Mikołaj

    Akurat wpis wypada w wigilię wspomnienia świętego biskupa Mikołaja z Miry. Znaczy się: dzień przed Mikołajkami. W rodzinnej mojej Warcie dzień odpustu, wszak najstarszy kościół jest pod wezwaniem tego świętego (był to też dzień, kiedy za dzieciaka znajdowaliśmy z Bratem prezenty w butach; nie wiem czy w innych regionach Święty Mikołaj też na 6. grudnia chował tak prezenty, ale u nas jeszcze raz na Wigilię przychodził, tym razem z workiem na plecach; zarobiony koleś).
Gotycka warcka fara pw św Mikołaja
    Wiem, wiem, pora na odpusty niby dobra, bo Adwent, ale pogoda? No ja Was proszę. Opisywałem kiedyś na blogu, jak to na Malcie spotkałem rozwiązanie tego problemu (na tym śródziemnomorskim archipelagu w grudniu – przynajmniej dla nas – jest ciepło, ale potrafi srogo przypadać): otóż w uroczym miasteczku Siggiewi (kiedyś Citta Ferdinand) po prostu przeniesiono obchody święta patrona na lipiec. Czy tam inny sierpień. U nas nie. U nas nie ma miękkiej gry.
Kościół w Is-Siggiewi na Malcie
    Traf chciał, że dopiero co byłem w miejscu, gdzie znów spotkałem kościół pod takimż wezwaniem. Och, wcale nie jest to dziwne, przez wieki czcigodny biskup Miry był jednym z najbardziej popularnych świętych. Za patrona wzięli go marynarze, panny na wydaniu, bednarze, piwowarzy, cukiernicy, gorzelnicy, kupcy, kanceliści - et cetera, et cetera - oraz miasto Bari, gdzie spoczywa (relikwie wykradziono w czasie krucjat – handel lewantyński miał najróżniejsze oblicza; w Bari spoczywa też nasza Bona Zygmuntowa; wredne babsko z kondotierskiego rodu Sforzów). Był też święty Mikołaj za jednego z silniejszych orędowników uważany, wedle powszechnych plotek modlitwa doń robiła więcej krzywdy Złemu niźli do pozostałych wspomożycieli. Dlatego też kościołów mikołajskich jest cała chmara (także w Prawosławiu, które poczciwego biskupa darzy jeszcze większą estymą niż my, ale o tym za chwilę).
Cerkiew św Mikołaja w Chanii na Krecie
Cerkiew św Mikołaja w Schei w Braszowie
   
Tym razem była to Istria – a raczej jej słoweńska nadmorska część, tuż podle dawnej stolicy prowincji dziś zwanej Koperem (a ongiś Capodistria). Konkretnie niewielkie miasteczko Ankaran (już w czasach rzymskich był tu posterunek drogowy), a sam kościół kościołem już nie był. Tak, wiem, stworzyłem już jeremiadę na ten temat po wizycie w dawnym klasztornym kościele w Maastricht, zamienionym na księgarnię i kawiarnię, ale tu wracam trochę do tematu. A o tamtym kto chce sobie przeczyta.
Księgarnia w Maastricht
    Kościół w Ankaranie był dużo mniejszy niż ten w Niderlandach, i niezbyt się wyróżniał z kwadratowej bryły hotelu. Wyjątkiem była charakterystyczna wenecka wieża z XVI wieku (Istria bowiem przez stulecia była częścią Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).
Wenecka wieża w Ankaran albo Ancarano
    - Co to za wieża? - zapytałem meldując się na ośrodku (oprócz hotelu były tu też bungalowy, kemping, dwa baseny i plaża: olbrzymi kompleks rekreacyjny) – Wygląda na kościelną.
    - Taka jest – potwierdził recepcjonista – Jesteśmy w dawnym klasztorze.
    Rzeczywiście, zaraz za recepcją znajdował się klasyczny kwadratowy wirydarz.
Dawny klasztorny dziedziniec
    Cóż, jak W. Sz. Czytelnik jednak kliknął w link te dwa akapity wcześniej będzie znał mój stosunek do desakralizacji świątyń, ale tu sprawa sięga jeszcze XVIII wieku. Otóż wtedy ten istniejący od kilkuset lat benedyktyński klasztor władze Wenecji zwyczajnie zlikwidowały. Pewnie żeby przejąć klasztorne dobra. Taka była moda, vide działający po sąsiedzku cesarz Józef II; w nieodległym Ptuju – dziś także słoweńskim – ostał się ino klasztor minorytów, ponieważ ci prowadzili szkołę.
Klasztor minorytów w Ptuju
    Ankarańscy benedyktyni żyli z upraw wina i oliwek – mieli zresztą sporo przywilejów, a ich produkty trafiały na stoły możnych. Do dziś zresztą na Istrii wytwarza się doskonałą oliwę.
Tłocznia istriańskiej (czy tam istrockiej) oliwy
    Dwadzieścia lat później Republika Wenecka przestałą istnieć (ktoś powie: karma), a Ankaran wraz z całą Istrią wszedł w skład Prowincji Iliryjskich ze stolicą w – także dzisiaj słoweńską, a jakże – Ljubljaną. Pełni oświeceniowych haseł zarządzający tym terytorium Francuzi utworzyli w klasztornych budynkach lazaret. Następni właściciel, Habsburgowie, utrzymali ten stan. Z początkiem XX wieku obiekt przekształcono na hotel, a po II wojnie światowej, gdy tereny te zajęła komunistyczna Jugosławia powstał cały – istniejący do dziś – kompleks. Nazwy nie będę zdradzał, ale skoro wiemy, że jesteśmy w Ankaranie, to kto chce to sobie znajdzie. Miejsce jest całkiem urocze, benedyktyni wiedzieli gdzie się urządzić.
Widok na Adriatyk
    Nie będę ukrywał, że desakralizacja tego obiektu mniej mnie zabolała niż inne, te współczesne. Nawet Reformacja nie niszczyła obiektów kultu tak jak komunizm i będący jego forpocztą modernizm. Takie prawdziwe bezczeszczenie rozpoczęło się w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej (ha tfu) i trwa do dzisiaj.
Efekty każdej modernistycznej rewolucji
    Ale z drugiej strony: czy to kogoś dziwi? Skoro Kościół, zamiast dać odpór zagrożeniom sam stał się miękki. Jak ten Zły ma się przejmować, jeśli mędrcy podczas Vaticanum II orzekli, że właściwie to nie wiadomo jak to z tym biskupem Mikołajem z Miry było – może istniał, może nie istniał (a kto na soborze w małoazjatyckiej Nicei z Ariuszem się po pysku prał, co?), skoro tyle lat się ludzie doń modlą, to niech się modlą, ale wycofujemy go z pierwszego szeregu (zdaje się, że i Krzysztofa spotkał podobny los). Takie tam, plwanie na tradycję, ku uciesze Złego. Cóż. Trwa Adwent. Mimo wszystko przygotowujmy drogę Panu.

Najchętniej czytane

Śledzik

     Określenie "śledzik" odnosić się w sumie powinno do imprez na zakończenie Karnawału – kiedy wchodzi Wielki Post to i ryby ata...