30 maja 2025

Skrzypce i klimatyści

    Leżące nad Padem lombardzkie miasto Cremona od ponad 700 lat znane jest ze swojej campanili – czyli dzwonnicy. Ta trzecia pod względem wysokości (ponad 100 metrów) tego typu konstrukcja na Świecie trafiła nawet do łacińskiego porzekadła:
    Un porto in Ancona
    Una torre in Cremona
    Un Papa in Roma.

    Czyli jeden jest port w Ankonie, jedna wieża w Cremonie i jeden rzymski papież (kiedy rymowanka ta dotarła do Czech, ci dodali jeszcze wers, że jedno piwo jest w Rakovniku) – jako krótki opis cudownych skarbów Italii. W Ankonie nie byłem, biskupa Rzymu – jednego z trzech EDIT: czterech urzędujących póki co za mojego życia – widziałem kilka razy, przyszedł czas na kremońską wieżę.

Torrazzo w Cremonie

    Nie da się ukryć – jest rzeczywiście imponująca, podobnie jak i przylegająca do niej olbrzymia katedra, baptysterium czy nieodległe ceglane budowle ratusza. Ot, taka starówka niewielkiego w sumie, bo 60-tysięcznego miasta. Ok, u nas przed reformą administracyjną mniejsze miasteczka były siedzibami województw, fakt.

Olbrzymi gmach urzędu wojewódzkiego w niewielkim dziś mieście powiatowym w Polsce
    W żadnym z nich natomiast nie tworzyli tak znani lutnicy jak w Cremonie. Żeby bowiem pozostać w zgodzie z tytułem wpisu trzeba powiedzieć, że miasto przez kilkaset lat było centrum produkcji skrzypiec (zresztą do dziś się je tu wytwarza). Ulicami Cremony przechadzał się też najwybitniejszy z twórców tego instrumentu (oraz jego wirtuoz) Antonio Stradivari. Stradivarius, znaczy się.

Ulice Cremony

    Do dziś znawcy rozpływają się nad idealnym brzmieniem instrumentów pochodzących z jego pracowni (podkreślam, że znawcy – Górale rzępolący swoją kocią muzykę absolutnie nie potrzebują tak cudownych i drogich tworów, wystarczą bele jakie śksypki, i już się można bawić). Idealne proporcje pudła rezonansowego, charakterystyczny lakier, którego skład od tych kilkuset lat usiłuje się odtworzyć – współcześni lutnicy zrobiliby wszystko, by we własnych instrumentach odtworzyć brzmienie stradivariusów. Niestety, trzeba ich rozczarować. Nigdy się nie uda.
    
Dzięki zmianom klimatu. Kluczowym bowiem elementem brzmienia skrzypiec (no, jednym z kluczowych) jest wykorzystywane do ich produkcji drewno (drewno drewnu też nierówne, wie o tym ludowy rzeźbiarz, i wytwórca długich łuków). Stadivari na swoje instrumenty nabywał drzewa rosnące w Alpach. Dzisiaj oczywiście też jest to możliwe, czemu nie.

Alpejski lodowiec Bernina w fazie regresji od połowy XIX wieku
    Sęk – nomen omen – w tym, że dawne drzewa rosły w innych, trudniejszych warunkach, tak zwanej Małej Epoki Lodowcowej (klimatycznie okres ten rozpoczął się w połowie XVI wieku, ale już wcześniej lodowce – w tym alpejskie – poczęły się gwałtownie rozrastać). W trudnym górskim klimacie przyrosty roczne pnia miały całkiem inną szerokość i – co ważniejsze – strukturę. W ciągu roku zmienia się bowiem wielkość naczyń (komórki służące do transportu wody w roślinie, w dużym skrócie tworzą drewno) oraz grubość ich ścian. Zmiana proporcji jasnego drewna wiosennego z dużymi naczyniami i ciemnego drewna letniego sprawiała, że w materiale inaczej rozchodziły się fale dźwiękowe – czyli pudło rezonansowe skrzypiec dawało nieco inny odgłos (powtarzam: rozróżniają to tylko eksperci i zawodowi muzycy, większości ludzkości to nie stanowi).

Wykonany dawno temu przez Autora rysunek, pamięć podpowiada, że prawdopodobnie korzenia lilii wodnej
Widać zróżnicowanie średnicy naczyń

    Tak oto zmiany klimatyczne – rzecz jak najbardziej naturalna – mogą wpływać na każdy niemal aspekt naszego życia. Przypomnę tylko, że za Małą Epokę Lodowcową, jak i za wcześniejsze Średniowieczne Optimum Klimatyczne, odpowiadały zmiany aktywności Słońca. To tak na wypadek, gdyby ktoś przypisywał Ludzkości zbyt wielką moc sprawczą.

Katedra i baptysterium

    I tym akcentem powinienem skończyć wpis, ale byłby wtedy za krótki, więc jeszcze ciekawostka dotycząca Cremony, miasta, jak wspominałem, mającego trochę ponad 60 tysięcy mieszkańców. Oto – rzecz nie do pomyślenia w Polsce – w nocy nie da się znaleźć taksówki. Włosi po prostu w nocy pracować nie będą, i tyle. Generalnie rozumiem tą postawę, ale – akurat byłem w Cremonie z grupą turystyczną – jedna z moich podopiecznych oglądając wspaniałości kremońskkiej starówki potknęła się na nierównych tamtejszych chodnikach i złamała nogę. Do szpitala dostać się nie było problemem, karetka zawiozła. Potem trzeba było swoje odczekać (może nie tak długo jak u nas, ale kilka godzin zeszło) i zrobiło się późno. A do hotelu te kilka kilometrów iść trudno. Cóż. Miejscowi, całkiem pomocni, poczęli szukać taksówek. Ale z góry poinformowali, że przecież nocą nikt pracować nie będzie. Karetka nas nie odwiezie. W końcu pojawili się ochroniarze – a pani ze szpitalnej recepcji we wspaniały sposób zaczęła z nimi flirtować (mieszkanki Cremony uznawane są za, hm, najpełniej obdarzone przez naturę we Włoszech). Sam uśmiech i mruganie oczami pewnie by nie pomogło, gdyby nie to, że jeden z panów ochroniarzy zmierzył mnie wzrokiem i stwierdził, że jak nie mam pieniędzy na taksówkę, to sobie powinienem piechotą iść. I chyba mu się zrobiło głupio, kiedy panie w recepcji wyjaśniły, że jednak nie jestem kloszardem, tylko zwyczajnie o tej porze nie ma taksówek. Do tego okazało się, że miał okazję widzieć i cenił naszego Jana Pawła II (ja niestety widziałem tylko papę Franciszka, daj mu Boże zdrowie EDIT: światłość wiekuistą, a nam mądre konklawe), więc łamiąc nieco przepisy zgodził się nas podwieźć do hotelu (więcej szczegółów nie zdradzę, wszak rzecz odbyła się w wielkiej tajemnicy i konspiracji).
    Nie był to pierwszy raz, gdy Jan Paweł II pomógł mi w podróży, zresztą pisałem kiedyś o tym. Wychodzi, że dla mnie to patron podróżowania. A do Cremony warto zajrzeć – miasto nie jest przesadnie oblegane przez turystów.

Jan Paweł II z Sieradza

23 maja 2025

Gniazdo jadowitych żmij

    Skoro było o Pizie, toskańskim porcie, to warto by wspomnieć i o średniowiecznym wrogu Pizańczyków, stolicy Toskanii (a przez krótką chwilę i nowopowstałego w XIX wieku Królestwa Włoch) czyli Florencji.

Katedra we Florencji

    Właściwie to cała Toskania warta jest odwiedzenia, ale tyle jest tego w różnych bedekerach, że nie widzę sensu coś o tej urokliwej krainie pisać. To znaczy teraz tak mówię, ale jak mnie coś natchnie to przecież grzechem byłoby nie opisać pozostałości po Etruskach albo tych cudownych średniowiecznych wież mieszkalnych, z których znane jest głównie San Gimignano, choć w każdym z miejscowych miast znajdzie się ich pozostałości.

Panorama San Gimignano
    Ale wracajmy do Florencji. Perła renesansu, prawda? Miejsce, gdzie ów prąd umysłowy i artystyczny się zaczął, skąd promieniował nie tylko na Włochy, ale i na całą Europę (sięgając aż do Zamościa). Aj aj aj, i w ogóle. Mnie nie urzeka. To znaczy – wiadomo, fasada Santa Maria Novella jest przepiękna, o katedrze Santa Maria del Fiore z genialną konstrukcją kopuły Filipa Brunelleschiego mogę mówić w samych superlatywach, proporcje kościoła Santa Croce są tak genialne jak renesansowe rzeźby Michała Anioła.

Santa Maria Novella
Kopuła Santa Maria del Fiore
Santa Croce

    Dobra, jest tutaj cała masa pięknych miejsc, jest nawet ślad po rzymskim rynku (w końcu zburzone etruskie miasto odbudował nie kto inny jak Juliusz Cezar), ale spacerując po wąskich uliczkach średniowiecznej i renesansowej Florencji w głowie kołatać się musi opinia o mieście wyrażona przez jednego z najwybitniejszych obywateli florenckich tamtego czasu, Alighiera.

Centrum dawnej rzymskiej kolonii - forum

    Dante w swym największym dziele pisze o Florencji jako o przepełnionym jadem gnieździe żmij. O miejscu pełnym niepokoju. Strachu. Spory polityczne mają być chorobą toczącą miasto, a wielu sobie współczesnych poeta umieszcza w swej Komedii w kręgach piekielnych. Pewnie wie, co mówi – w końcu zmarł na wygnaniu w Rawennie, i do dziś tam spoczywa.

Grobowiec Poety

    Mimo – a może dzięki – licznych wojen Florencja bogaci się stając regionalną potęgą. I nie tylko. Floren staje się obiegową walutą w Europie (przypominam, że talar/dolar, konkurent florena, pochodzi z Czech). To właśnie bogactwo – oraz zawiść pomiędzy głównymi rodami patrycjuszy – sprawia, że rodzi się renesans. Oto każdy z możnych chce się pokazać przed kolegami, a artysta, żeby tworzyć ładne rzeczy, potrzebuje sponsora (otwarte pytanie czy ktoś tworzący na zamówienie to artysta czy rzemieślnik pozostawiam bez odpowiedzi). Wkrótce władzę przejmuje ród di Medici, co właściwie jest logicznym następstwem rozwoju – jeśli chcemy, żeby trwał nie możemy co chwilę zmieniać jego kierunku (dla Medyceuszy pisał niejaki Machiavelli). Władza w republice nie była absolutna – Medyceusze nadal ginęli w rodowych sporach, a wspaniały kryty korytarz zbudowany na Moście Złotników i ciągnący się przez całe miasto to przecież nic innego jak świadectwo lęku władców miasta.

Most Złotników nad Arno

    Na tle wyżej wymienionych informacji stwierdzenie, że Florencja mnie nie urzeka musi brzmieć niezbyt wiarygodnie. Cóż. Miasto nawet mi się podoba, ale przy innych toskańskich miastach naprawdę jest... Nie to, że brzydkie. Wspomniane San Gimignano czy inne Certaldo, Monteriggioni, Piza, Siena są urocze. Lukka nie. A Florencja jest... Taka jakaś. Chyba trzeba samemu zobaczyć. Do tego jest strasznie zatłoczona. Turysta na turyście normalnie. Jeszcze jakby chodzili tylko do galerii Uffizi, ale nie. Biega to to po mieście, wszędzie robi tłok i daje zarobić kieszonkowcom.

Siena
    Chociaż nie. Jest coś, co na tle Italii daje Florencji wielkiego plusa. Szanowny Czytelnik może nie wie, ale odczuwam olbrzymią pogardę dla prymitywnej kuchni włoskiej. Pomijam fakt, że do naszej, polskiej, nie ma nawet podbicia (ale to chyba żadna nie ma, niektóre mogą najwyżej się zbliżać), to zwyczajnie jest strasznie miałka. Nie ma się zresztą co dziwić, taka kuchnia biedoty. Choć – tu pełen szacunek – jako prosta w konstrukcji umiała się doskonale sprzedać, i wszędzie na Świecie znajdziemy restauracje serwujące kuchnię włoską. Znaczy, w dużej mierze, kluski, makarony i pizzę. Ta ostatnia w pozawłoskich wariacjach często przeistacza się w bardzo smaczne danie, ale to pełna ananasów opowieść na inny raz.
    Florencja ma bowiem coś, co każdy ceniący dobre jedzenie z miejsca pokocha. Mianowice flaki. I nie chodzi tu o zupę (wspominałem na blogu o rumuńskich flaczkach, ciorba di burta), a o street-fooda zwanego lampredotto. Wołowe żołądki w bułce, z dodatkami, coś cudownego.

Florenckie flaczki

    Oprócz lampredotto w budkach i stoiskach dostępne są też inne podroby, co w zimny dzień (a takie się zdarzają w Toskanii) może sprawić podróżnemu naprawdę wielką radość. Flaczki można dostać właściwie wszędzie – czy obok dworca, czy pośród zabytkowych uliczek centrum, ale najwygodniej chyba jest podejść na miejscowy rynek, gdzie w niewielkich knajpkach można sobie przysiąść w spokoju. Rynek nosi imię Świętego Wawrzyńca – bo i za miedzą ma kościół San Lorenzo, nekropolę wspaniałego rodu Medyceuszy.

San Lorenzo

    Tak, zgadza się. Znane od mniej więcej XIV wieku wołowe flaki cenię sobie bardziej niż florencki renesans. Rzeźbą Leonarda, pochodzącego z podflorenckiej wioski Vinci, nikt się jeszcze nie najadł.

16 maja 2025

Luneta jako dzieło Szatana

    Pomysł na ten bardzo filozoficzny wpis powstał w mej głowie bardzo dawno temu, w czasach jeszcze studenckich, gdy trafiłem na zajęcia na wydziale – nomen omen – filozofii. W trakcie zajęć, w czasie jakiejś dyskusji o momentach przełomowych w postrzeganiu rzeczywistości zeszło na wiekopomność galileuszowej lunety (choć jak wiemy, nie on ją wynalazł). Otóż użycie jej wywołało spory intelektualny ferment, na co Kościół (a przynajmniej niektórzy, właściwie to nieliczni, z hierarchów) zareagował stwierdzeniem, że to musi być dzieło Szatana, a to, co tam w niej widać to iluzje. Wywołało to uśmiechy, nieco szydercze, na twarzach młodszych kolegów-studentów (niektórzy bowiem, prosto po maturze i bez większych życiowych doświadczeń byli już bowiem nowocześni; wiecie, wiara – zabobon, te sprawy). Głębsze przemyślenie sprawy skłoniło mnie jednak do wysnucia wniosku, że stwierdzenie ówczesnych purpuratów wcale nie musiały być na wyrost.

Konkatedra we Fromborku - miejsce pracy Mikołaja Kopernika
    Nie chodzi oczywiście o fizyczny obraz widziany w okularze lunety, ale o zachwianie się ładu społecznego. A na tym, jak wiadomo, zyskuje tylko Zło.
    Jaka jest bowiem mentalna mapa ówczesnych Europejczyków? W centrum Wszechświata znajduje się Ziemia, zbudowana z czterech żywiołów, które przechodzą jeden w drugi gnijąc czy paląc się. Ziemia otoczona jest Sferami Niebieskimi, które – w przeciwieństwie do niej – są niezmienne, zbudowane z piątego żywiołu, który jest stały i wieczny. To piąta esencja, kwintesencja, eter. Owszem, przewrót kopernikański wprowadził pewne zamieszanie w mechanikę Nieba, już wiemy, że nie wszystko kręci się wokoło Ziemi, ale nadal w umysłach tkwi przekonanie, że TAM jest inaczej niż TU. I kiedy nasze gnijące życie się skończy, udamy się w miejsce, gdzie trwa niezmienna Wieczność. Więc róbmy tu co trzeba, nie martwmy się przemijalnością, bo TAM jej nie będzie.
    Nie ukrywam, że to wspaniała i spójna wizja Świata, zapewniająca to, do czego Człowiek dąży – bezpieczeństwo i stabilność. Owszem, pojawiają się głosy – wszak Człowiek jest istotą rozumną, zobligowaną do poznawania Świata i czynienia go sobie poddanym przecież – że widoczne na nieboskłonie lśniące gwiazdy są takimi samymi Światami jak nasz, ale to tylko niezbyt znaczne teorie (angielski szpieg spalony na stosie w 1600, Giordano Bruno tak twierdzi, ale wbrew obiegowej opinii poszedł z dymem nie w imię nauki; warto dodać, że – mimo organoleptycznych dowodów – dość powszechnie wiedziano, że Ziemia nie jest płaska; nie jest też wklęsła, choć przecież buty ścierają się na czubkach i piętach najmocniej). W każdym razie żyjemy tu sobie bezpiecznie.
Podobno da się dostrzec krzywiznę Ziemi
    Kiedy jednak, czyniąc sobie Ziemię poddaną, dostajemy do ręki nowe narzędzia poznawania Świata to poczucie bezpieczeństwa pęka niczym mydlana bańka. Taki mikroskop nie robi mentalnej krzywdy (zresztą do dziś sporo ludzi nie wierzy w drobnoustroje), ale teleskop? Patrząc przezeń w niebo widzimy na Księżycu kratery. Dziury. Generalnie znaki zniszczenia, zgnilizny. Czyli TAM występuje to samo co TU. A jeżeli obie te sfery są takie same, to jaki sens jest starać się TU by trafić TAM? Czyżby Nieba nie było? A jeśli Nieba nie ma, to nie ma też Piekła. Nie ma kary. Hulaj dusza, można robić wszystko to, na co ma się ochotę.
Hulaj dusza, Piekła nie ma
    Ktoś mądrzejszy ode mnie stwierdził, że największym osiągnięciem Szatana jest to, że już nikt w niego nie wierzy. Wtedy dopiero może on poszaleć.
    Ktoś powie: hola, hola! Przecież właśnie pękła szklana bańka, w której żyliśmy. Możemy wszystko, nikt nam tu, w fizycznym Świecie, nie mówi jak żyć (skoro Niebo nie jest TAM, schować się musi poza Świat realny, czyli przestać istnieć w przestrzeni rzeczywistej), jesteśmy zaledwie drobinką, avanti, naprzód! Ten ktoś to Rene Descartes, najemny żołnierz z Francji, walczący w krwawych wojnach w Niderlandach. Znamy go jako Kartezjusza. Tak, to ten od słynnego "myślę, więc jestem". Ludzie tego pokroju w końcu mogą odetchnąć, zerwali okowy, będą mogli żyć kierowani Rozumem. Ba, niedługo, pośród gwałtów i mordów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, wznosić zaczną w bałbochwalczym kulcie owemu Rozumowi świątynie. Bo przecież Nieba nie ma, Bóg jest martwy, świat realny jest poznawalny. Nietzsche czy Marks wyrastają z tej kartezjańskiej wizji Świata. I wiemy do czego to doprowadziło – stworzyli zastępczy model bezpiecznego Wszechświata, przyjęli pod swoje skrzydła masy przerażone brakiem stabilizacji i bezpieczeństwa. Auschwitz nie spadło z nieba.
Amsterdam - ulubione miasto Kartezjusza
    Bo, jak wspominałem, większość ludzi wcale nie chce zdobywać Świata. Wizja mówiąca, że jesteśmy li tylko niewielką kruszynką w olbrzymim Wszechświecie, na dodatek pozbawieni fizycznej opieki z TAM jest dla typowego człowieka czymś strasznym. W końcu nie po to przez setki tysięcy lat budowaliśmy sobie bezpieczny obraz Świata, żeby teraz znowu bez jakiegoś wsparcia wyjść w ciemność. Wie to Blaise Pascal – człowiek niezwykle wrażliwy, przerażony wizją zniknięcia Boga z fizycznego Świata. Nie ucieka jednak w stronę wiary, większość z nas to Tomaszowie Didymosowie, żeby uwierzyć musimy zobaczyć (a to już niemożliwe), tylko bierze sprawę na logikę – stąd słynny Zakład Pascalowski, mówiący, że głupotą byłoby przypuszczać, że faktycznie Boga nie ma. A skoro tak, to takąż byłoby nie przestrzeganie Jego zasad.
Gdy wykluczy się Boga.
    Jak pokazuje nam historia, logika Pascala nie zlikwidowała myślowego fermentu, i nie zapobiegła okropnościom dziejącym się za sprawą uważających się za nowoczesnych fanatyków ułud dających pozorne poczucie bezpieczeństwa. Skoro en masse Europa odrzuciła spójną i bezpieczną wizję Świata nie ma się co dziwić, że właśnie zostaje pożerana przez kulturę mającą własną koncepcję mentalnego bezpieczeństwa. Szatan tylko się cieszy.

9 maja 2025

Piza

    Był 25. sierpnia roku 1609. Przed Pałacem Dożów, bodajże w loggi słynnej dzwonnicy, w najważniejszym miejscu weneckiego imperium odbywało się prawdziwe dziwowisko. Oto słynny naukowiec i matematyk, można by rzec, że pierwszy astronom, prezentował władcom Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka przełomowy dla dziejów zachodniej cywilizacji wynalazek – lunetę.
Widok na Pałac Dożów i campanilę na Placu Swiętego Marka
    Mężczyzna ów nie był autorem tego dzieła. Teleskop – czy też lunetę wynaleziono, podobnie jak mikroskop, w odległych Niderlandach (ale przecież to, podobnie jak Wenecja, ziemie podtapiane) przez Hansa Lipperheya i/lub Zachariasa Janssena z ojcem (możliwe też, że był to Jacob Metius – ot, taki czas na wynalezienie lunety był, działali de Brache czy Kepler), ludzi zajmujących się obróbką kamienni szlachetnych (w końcu i w teleskopie, i mikroskopie wynalezionym podobno także przez wspominanych Janssenów, to tylko odpowiednio oszlifowane soczewki), niemniej ulepszył znacząco całą machinę – i można było zacząć obserwować tajemnice Sfer Niebieskich (co oczywiście nie spotkało się z przychylnością kręgów kościelnych, ale o tym w następnym wpisie).
    Najciekawsze jest, że ów wynalazca wcale nie było Wenecjaninem. Ba, pochodził z miasta, które kilkaset lat wcześniej było prawdziwą potęgą w śródziemnomorskim handlu lewantyńskim, i dopiero jej upadek utorował drogę do weneckiej potęgi. Był to mianowicie Galileo Galilei z Pizy.

Dom rodziny Galilei
    Tak, wszyscy wiemy z czego słynie ta dawna kupiecka republika, ale naprawdę od wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Pola Cudów (Campo de Miracle) dla rozwoju naszej cywilizacji ważniejsi byli tamtejsi matematycy – uznawany za wynalazcę lunety Galileusz (Galileo Galilei właściwie nazywać się powinien Bonaiuti, ale na cześć odległego przodka o imieniu także Galileo rodzina zmieniła swe miano na to, jakie znamy) i Leonardo z Pizy, szerzej znany jako Fibonacci (a kto ciągu Fibonacciego nie zna, ten ostro wagarował w szkole). Byli także liczni artyści i rzeźbiarze, ale tacy odpowiadają głównie za piękno, nie za postęp. Choć oczywiście jedno nie wyklucza drugiego.

Pizańska starówka
    Niemniej rzeczywiście Pole Cudów warte jest odwiedzenia. Cudowna romańska katedra czy baptysterium w czasach świetności miasta robiące za wieżę informacyjną dla wpływających do portu statków to klasa sama dla siebie (zagadkowy jest zwłaszcza dach baptysterium, w połowie pokryty blachą a w połowie dachówką – wiele jest teorii, możliwe, że chodziło o brak pieniędzy; no i cudowna średniowieczna ambona w kilkukrotnie powiększanej katedrze, cymes).

Pole Cudów - baptysterium, katedra i dzwonnica
    A Camposanto? Zabytkowy cmentarz, wedle legendy dzięki ziemi przywiezionej z Jerozolimy posiadający niezwykłą właściwość rozkładania ciał pochowanych zmarłych w jedną noc. Teraz informacja dla wszystkich co sobie teraz podśmichujki robią: legenda jest prawdziwa (dla pewnej wartości prawdy), jest to przedbobon. Otóż nim założono cmentarz były tu doły z wapnem, potrzebnym do budowy cudnych konstrukcji Placu Cudów. A co wapno robi z ludzkimi zwłokami wiedzą wszyscy, nie trzeba być stosującym je komunistą.

Camposanto
    Jest też oczywiści campanila, dzwonnica, postawiona na niestabilnym piaszczystym gruncie już w czasie wznoszenia okazała się katastrofą budowlaną. Z jakiegoś powodu większość turystów robi sobie zdjęcia na których ową konstrukcję podpiera. Z ciekawostek: Krzywą Wieżę przed totalnym runięciem ocaliły m.in prace polskich inżynierów.

Krzywa Wieża
    Przez piękno Placu Cudów turyści rzadziej oglądają resztę miasta – a tłok jest tam zdecydowanie mniejszy (brak jest chociażby majfrendów – czyli nachalnych sprzedawców tanich podróbek kręcących się masowo podle katedry oraz kieszonkowców). Dom Galileusza jest rzadko fotografowany (leży za to przy głównej ulicy miasta), podobnie jak Pałac Pod Zegarem na Placu Kawalerów skrywający w swoich murach wieżę będącą miejscem tragedii Ugolina della Gherardesci (wiecie, tego, który osadzony w zamknięciu by nie umrzeć z głodu zjadł swoich potomków).

Palazzo dell'Orologio
    Rzadko kto dociera do Arno, rzeki która najpierw przyczyniła się do rozwoju Pizy, a potem stała się zgubą miasta.
    Dziś bowiem Piza leży kilkanaście kilometrów od Morza Tyrreńskiego, i trudno sobie wyobrazić, że mieszkańcy miasta w Średniowieczu regularnie wypływali spod katedry handlować toskańskimi dobrami w Konstantynopolu, Lewancie czy północnej Afryce. Okręty republiki wojowały z Amalfi i Genuą o dominację na szlakach handlowych, ze sporym powodzeniem (to znaczy: Amalfińczyków pogonili, ale od Genueńczyków dostali oklep). Finalnie wszystkich pogodziła ta okrutna Wenecja (ostała się ino Genua). Dla Pizy dodatkowym ciosem była bliskość potężnej Florencji, ale ostatecznie portowe znaczenie miasta pogrążyła Arno. Kto widział tą rzeką, czy to tu, czy we Florencji, doskonale wie, że rzeka nigdy nie jest przezroczysta. Niesie tony materiału z gór – i przez te kilkaset lat przyniosła go tyle, że z Pizy nad morze jest daleko. Bardzo.

Arno w słoneczny dzień
    Funkcję głównego portu Toskanii dziś spełnia Livorno.

Port w Livorno
    Ale zostawmy to relatywnie młode (bo z XVI wieku) włoskie miasto, i wróćmy do owej wspominanej na początku wpisu lunety. Bo był to przyrząd – uznany przez część członków Kościoła za dzieło szatana – który bardzo mocno zmienił nasze postrzeganie rzeczywistości. Chyba bardziej niż wiekopomne O obrotach sfer niebieskich Kopernika.

2 maja 2025

Wenecje

    Po krótkim blogowym interludium dotyczącym spraw naszej umiłowanej acz umęczonej Ojczyzny wracamy – przynajmniej częściowo – na Półwysep Apeniński, do Esgaroth, Miasta na Jeziorze Wenecji, miasta na Lagunie. Miarą potęgi i siły oddziaływania tej niecnej republiki kupieckiej jest ilość miejsc na Świecie, o jakich bedekery piszą "taka-to-a-taka Wenecja".

Wielki Kanał w Wenecji

    Robią to z uporem godnym lepszej sprawy – i niemal gdziekolwiek miasto leży na wyspach nad rzeką otrzymuje miano weneckie. Weźmy taki Amsterdam. Wenecja Północy, prawda? Przynajmniej jedna z wielu. Miasto w pewnym okresie swej historii potężniejsze niż włoska republika, wyrosło na bagnistej nizinie u ujścia rzeki Amstel, pełne kanałów (wpisanych na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, podobnie jak fortyfikacje okalające Amsterdam; analogicznie na Liście znajduje się Wenecja oraz weneckie fortyfikacje we Włoszech i basenie Adriatyku) także wzniesione zostało na usztywniających grunt palach. Mimo wspaniałości Złotego Wieku holenderskiego miasta nikt nie nazywa Wenecji Amsterdamem Północy – co w sumie nie jest dziwne, zważywszy, że osada na tamie na Amstelu powstała kilkadziesiąt lat po tym, jak Wenecjanie w najlepsze dzięki armii krzyżowców zdobywali Konstantynopol.

Kanały Amsterdamu

    Inną Wenecją Północy, jeszcze młodszą, ba, powstałą w czasach, gdy Najjaśniejsza Republika Świętego Marka powoli poczynała tracić swe olbrzymie śródziemnomorskie imperium jest carska stolica nowego wzoru, założony na surowym kamieniu Sankt Petersburg. Położone nad Newą (rzeka może i krótka, ale potężna – to ona do Bałtyku wtłacza najwięcej słodkiej wody) także pełne jest kanałów, a gdy wiatr wieje od morza cofka powoduje powodzie, dużo potężniejsze niż wenecka acqua alta (w Wenecji wiatr wieje od wschodu, w Petersburgu od zachodu; w obu wypadkach by zapobiegać powodziom i podtopieniom zainstalowano specjalne zapory, te rosyjskie są skuteczniejsze).

Kanały Sankt Petersburga

    Właściwie znając miłość założyciela miasta do Niderlandów Petersburg powinno się zwać Amsterdamem Wschodu (część miasta zwie się Nową Holandią), ale jakoś nikt tak nie robi. Może dlatego, że Nowy Amsterdam (gdzie nomen omen dziś jest dzielnica zwana Małą Italią) leży w kraju, który przez większość XX darł koty z ZSRS i Rosją?

Nowy Amsterdam dziś Nowym Jorkiem zwany

    Co do Ameryki zaś – to tam widziałem jedyną swoją pozaeuropejską Wenecję. Mianowicie dzielnicę Iquitos o biblijnie brzmiącej nazwie Belen. Miejsce to – jakże charakterystyczny dla podtapianych wiosek Amazonii palafit, osada na palach – Wenecją jest przez jakieś pół roku. W porze suchej jest fawelą, slumsem, nie śniącym o imperialnej potędze (chociaż nie, śnić to sobie może; na pewno nie ma potęgi którą może wspominać; chociaż...) organizmem miejskim.

Belen w porze suchej

    Wracając do Europy – przypomniało mi się, że widziałem jeszcze Małą Francuską Wenecję – czyli alzacki Colmar. Więcej Wenecji nie pamiętam (chyba, żeby liczyć Trogir, zwany Chorwacką Wenecją, należący kiedyś, jak i większość Dalmacji, do posiadłości Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).

Colmar
Trogir

    No, chyba, że w Polsce, to widziałem. Z racji ilości mostów, położeniu na (kiedyś) pięciu wyspach oraz węzłowi hydrologicznemu Wenecją Północy zwany jest Wrocław. W przeciwieństwie do innych tego typu miast nie jest regularnie zalewany – choć osobiście pamiętam Powódź Tysiąclecia w 1997, kiedy praktycznie całe miasto znalazło się pod wodą. Tutaj jednak na tragedię złożyły się – oprócz olbrzymich opadów – także warunki pozasportowe, m.in Czesi zrzucający bez ostrzeżenia wodę z własnych zbiorników zaporowych, lata zaniedbań infrastruktury hydrologicznej oraz – charakterystyczne dla komunistów ignorujących prawa przyrody (nie tylko jeśli chodzi o płcie) – gęsta zabudowa podwrocławskich polderów, przez setki lat służących do przyjmowania wód powodziowych niesionych przez Odrę. Nie wiem czemu: zawsze socjalizm doprowadza do ludzkiej tragedii, a jakieś kognitywne immakulaty i tak weń wierzą. Ot, siła propagandy.

Ostrów Tumski we Wrocławiu
    Poza Wrocławiem Wenecji w Polsce jest pewnie bez liku, ja osobiście kojarzę trzy takie dzielnice: w Szczecinie, Bydgoszczy i – tu pewnie będzie zaskoczenie dla W. Sz. Czytelników – w Pabianicach. Największa z nich, mocno zaniedbana (obecnie coś tam grzebią) to ta leżąca nad Odrą szczecińska.
Szczecińska Wenecja
Bydgoska Wenecja
Pabianicka, hm, Wenecja
   
I mamy przecież jeszcze Wenecję – Wenecję. Na Pałukach. Dawne miasteczko powstało pod koniec XIV wieku jako Mościska (wszak leży nad trzema jeziorami, most był niezbędny), ale właściciel dóbr pojechał na studia do oryginalnej Wenecji (cóż, Polacy robili Grand Tour i Erasmusa zanim było to modne), i tak mu się spodobała, że swoje dobra nazwał tak samo. Mało tego, postawił tu zamek obronny, jakiego w Mieście na Jeziorze mieście na Lagunie próżno szukać.

Ruiny weneckiego zamku
    Oprócz ruin gotyckiej warowni atrakcją wioski jest Żnińska Kolejka Wąskotorowa, która tu właśnie, oprócz stacyjki, ma też niewielkie muzeum.
Stacja Wenecja
Kolekcja wąskotorowych ciuchci
   
A po drugiej stronie jeziora znajduje się osada, podobnie jak oryginalna Wenecja, leżąca (kiedyś) na wyspie, której budowle także umacniane były palami wbitymi w ziemię – Biskupin.

Brama osady w Biskupinie
    Powstała w czasie, kiedy kilka niewielkich osad nad Tybrem zamieszkałych było przez półdzikich pasterzy i rolników nie wiedzących jeszcze, że staną się Rzymianami. Kto zbudował protomiasto w Biskupinie właściwie nie wiemy – choć niektórzy utożsamiają ludność kultury łużyckiej z ludem Wenedów (od którego – lub którym był – miano miał wziąć jeden z odłamów Słowian). A ów tajemniczy lud wiążą owi, w związku z podobieństwem nazw, z Wenetami pojawiającymi się później nad Adriatykiem (inni Wenetowie znani są z Bretonii). Od których to italskich Wenetów pochodzić ma nie tylko miejscowy dialekt (technicznie nie jest to część języka włoskiego), ale i nazwa Wenecja. Logicznie było by więc nazywać w bedekerach Wenecję Biskupinem Południa.
Biskupin Południa - Pałac Dożów i dzwonnica katedry
    Nim jednak w następnych wpisach rozpierzchnę się po Półwyspie Apenińskim coś mi się jeszcze przypomniało. Przecież południowoamerykańska Wenezuela to nic więcej, jak Mała Wenecja (nazwę tę nadali niemieccy osadnicy). Ale nad tym rozwodzić się nie będę, w tym zniszczonym przez komunistów leżącym na ropie naftowej kraju jeszcze nie byłem, choć w czasie peregrynacji po Latynoameryce nie raz zdarzało się mi spotykać uchodźców z tego państwa. O czym zresztą na blogu wspominałem zdaje się. Udanej majówki.